Sen o Widzewie

Ukułem kiedyś myśl, według której na Widzewie zawsze trwa mecz z Borussią Dortmund. Wchodzisz na stadion, patrzysz na murawę - składy jakby inne. Nie widać Łapińskiego, Citki. Nie widać Sammera, Rickena. Ale jeśli tylko odpowiednio zmrużysz oczy, są. Są jako cień zdarzeń, są jako wieczny punkt odniesienia. Wieczny punkt odniesienia, w którym przyszły triumfator Ligi Mistrzów w końcówce wali po autach, by wywieźć ze skromnej Łodzi remis.

Kibice Widzewa Łódź
Obserwuj nas w
Zuma Press/Alamy Na zdjęciu: Kibice Widzewa Łódź

Widzew – nieznośna ciężkość nienasycenia

Ten punkt odniesienia to szczytowy moment ligomistrzowego Widzewa. Widzewa, który czasem wydaje mi się drużyną nie z zamierzchłej przeszłości, a z mitologii; niby wiesz, że grali gdzieś tam z jakimś GKS-em, ale niewykluczone, że Łazienkowska 2/3 to była trzynasta praca Heraklesa; niby wiesz, że grali te zimowe turnieje w Niemczech, ale nie zdziwiłbyś się, gdyby raz pojechali na Olimp na zaproszenie Hefajstosa, z pewnością znajomego Franza, takiego samego jak Volker Fass.

Gdy Widzew był wielki, trwało moje dzieciństwo. A jako że każde wspomnienie z dzieciństwa ma strukturę realizmu magicznego, tym łatwiej uwierzyć, że Widzew był lepszy niż był. Że Maradona może by i zagrał, ale tylko jakby akurat kontuzje mieli Paweł Miąszkiewicz, Sławek Gula, a może i Rafał Kubiak. Odtworzyłem jednak te mecze w głębokiej dorosłości i było więcej niż dobrze. Wyjazd na Atletico – powinni wygrać. Sędzia oszukał. I to naprawdę oszukał, a nie jak w pucharowym bingo. Po Borussii Kicker nazwał Widzew czarnym koniem Champions League. O Citce nawet nie zaczynajmy – z każdym kolejnym meczem Jacek Laskowski wymieniał w jego kontekście coraz większe kluby; jakby wyszli z grupy, niechybnie musiałby powiedzieć o wymianie za Pippena.

A jednak, choć wydaje się, że stadion Widzewa powinien być wówczas krainą jednomyślnego zachwytu, miałem przyjemność rozmawiać z Waldemarem Jaskulskim. Jaskulski wspominał rozmowę ze Smudą, w której Franz powiedział mu:

 Wy to macie dobrze w Szczecinie, czy przegrywacie, czy wygrywacie, kibice się cieszą. My ciągle wygrywamy, a kibice i tak są niezadowoleni. 

Sprawdzając chronologię transferu Jaskulskiego, Smudzie musiało chodzić albo o część sezonu, kiedy Widzew szedł na jedyne w dziejach polskiego piłkarstwa mistrzostwo bez porażki, albo o sezon, gdzie Widzew przegrał mistrza tylko z Legią, Legią późniejszym ćwierćfinalistą Ligi Mistrzów. Nie mam możliwości dokładnego zweryfikowania temperatury nastrojów na Widzewie tamtych lat, ale, jak widać, istnieją podania ludowe, według których trybuny mogły być dość wymagające. Wymagające nawet wobec tych, którzy wymagający byli przede wszystkim dla rywali, bez znaczenia jakiego kraju mistrzami ci akurat byli.

Zobacz także: Widzew Łódź trafi w dobre ręce. Właściciel Rakowa propsuje

Nie chcę sugerować, że kibic Widzewa był czy jest wybredny. Nie o to mi chodzi. Najlepsza historia o Widzewie, którą opowiedział mi Tomek Łapiński: RTS przegrał z Eintrachtem 0:9 i następny mecz miał z Legią w Łodzi. Łapa bał się tego meczu. Nie rywala, nie nawet siebie, swojej formy, ale tego jak przyjmą ich własne trybuny. Ośmieszone przed kilkoma dniami jako społeczność. Kruchy zawsze związek między kibicami i piłkarzami miał prawo być w kryzysie. Ale stadion powitał ich brawami. Stadion przypomniał im swoim niegasnącym wsparciem wszystko, co w nich było najlepsze. Widzew wygrał, kibice ich ponieśli, a Tomasz Łapiński, mój ulubiony piłkarz, choć wiele dobrego w Łodzi przeżył, tak to uznał za bodaj najlepsze.

Niemniej tak jak nie chcę mówić, że kibic Widzewa jest wybredny, tak mam poczucie, że w klubowym DNA, w widzewskiej tożsamości, pierwszych skrzypiec wcale nie gra jakiś efemeryczny widzewski charakter, boiskowa waleczność czy gole w końcówkach. Po pierwsze, dlatego, że łatwo tu z dowodów anegdotycznych wyciągnąć ogólną zasadę. Po drugie, że trudno aby te boiskowe przymioty pokazały trybuny, działacze, nawet dziennikarze związani z klubem. 

Wszyscy natomiast mogą się połączyć w niedosycie. 

Niedosycie tego, gdzie jest Widzew, czym jest Widzew.

Termin wiecznie trwającego na Piłsudskiego meczu z BVB, uważam, z jednej strony, za umiejętne odwracanie wzroku od tego, co jest, i co w rażący sposób nieprzystaje, z jednoczesnym przekonaniem o własnej niepodważalnej wielkości, bez względu na to, jak bardzo rzeczywistość próbowałaby to niepodważalne przekonanie podważyć. 

A wiedzcie, że próbowała. Konsekwentnie, w zasadzie niezłomnie, i ramię w ramię z innym dość wymagającym przeciwnikiem: czasem.

POLECAMY TAKŻE


Widzew – studium przeciętnienia

Przez cały XXI wiek Widzew jest przeciętny. Piłkarsko nic nie znaczy. Może nawet jest marny. Raczej tak.

Wy osądźcie. Wyżej w tabeli Ekstraklasy w XXI wieku skończyły sezon Polonia Bytom (dwukrotnie), Górnik Łęczna (dwukrotnie). Zdarzyło się Warcie Poznań, Radomiakowi, nie mówiąc o GKS-ach Bełchatów, Zawiszach Bydgoszcz, Termalice i dosłownie mrowiu innych zespołów. Widzew najwyżej skończył Ekstraklasę na zaledwie dziewiątym miejscu. Tym samym, za którego zajmowanie wyszydzamy Zagłębie Lubin – to Widzewa szczyt w minionym ćwierćwieczu.

Widzew opuścił w XXI wieku prawie połowę ekstraklasowych sezonów. Dwunastokrotnie czołówka Canal+ nie musiała fatygować widzewskiego logo. A przecież w ilu rozgrywkach o mistrzostwo Polski, w których jednak łaskawie postanowił uczestniczyć, finalnie, delikatnie mówiąc, nie o mistrzostwo Polski się bił, a by – wybaczcie – nie szorować dupą po dnie.

Widzew to piętnasta drużyna łączonej tabeli za XXI wiek – tak wykłada oczywiście nieocenione 90minut.pl. Widzew znajduje się w niej za Wisłą Płock, nie mówiąc o takich utytułowanych hegemonach jak Piast Gliwice. A przecież jeszcze za nim znajdziemy szereg drużyn, które gorzej punktowały, ale więcej przeżyły. Raków, Groclin, Bełchatów, Polonia. Cracovia wygrała Puchar Polski – Widzew tu też nic nie znaczy. Odra zagrała w byle Intertoto – Widzew nic, jego ostatni pucharowy akord to gra z Monaco przeciw Henry’emu i Trezeguet. Czas, mniej więcej, pływania przez Atlantyk Batorym, formowania kontynentów, świetności vhs-ów. Chciałem też zauważyć, o ile bogatszą historię napisał biedny jak mysz kościelna Ruch Chorzów – też zdążył zlecieć w niebyt i z niego wrócić, ale ma dodatkowo medale i interesujące boje pucharowe.

Pamiętam, jak za dzieciaka nie mogłem zrozumieć, że Widzew spada z ligi. Jakby ktoś zrobił dziurę w rzeczywistości. Obrócił na nice prawa fizyki, na przykład pozbawił świat grawitacji. A przecież Widzew spadał trzy razy. Nastał czas, że człowiek przywykł.

Pamiętam, jak nie mogłem sobie wyobrazić zaburzenia symetrii w rywalizacji Widzewa z Legią. To były dla mnie derby wszystkiego, klasyk klasyków. Songo – Vegeta. Widzew nie mógł tego wygrać przez pół wieku, raz bodaj przegrał z rezerwami Legii. 

Od ostatniego mistrzostwa Polski w Widzewie – 1997 – minęło dwadzieścia osiem lat. Jeśli cofnąć się o dwadzieścia osiem lat od rzeczonego mistrzostwa, lądujemy w 1969. Widzew grał wówczas w lidze okręgowej. Na poziomie nie tylko rezerw ŁKS-u, ale i rezerw Startu Łódź. Czyli cofamy się do czasów, kiedy Widzew, w rozumieniu swojej tożsamości, tego czym się stał, jeszcze nie istniał. Owszem, w niczym nie chcę urazić wcześniejszej historii RTS-u, jest bogata, ma swoich bohaterów. Ale nie oszukujmy się: Widzew, który napisał niezmywalną z kart historii Polski opowieść, to Widzew Sobolewskiego, który awansował w 1975 do elity. To był kamień węgielny wszystkiego, co potem.

W tym ujęciu, jakże to wygodne. Jakże się pcha w ręce.

Tu ćwierć wieku, tu ćwierć wieku.

Ćwierć wieku siły, ćwierć wieku wykraczania poza piłkę, w latach osiemdziesiątych będąc nawet częścią PRL-owskiej popkultury, ściągając na trybuny ludzi jak futbolowa wersja The Beatles. A potem ćwierć wieku bezsilności, nijakości, biedy. 

Jakże wygodne, jakże pcha się w ręce, by powiedzieć, że połowę swojego istnienia Widzew nie odgrywa sportowo żadnej roli. Piłkarsko przez połowę swojego istnienia – i to tego bardziej aktualnego – bliżej mu do Podbeskidzia niż Legii. Nie przez rok, dwa, trzy. Nie dekadę. Ale, powtórzę kolejny raz: przez połowę bycia Widzewem Łódź.

Tylko u nas

Widzew – ura bura ciocia Agata

To, że po takim czasie duchy wielkiego Widzewa pozostawały żywotne, to wyjątkowe osiągnięcie widzewskiej społeczności.

Łatwo jest popaść w śmieszność, karykaturalność, wiecznie przeżywając chwile utraconej chwały. Nie chcę milionowy raz mówić o karnetach, ale tak, to było coś konkretnego, przypominającego, zmuszającego co dwa tygodnie każdego w Polsce do przyznania: no tak, to przecież Widzew. 

I może też do tego potrzebny był ten fantomowy mecz z BVB – by podsycać ogień. Mecz, który ja tak nazywam, bo jego bilet noszę w portfelu, ale to nieistotne. Jak jesteś ze starszego pokolenia, będzie to Juve lub Liverpool, zazdroszczę, wiedz, zazdroszczę, batalie obiektywnie o wiele większe, zazdroszczę, ale to może być dowolny mecz, nawet żaden, bez znaczenia, wystarczy poczucie, że Widzew nie tyle będzie wielki, co jest wielki. I że trafił tu, na mecz do Ozorkowa, tu, do IV, III ligi, tu, na 0:6 i karnego Boruca, na belę siana w Byczynie, na kompromitację z Tomaszowem, na Finishparkiet – bez znaczenia, jest tylko głębokie przekonanie: nie tym jesteśmy. Nie to nas określa.

Dotyczyło to, według moich obserwacji, nawet pokoleń kibiców, którzy metrykalnie nie mieli szans dotknąć liczącego się Widzewa. Ale ten rozdźwięk, między trwającą ćwierć wieku przeciętnością, a poczuciem, że twoje miejsce jest na samym szczycie, musi zwielokrotnić niedosyt. On buzuje, siedzi w środku widzewiaka. Czeka na ujście. Gdy tylko pojawia się choćby mała szansa nasycenia się, łatwo zaczyna się grzałka.

Widziałem to w pierwszym sezonie Ekstraklasy, słuchając tak wielu narzekań, że beniaminek pod wodzą Niedźwiedzia zimą nie poszedł na zakupy. Była przecież szansa na puchary, a może nawet na stare dobre Bóg wie co. Tymczasem historia, gdzie jak gdzie, ale w Widzewie, jeśli czegoś uczy, to żebyś nie wydawał pieniędzy, których nie masz. Gdzie już po bankructwie, próbując się wygrzebać, zdarzały się osoby grające losami Widzewa w kości. Mając finalnie zwyczajnie szczęście, a nie kompetencje.

Wiem, że grono kibiców Widzewa jest na tyle rozległe, że zderzają się tu bardzo odmienne narracje, nie wrzucam do jednego worka, nie mówię, że wszyscy się grzeją. Uważam jednak, że ze względów martyrologicznych, kibic Widzewa jest podatny. Wyjątkowo podatny na tego starego kanciarza, który przebiera się za nadzieję.

Dlatego byłem radykałem. Gdy Widzew trafiał do Ekstraklasy, tonowałem: przede wszystkim się utrzymać. A rok później się utrzymać. A potem się utrzymać. Poziom ligi jest coraz bardziej konkurencyjny. Jest tu coraz więcej pieniędzy. Zobaczcie jakie marki kiszą się w 1. lidze. Zobaczcie ile Rutinoscorbinów trzeba sprzedać w aptece pana Kwietnia, żeby mieć na pensję Jacka Góralskiego w Wieczystej. 

Patrząc na Widzew, a znając Ekstraklasę, myślałem, że optymistycznym scenariuszem, happy endem, jest ugrzęźnięcie w środku tabeli na lata. Może uda się jakiś szalony sezon, ale to może, bo raczej nie. Bo przede wszystkim widziałem klub bez akademii, bez obiektów treningowych. Klub, który jeszcze na początku kadencji Dróżdża, musiał rywalizować o miejsce na Łodziance z łódzką drużyną quidditcha. Widziałem klub, który musi się uczyć, uczyć odnajdować się w realiach elity, uczyć się tego, że tu nie narzuca warunków, nie jest hegemonem. Widziałem żmudność jarania się sprzedażą piłkarza, co jednak pomoże budować – by tak to ująć – markę sprzedażową. Widziałem nudę ekscytowania się zielonym excelem. Pukałem się w głowę, gdy przed tym sezonem kapitan z trenerem mówili o mistrzostwie. 

Rozumiałem, że to nierealne by do kibicowania, tej przestrzeni, gdzie chcemy się emocjonalnie wyżyć, gdzie za pośrednictwem klubu chcemy coś przeżyć, podchodzić jak do domowego budżetu. Piłka ma być ucieczką od codzienności, nie nią do kwadratu. Ale uważałem, że tak trzeba. Bo za wiele problemów Widzewa brało się, mówiąc wprost, z ura bura, ciocia Agata. Może nawet brały się stąd wszystkie jego problemy. Dlatego chciałem dla Widzewa tylko zdrowia. Może jeszcze cierpliwości.

Ale co zrobić, gdy właśnie zdarzyło się Widzewowi ura bura ciocia Agata? 

Widzew – jak tu się nie grzać

Jeśli ktoś miałby zachować spokój słysząc o bogatym inwestorze, to Widzewiak. Słyszałem, jak śpiewano przy Piłsudskiego ITI JEST NASZ, by ITI potem poszedł do Legii – deal miał wysypać się na ostatniej prostej przez jednego człowieka. Pamiętam ile obiecywano sobie po wejściu Sylwestra Cacka. Pamiętam jak szukałem kolejnych wywiadów z panem Sapotą z Murapolu, samemu przekonując się bardziej niż wypadało dorosłemu mężczyźnie, że niektóre urągające logice wypowiedzi mimo wszystko dobrze świadczą, bo to kibic. Pamiętam nawet, choć jak przez mgłę, że ktoś kiedyś pojechał do Brazylii szukać talentów do Widzewa, z czego powstał artykuł o zainteresowaniu Klebersonem. Tak, tym, co potem poszedł do Man Utd. 

Ale przy Robercie Dobrzyckim, jego wejściu w klub, nie daję rady zachować kamiennej twarzy. Ona kruszeje. Bo nie potrafię sobie wyobrazić lepszego inwestora. Nie potrafię sobie wyobrazić bardziej obiecującego dla Widzewa scenariusza.

Robert Dobrzycki sprawdzony w widzewskim boju, już od lat wspiera Widzew. Jest więc Robert Dobrzycki elementem odbudowy Widzewa. Nie ma sensu licytować się, jaką częścią, na pewno nie najważniejszą, ale jakąś częścią tej historii, tej najtrudniejszej, zarazem drugiej, obok wielkich meczów XX-wieku, dla Widzewa tożsamościotwórczej. Potwierdzającej namacalnie, nie w słowach, a w czynach – całych naręczach czynów – że tego klubu nie można złamać. 

Czy Widzew Łódź w ciągu najbliższych pięciu lat zdobędzie mistrzostwo Polski?

  • Tak
  • Nie
  • Tak 79%
  • Nie 21%

770+ Votes

Robert Dobrzycki jest od jakiegoś czasu w zarządzie, więc zna kłopoty Widzewa, zna Widzewa wewnętrzną, nieoficjalną mechanikę. Wszyscy – a jest ich wielu – którzy mają wpływ na Widzew, też znają pana Dobrzyckiego. Ani on nie kupuje kota w worku, ani sam nim nie jest. Wszystko się zazębia. Tak jak to, że to też kibic, Widzewiak. Rozumie czym jest ten klub. Element szczerych emocji wobec barw – nie ukrywajmy, widzimy po Zbigniewie Jakubasie i Michale Świerczewskim, ma znaczenie. O pieniądzach Roberta Dobrzyckiego nawet nie mówię. Nie wypada. Wiadomo tylko, że własne swoją drogą, a możliwość wciągnięcia Panattoni w takiego lub innego rozmiaru interes – to się pisze samo.

Nawet to, że pan Stamirowski zostaje jako mniejszościowy akcjonariusz – również uważam za dobrą monetę. Zawsze trudno jest być osobą decydującą o Widzewie, zawsze są tysiące osób, które wiedzą lepiej jak decydować, a szczególnie – jak lepiej wydać cudze pieniądze. A jednak pan Stamirowski mądrze pokierował tym klubem, tak, że dziś to ekstraklasowicz na finansowym plusie. Przyda się jego głos.

To wszystko zbiera się w jedną całość. W sen o Widzewie. Nowy sen. Bo do tej pory ta społeczność odtwarzała sen o przeszłości. Byliśmy Indianami wspominającymi czasy wielkich prerii, patrzących na kładzone pod pociągi tory. Teraz sny dotyczą tego, co nadejdzie. Jesteśmy Indianami, którzy właśnie palą cygara, bo przed chwilą stali się właścicielami kompanii kolejowej. Trudno o większą zmianę, czyste życie: gdy myśli przestają cię kierować ku temu, co było, a zaczynają ku temu, co będzie. Jak się z tym nie utożsamić.

I trudno, choćbyś nie wiem ile miał zaparcia, ile widział zła w polskiej piłce, jakim budowanym za kolosalne pieniądze katastrofom Zagłębia Lubin czy Górnik Zabrze czasów Allianza nie świadkował – trudno nie myśleć, że to nie będzie fatamorgana. Jakbyś nie czuł się czasem odległy, jak nie zmęczony tym, przez ile lat Widzew był nigdzie – trudno nie czuć się znowu jak zwykły dzieciak, który w swojej naiwności wciąż częściej wierzy, że będzie dobrze niż źle. 

Dlatego, tak jak przed chwilą oczekiwałem cierpliwości, tak teraz oczekuję wszystkiego. 

Pozwalam sobie zdziecinnieć. Obecnie jestem na etapie, gdy słysząc, że Widzew ma wydać 4 miliony euro latem, zastanawiam się, czy to nie za mało. Nie mówię tego jako dziennikarz – mówię to jako kibic, któremu właśnie puściły wstrzymywane ćwierć wieku hamulce. Jako dziennikarz punktowałbym sam siebie, swoją życzeniowość, zachłanność. Jako kibic myślę, czy ten plan rozbudowy stadionu na trzydzieści dwa tysiące widzów nie mógłby być ładniejszy, bo ten to tak mi się średnio podoba. 

A wszystko dlatego, że Widzewiacy w niczym nie są tak wyćwiczeni, jak w głodzie. I nie ma nikogo bardziej w polskiej piłce głodnego, niż Widzew głodny jest liczenia się. Nie ma. Nie jest nawet blisko. Ten głód to, oczywiście, kapitał. Ale, równie oczywiście, może być też największą przeszkodą. Tak czy inaczej, polska piłka, ta szeroka, ogólnopolska, ta od mainstreamowych programów, od narzucania narracji, dopiero się o tym wszystkim dowie. Myślę, że nie jest gotowa na spektakl, którym będzie Widzew mierzący wyżej, niż najwyżej.

Być może będzie jak zawsze. Bo zawsze może być jak zawsze. Ale być może w piłce trzeba czasem puścić wodze, dać się pochłonąć emocjom, bo inaczej nie ma sensu się nią zajmować. Bo zabijasz w ten sposób to, po co ona jest.

Dlatego właśnie mrużę oczy. Jest 88. minuta, Reuter, naciskany przez Dembińskiego, wybija w aut. Wciąż 2:2. 

Może tym razem Widzewowi starczy czasu?

Komentarze

Comments 5 comments

Dzięki za ten tekst, każdy ma swój mecz który nadal rozgrywa w głowie, mam cichą nadzieję że niedługo te wspominane mecze od nas odejdą, zastąpią je nowe i dadzą radość młodszym pokoleniom.