Cezary Kulesza w końcówce ubiegłego roku wyglądał na człowieka, który najchętniej wyszedłby przed kamery wszystkich możliwych mediów i wygłosił króciutki komunikat: dajcie mi wszyscy święty spokój. Biorąc pod uwagę dynamikę zdarzeń z ostatnich trzech tygodni, śmiem twierdzić, że ostatni miesiąc to przede wszystkim walka właśnie o ten święty spokój – spokój, który bez wątpienia gwarantuje mu Fernando Santos.
- Im dłużej analizuję proces wybierania nowego selekcjonera, tym bardziej jestem pewny: zadecydowała widowiskowość ruchu i możliwość uciszenia jednocześnie wielu bardzo różnych środowisk
- Nawet jeśli nadrzędnym celem było dobranie selekcjonera przymykającego gęby całemu światu wokół – czysto sportowo i koncepcyjnie ten wybór ma bardzo niewiele wad
- Nie będę kłamał, że jestem obiektywny – ale pozostaję pesymistą nie ze względu na osobę selekcjonera, ale ze względu na jego świeżych podopiecznych
Cezary Kulesza kupił czas
Wiele razy przywoływaliśmy tę anegdotę Raymonda Domenecha o różnicy pomiędzy selekcjonerem-technokratą, analitykiem i taktykiem z szeroką wiedzą teoretyczną, a selekcjonerem-praktykiem. Domenech tłumaczył, że gdzie on musi kupować każdego piłkarza pomysłem, przemowami, warsztatem czy trafnymi decyzjami, tam Laurent Blanc wkracza do szatni i mówi: jestem Laurent Blanc, a to jest mój złoty medal za wygranie Mistrzostw Świata w 1998 roku.
– Dobry wieczór, jestem Fernando Santos, a to mój złoty medal za wygranie Mistrzostw Europy w 2016 roku – może spokojnie zacząć Fernando Santos i w teorii to już wystarczy. Gdy spojrzymy na to, co było problemem reprezentacji Polski ostatnich paru lat, z krótką przerwą na Paulo Sousę – no to jednak chemia. Chemia, którą zdefiniowałbym jako bardzo szerokie i trudne do uchwycenia zjawisko ogólnego zjednoczenia przy pchaniu tego samego wózka. Są zespoły bardzo mocne ze średnimi trenerami, które osiągają duże sukcesy. Są zespoły średnie, z mocnymi trenerami, które im dorównują. Są mocne zespoły z jeszcze mocniejszymi trenerami, które nie wychodzą z grupy i takie konfiguracje można wymieniać bez końca. To, co generalnie łączy zwycięzców w reprezentacjach, to właśnie ta dość trudna do uchwycenia chemia. Najlepszy przykład to oczywiście Argentyna i selekcjoner, którego w pierwszych dniach kadencji nie kupował chyba nikt w całym kraju. Ale kupił go zespół. Przywoływałem już wcześniej Chorwację i Zlatko Dalicia, którego pierwsze największe chwile polegały na tym, że nie był Ante Caciciem.
Tej chemii u nas nie było, chyba ani przez chwilę. Może, bardzo krótko, w okolicach barażu ze Szwecją, ale to właściwie tyle. Głośno mówiło się o swego rodzaju pakcie między reprezentantami a selekcjonerem, że oni ufają mu w kwestii rozgrywania fazy grupowej i poświęcają swoje ofensywne ambicje na rzecz defensywnego planu, on w zamian gwarantuje zmianę podejścia po wyjściu z grupy. Pisali o tym dziennikarze, to prawda, ale półgębkiem wypowiedzi w podobnym tonie wypuszczali sami zawodnicy. To nie była ani przez sekundę sytuacja, w której kadra kupiła Michniewicza. Kadra miała problem z zaufaniem wobec Brzęczka, u schyłkowego Nawałki też czar chyba wygasał, zwłaszcza biorąc pod uwagę wypowiedzi wściekłego Glika, który sapnął po jednym z meczów, że “niech się młodzi wykazują”.
Czy wobec tego uważam, że Santos od razu w kadrze wywalczy sobie szacunek i posłuch, że wykształci się ta synergia, że piłkarze zaczną pchać wózek dokładnie w tym kierunku, w którym wskaże selekcjoner, a co więcej – podczas tego pchania będą wznosić wesołe okrzyki i śpiewać szanty? No nie. Ale Kulesza takiego komfortu nie mógł kupić, nawet gdyby wydał cały przychód z tytułu gigantycznych umów z Orlenem. Mógł kupić coś innego i to uczynił. Kupił czas, podczas którego piłkarze zwyczajnie nie ośmielą się lekceważyć nowego trenera.
Santos, widać to jak na dłoni po wczorajszej konferencji, ma już po swojej stronie większość dziennikarzy i środowiska piłkarskiego, w tym byłych piłkarzy, ekspertów, pewnie też sponsorów reprezentacji Polski, zadowolonych z zatrudnienia tak wielkiego nazwiska. Mistrz Europy, zwycięzca Ligi Narodów, ćwierćfinalista mundialu sprzed miesiąca, człowiek, który latami prowadził Cristiano Ronaldo i całą resztę gwiazdozbioru Portugalii. Kulesza wybrał człowieka, który bez niczyjej pomocy zrobi wrażenie na każdym z dziennikarzy. Wybrał człowieka, którego nikt z Polaków nie będzie mógł krytykować już we środowy poranek, tuż po opadnięciu kurzu powitalnej konferencji prasowej. Piłkarze, którzy w moich oczach stracili prawie wszystko, na pewno znajdą powody do narzekania. Na pewno będą niezadowoleni, bo nie wierzę, by cokolwiek mogło zadowolić tych ludzi. Ale dziś jakiekolwiek sprzedawanie cynku do dziennikarzy, że ten Santos jednak dziwak i okaz muzealny, to strzał w obie stopy jednocześnie. Nie twierdzę, że piłkarze nie są w stanie strzelić sobie w obie stopy jednocześnie, nie po ich zachowaniu wokół afery premiowej, ale jednak – nie sądzę, by od razu zaczęli trzecią wojnę podjazdową z trzecim trenerem.
Prezes PZPN-u kupił sobie spokój nie tylko od pismaków i sponsorów, którzy ponoć kręcili nosem na atmosferę wokół związku. Kupił sobie też spokój od wywiadów Lewandowskiego z przewracaniem oczami, od artykułów insajderów z żalami szatni na trenera, od awantur na spotkaniach zarządu, gdy rzecznik reprezentacji tłumaczy zawiłości skandali wokół drużyny.
Dlaczego twierdzę, że to był nadrzędny cel? Bo widać dokładnie na liśćie nazwisk, jakie są wspólne cechy potencjalnych kandydatów. Na finiszu decydowaliśmy między Paulo Bento a Fernando Santosem, a więc trenerami o zdecydowanie odmiennym podejściu do piłki nożnej, również balansu między ofensywą o defensywą. Skoro tyle ich dzieliło, to co łączyło, że właśnie ta portugalska dwójka przecisnęła się przez sito selekcyjne niemal do samego końca? No właśnie to, właśnie potencjał, by pozamykać usta wszystkim, od forumowiczów Piłkawki, do Roberta Lewandowskiego, od wesołych iskierek kominka Antoniego Piechniczka, do tych ostatnich wykopowiczów, którzy jeszcze nie opuścili mikrobloga.
Bento, Petković, Gerrard, Santos – różnic jest wiele, bardzo wiele, podobieństwo – właśnie potencjał, który roboczo nazwaliśmy z Leszkiem Milewskim “expected odpierdolcie się ode mnie”. I Santos ten exOSOM ma na bardzo wysokim poziomie, pewnie najwyższym, spośród wszystkich dostępnych kandydatów.
Lepsze czasy dla reprezentacji? Otóż nie!
Czy cieszy mnie, że w taki sposób przebiegał casting na nowego selekcjonera? Z jednej strony – są pewne powody do niepokoju. Santos nie jest na pewno tym zbawcą na białym koniu, który miał przyjechać do Polski jak Cruyff do Katalonii i zbudować nową stolicę ofensywnego futbolu gdzieś na trasie Zamość-Puławy. Na pewno nie jest to też gość, który upchnie na boisku Milika, Lewandowskiego, Zielińskiego, Piątka, Buksę, Warzychę, Kryszałowicza i Piaseckiego. Ale tu trzeba wrócić do początku. Czy naprawdę największym problemem naszej kadry była tylko jakość gry? Czy może to wszystko wokół, co sprawiało, że trzech naszych ostatnich selekcjonerów wyglądało w pewnych momentach bardzo niepoważnie? Zwłaszcza, że przecież Santos, poza tym, że nie pozwoli zrobić z siebie za szybko mema, to też kawał fachury pod czysto piłkarskimi względami. Być może do reformowania szkolenia wolałbym kogoś młodszego, z bardziej ofensywnymi wartościami wytatuowanymi na przedramieniu, ale do tej konkretnej kadry, o tym konkretnym potencjale – to może być zwyczajnie najlepszy wybór pod względami czysto sportowymi. Zresztą, może po prostu się mylę? Może jako człowiek po trzydziestce, któremu w życiu zależy już głównie na każdej wyszarpanej sekundzie świętego spokoju, przypisuję własne motywacje Kuleszy? Bez różnicy – wybór się broni na obu poziomach.
Uwagę przykuwa też styl – mylenie tropów, wypustki, utrzymanie tajemnicy bardzo długo, właściwie do przylotu trenera do Warszawy w przededniu konferencji. Cezary Kulesza wreszcie dostał planszę, na której lubi grać – i bez litości to wykorzystał, bawiąc się nami wszystkimi jak doświadczony gracz w Age of Empires bawi się rywalem zakopanym w erze feudalnej, gdy sam atakuje już trebuszami. Uwagę przykuwa polski sztab, bardzo ciekawy i – przynajmniej na teraz – tworzący nadzieję na udaną teraźniejszość i lepszą przyszłość. No i warto wspomnieć – Santos ma u nas mieszkać. Ma jeździć po meczach ligowych, interesować się polskim futbolem, czytać w gazetach, kiedy gra Iga, a kiedy skacze Kamil. Element, którego bezsprzecznie zabrakło Sousie, oczywiście niejedyny, bo drugim brakującym ogniwem był u niego RiGCZ.
Skoro jest tak dobrze, to przed nami chyba lepsze czasy, co? Otóż nie. Jestem pesymistą i niestety – uważam, że pan Fernando Santos jeszcze nie wie, jak zmyślny wyrok na siebie podpisał. Tak, jestem małym, zawistnym, pamiętliwym i zgryźliwym nienawistnikiem, więc mogę się mylić, zaślepiony gniewem. Ale sądzę, że ta drużyna, ci kluczowi zawodnicy, już niczego nie osiągną. Z różnych przyczyn, część nie potrafi unieść presji, część wytwarza niezdrową presję na kolegach, część po prostu nie umie, nielicznym pewnie się nie chce. Jako zespół stanowią jednak antypatyczną bandę ludzi, którym trudno kibicować będąc Polakiem – co jest o tyle dziwne, że przecież większość z nas skacze pod sufit, gdy Milik ładuje kolejne gole dla Juve. Ten zestaw zawodników moim zdaniem jest skazany na wieczne niesnaski, wieczne kręcenie nosem, krzywienie twarzy w grymasach niezadowolenia. Wraz z tym przyjdą rozczarowujące wyniki, te rzeczy idą w parze. A wraz z rozczarowującymi wynikami przyjdzie… Nie, nie refleksja.
– Chyba jednak trochę za stary. Świat mu odjechał.
– Fajki jara jak smok, gość z XIX wieku.
– Zmarnował finisz Ronaldo, zmarnuje finisz Lewego.
– Jak się murował z Portugalią, tak się muruje z nami.
– A kim on w ogóle jest, gdzie on grał, kogo trenował? Raz za niego Ronaldo wygrał Euro i tyle, a gdyby Rui Patricio nie wyszedł z linii, to może my byśmy byli w tym miejscu.
To czysto hipotetyczne wypowiedzi czysto hipotetycznych piłkarzy do czysto hipotetycznych dziennikarzy, którzy następnie – zgodnie ze swoją misją – dostarczą to opinii publicznej. Na dziś – nikt nawet nie odważy się tak pomyśleć. Na dziś.
Nadspodziewanie rozsądny komentarz. Podpisuję się pod nim obiema rękami