Olkiewicz w środę #97. Wojownicy, którzy zmieniają świat

Pierwszy raz zobaczyłem Wojtka jak wielu innych, na krótkim wideo, gdy swoją kulą podbijał piłkę, odpowiadając na piłkarskie wyzwanie Zbigniewa Bońka. Było tam dokładnie wszystko to, co najbardziej cenię w ludziach - dystans, humor, pomysłowość i wreszcie nieprawdopodobna, niemożliwa do złamania pogoda ducha. Pogoda, którą ten wojownik zachował do swoich ostatnich dni.

Wojciech Bąkowicz
Obserwuj nas w
Na zdjęciu: Wojciech Bąkowicz
  • Wojtek Bąkowicz zmarł w wieku 24 lat, pozostawiając nam światło, które nie powinno wygasnąć przez kolejne ćwierć wieku.
  • O tym, jak inspirującym był człowiekiem świadczą reakcje wstrząśniętych czytelników, widzów czy innych ludzi, którzy mieli zaszczyt spotkać go na swojej drodze.
  • W świecie wiecznych internetowych wojowników, Wojtek pokazał nam, czym jest i jak wygląda prawdziwa uparta i pełna pasji walka. Odpoczywaj, Wojowniku.

Wojciech Bąkowicz. Dziennikarz i prawdziwy Wojownik

Wychowałem się na podwórku, które było wyjątkowe. Doskonale wiem, że każdy człowiek chodzący po naszej planecie żyje w podobnym przekonaniu, ale na obronę swojej tezy mam mocne argumenty. Pominę elementy nieistotne, jak nauki, które przekazuje swoim wiernym adeptom każde bałuckie podwórko, skupię się tym razem na jednym. Na obecności Michała, Michała “Szumiego”. Nasz kumpel Michał snuł się po tych krzywych chodnikach jak my, śmiał się z tym samych idiotycznych dowcipów co my, pił tę samą gównianą oranżadę za 40 groszy, a nawet grał w piłkę na boisku, gdzie bramkę wyznaczały krzak oraz drzewo. Miał problemy ze studzienką kanalizacyjną, która wyrastała nam mniej więcej na wysokości pola karnego, ale też rzadko to nasze pole karne opuszczał.

Bo Michał poruszał się elektronicznym wózkiem, walcząc odkąd pamiętam z postępującym zanikiem mięśni. “Szumi” to oczywiście zdrobnienie od Schumachera, nasz Michał, tak jak i Michael, całe życie spędzał za kółkiem, z czego sam chętnie żartował. Pamiętam, gdy podjechał do starszych, pięknych dziewczyn i zastosował “podryw na klakson”, używając swojej potężnej trąbki zamontowanej w wózku. Pamiętam te wszystkie mecze – na początku bywało trudno, ale trenowałem piłkę na tyle długo i na tyle wytrwale, by z czasem grać na podwórku w składzie “ja i Szumi na całą resztę”. Nie było niczego piękniejszego, niż Szumi, który poruszał się wózkiem wzdłuż linii bramkowej, broniąc strzały kolegów – ile zaliczył w taki sposób asyst, nie potrafię policzyć. Zbiórka, rajd, gol, Szumi, ale mi zagrałeś, musiałem tylko nogę dostawić.

Widzę po dzieciakach, z którymi mam przyjemność pracować, że nie każdy dostąpił zaszczytu wychowania się na takim podwórku. Michał był z nami od dziecka, walczył, opowiadał o rehabilitacji, o tym jak wygląda jego świat, był tak naturalnym elementem naszego środowiska jak każdy inny ancymon piszący wulgarne hasła na murach i śpiewający niekulturalne przyśpiewki o sąsiednich osiedlach. Jestem, byłem i zawsze będę wdzięczny Michałowi, bo z dzisiejszej perspektywy widzę jak ważnym był dla nas kumplem – nawet jeśli z czasem widywaliśmy go coraz rzadziej, bo też i coraz więcej czasu spędzał na swojej walce. Do dzisiaj staram się promować zrzutkę, co roku 1,5% podatku na jego potrzeby rehabilitacyjne – pewnie koło lutego przypomnę się z tym w którymś tekście.

Dzięki Michałowi zupełnie nie zwróciłem początkowo uwagi na to, że nasz Wojtek toczy walkę. Wojtek Bąkowicz, mój kolega z redakcji, Dziennikarz. Tak jak Szumi był zawsze dla mnie przede wszystkim kolegą, tak Wojtek był dla mnie przede wszystkim dziennikarzem, i to cholernie dobrym, bo w tym starym, już trochę zapomnianym stylu. Dopiero po jakimś czasie przypomniałem sobie, że to ten sam Wojtek, który podbijał piłkę własną kulą, że to ten Wojtek, który ma na rozkładzie taką listę zdrowotnych przeciwności, że załamałby się niejeden zawodowy fighter.

Te tweety, gdzie Wojtek niemal przepraszająco oznaczał “Prywata Alert”… Rzadko dzielił się przeżyciami ze swojej codziennej batalii o normalność, o w miarę swobodne działanie, o możliwość występowania przed kamerą. Zdecydowanie częściej dzielił się swoją potężną wiedzą o Ekstraklasie, o statystykach, o tym, co wychwycił nałogowo oglądając kolejne mecze. Przypominał mi pod tym względem innego wielkiego kozaka, rapera Pjusa. Pamiętam jego słowa – gdy już głos nie pozwalał mu na nagranie kolejnego albumu, zaprosił do współpracy swoich kolegów z branży, którzy położyli na muzycznych podkładach spisane przez niego teksty. Rozmawialiśmy o tym kilka razy, podkreślał mi, że to nie ma być “niepełnosprawny Pjus prosi o wsparcie, charytatywna akcja, posłuchaj kawałka i napraw mi ucho”. To ma być po prostu pełnoprawny udany album muzyczny, trochę odwrócony album producencki – tyle że tutaj producent dostarczył teksty, a nie podkłady. Inny raper, Eldo, utyskiwał na świat telewizji: dlaczego Pjus jest w opcji “raper-ciekawostka”, a nie “jeden z lepszych z Polski”?

Wojtek zrealizował to marzenie Pjusa – i wczoraj, gdy informacja o jego śmierci obiegła wszystkie media, było to widać najpełniej. Część ludzi była wręcz zaszokowana tym, jak niewyobrażalne męczarnie przeżywał ten dziennikarz już po zamknięciu edytora tekstu czy wyłączeniu komputerowej kamery. Ludzie widzieli go dokładnie tak, jak Wojtek chciał, by go widzieli – to był po pierwsze wielki pasjonat Ekstraklasy, wielki znawca i ekspert. Ludzie znali go z uśmiechniętej twarzy i celnych obserwacji, a nie mrocznej wojny z chorobą toczonej od urodzenia. Na naszym YouTube przy upamiętnieniu Wojtka padły od jednego z widzów piękne słowa – pokazał nam wszystkim, że mimo kiepsko rozdanych kart, mimo przeciwności, można po prostu robić swoje. I robić to wyjątkowo dobrze.

Im dłużej o tym myślę, im dłużej wspominam Wojtka, tym bardziej wydaje mi się, że to było właśnie najpiękniejsze w jego walce, to było jego największe zwycięstwo. Gdyby nie zmiany w wyglądzie, które powodowała jego choroba, gdyby nie te rzadkie raporty zdrowotne, nikt nie zauważyłby, że cokolwiek jest nie tak, że gdzieś za fasadą czai się rywal potężniejszy niż którekolwiek z wyzwań przed którymi stoją “zwykli” dziennikarze. Imponował właśnie tą konsekwencją – oglądacie po sześć, siedem spotkań, ja obejrzę dwanaście. Żył tym, oddychał, choć przecież było to dla niego o wiele trudniejsze, niż dla któregokolwiek z nas. Tam, gdzie my leniwie wykonywaliśmy swoje nieskomplikowane obowiązki, on wygrywał kolejne bitwy, niemal na śmierć i życie. Taka droga wojownika to jak kredo, jak mantra, którą nam wszystkim zostawił. Gdy kręcisz nosem, że pierwsza połowa Stali Mielec taka sobie, pomyśl, ile przeszkód musiał pokonać Wojtek, by tę połowę obejrzeć, przetrawić, przeanalizować a potem celnie opisać w tekstach.
To jest właśnie to światło, które zostawił nam wszystkim Wojtek. Całym swoim życiem pokazywał, jak wysoka bywa cena zwyczajności, normalności. Jak mocno niektórzy muszą się boksować, by dostać to, co dla nas wszystkich naturalne.

Do tego dochodzi naturalnie jakość. Rozmowy z najlepszymi w fachu, z którymi Wojtek mógł spokojnie wymieniać merytoryczne uwagi. Do tego ten humor i ta wspomniana na wejściu pogoda ducha – jakby ten cały szpitalno-ratunkowy świat nie istniał, jakby znikał w momencie, gdy na zielonej murawie ląduje kolorowa futbolówka. Czy to nie cały sens piłki nożnej, tylko zwielokrotniony do granic, spotęgowany tak, że dopiero z tej perspektywy możemy to prawdziwie docenić?

Miałem też przyjemność i zaszczyt oglądać jak jeden z najbardziej cenionych dziennikarzy w Polsce, Leszek Milewski, traktował Wojtka. Jak jarał się każdym jego występem w Uniwersum, jak dopingował, wymyślał sposoby, by nawet w tych trudniejszych zdrowotnie momentach jak najpełniej wykorzystywać szalony potencjał Wojtka. Ze wszystkich wartości, które redaktor Bąkowicz nam zostawił, to planowanie również umieszczam bardzo wysoko. Nie mógł być pewny, czy jeszcze będzie sprawny na tyle, by wypowiadać się live, nie mógł przewidywać, jak rozwinie się jego sytuacja zdrowotna. Ale jak to Wojtek – przeszkody istnieją dla tych, którzy chcą je dostrzegać. On miał głowę nabitą planami na ten rok, nabitą pomysłami, które chciał zrealizować. To jest obraz jego zwycięstwa. Do ostatnich chwil, do ostatnich dni nawet nie brał pod uwagę rezygnacji, nie istniały w jego słowniku żadne słowa mogące choćby nawiązywać do poddania się. Ogólnie nienawidzę, gdy ktoś używa zwrotu “przegrał walkę z chorobą”, ale tutaj takie sformułowanie byłoby zwykłym kłamstwem. Bo Wojtek do końca grał na swoich zasadach, do końca prowadził grę, choć przecież ta z każdym tygodniem stawała się coraz trudniejsza, coraz bardziej wymagająca.

W ostatnich tygodniach Wojtek dał duże rozmowy z Kamilem Kuzerą, Kamilem Kieresiem i Dawidem Szulczkiem, po drodze przeanalizował Pogoń Szczecin i podsumował absurdy Ekstraklasy, cały czas też udzielając się w mediach społecznościowych, wchodząc w dyskusję i komentując aktualności. Ten ostatni tekst dał tuż przed Świętami, 21 grudnia.

Wojownik do końca dumnie stał w swoim ringu. Wierzę że tam, gdzie teraz jest, czuje przede wszystkim dumę. Bo jego bitwy będą dla nas wszystkich inspiracją na lata. Odpoczywaj, Wojtek. Za miesiąc wraca Ekstraklasa, wierzę, że będziesz ją, jak zawsze, oglądał razem z nami.

Komentarze

Comments 3 comments

Cholernie przykre że ten tekst musiał powstać. Przykre że gdy większości ludzi trudno ruszyć dupę dla swojego hobby, Wojtek w całości mu się poświęcił. Szacunek dla niego, przykład dla innych

Przeczytałem artykuł po obejrzeniu Tetryków. Podczas studiów historycznych byłem na roku z kolegą Michałem Morawcem, który z powodu swojej choroby nie mógł posługiwać się wszystkimi kończynami. Nie mógł nawet pisać a mimo to czytał sumiennie wszystkie zadawane lektury i zdobywał systematycznie wiedzę historyczną. Miał niebywały hart ducha, zmarł tuż przed uzyskaniem tytułu magistra historii. Wydział Historii Uniwersytetu Warszawskiego od kilku lat przyznaje Nagrodę imienia Michała Morawca dla osób szczególnie zaangażowanych w społeczną pracę na rzecz dobra innych ludzi. Może warto ustanowić podobną nagrodę w zakresie sportu/dziennikarstwa imienia Wojciecha Bąkowicza. Była to postać wyjątkowa i wyjątkowo pozytywnie patrząca na świat.