Finansowanie sportu przez szeroko rozumianą “władzę” to temat tak wielowątkowy, że właściwie trudno ubrać go w formy jakiejkolwiek dyskusji. Bo tak właściwie – gdzie zaczyna się bezwstydne dotowanie klubów, czyli w prostej linii – przelewanie pieniędzy podatników na konta zagranicznych piłkarzy, a gdzie mamy do czynienia jeszcze ze zwykłym sponsoringiem, opartym na promowaniu chociażby miejskich atrakcji pokroju ZOO czy Aquaparków? Ostatnia głośna sprawa – 4,5 miliona złotych, które wrocławski ogród zoologiczny zainwestował w Śląsk Wrocław na przestrzeni 4 lat – to tak naprawdę symbol, pewien wierzchołek góry lodowej. Góry, która chyba zaczyna się topić.
- Inwestycja pieniędzy podatnika w polskie kluby – czy to ma swoje uzasadnienie?
- Przykładowo Górnik jest zbyt istotną kwestią dla tysięcy zabrzan, by zdecydowanie potępiać przekazywanie mu publicznych środków
- O niejednoznaczności tego zagadnienia w swoim cotygodniowym felietonie pisze Jakub Olkiewicz
Kto ma czyste sumienie?
Zacznijmy może od brutalnego spojrzenia prosto w oczy gorzkiej prawdzie – nikt nie ma tutaj w pełni czystego sumienia, wymienilibyśmy może pojedyncze kluby z mniejszych gmin, jak Bruk-Bet Termalica Nieciecza, czy jakieś zespoły derbowe, gdzie często wsparcie ogranicza się do infrastruktury. Poza tym – każdy w ten czy inny sposób korzysta z tych, jak się zwykło mawiać, “pieniędzy podatnika”. Czasem to miasto – większościowy właściciel spóki prowadzącej klub piłkarski, jak Wrocław w przypadku Śląska. Czasem to po prostu miejskie spółki, jak wspomniane ZOO, które wspomaga klub na – być może, nie chcę procesów, to tylko spekulacje – nie do końca rynkowych warunkach (ciekawe co by na to powiedziały instytucje UEFA i Financial Fair Play!). Innym razem, w innym mieście – to Spółka Skarbu Państwa, albo jakaś organizacja powiązana. Czasem “promocja miasta poprzez sport”, czasem stypendia dla zawodników. Korzystać próbuje każdy, zmienia się może jedynie natężenie oraz klimat wokół całego procederu.
Weźmy pod uwagę takie Zabrze, gdzie związki między Górnikiem a prezydent Małgorzatką Mańką-Szulik ostatnio wziął na celownik Jakub Białek z Weszło. Tam jakiekolwiek lekceważenie głosu kibiców Górnika nie wchodzi w grę – Zabrze to w gruncie rzeczy niewielkie miasto. 170 tysięcy mieszkańców, odejmujemy od tego tych, którzy głosować nie mogą. Baza wyborców bardzo się zawęża, a na stadion Górnika potrafiło przecież przychodzić wcale nie tak dawno i po 20 tysięcy widzów na mecz. To głos na tyle istotny, na tyle zaangażowany i na tyle zorganizowany, że niezależnie od politycznych barw – politycy zwyczajnie nie mogą Górnika zlekceważyć. My, mieszkańcy Łodzi, doskonale zorientowani w realiach i różnicach między kwotami przeznaczanymi na Górnik przez Zabrze, a tymi które Łódź wkłada w Widzew i ŁKS razem wzięte, możemy się wściekać. Ale czy słusznie, jeśli Górnik to istotnie klub bardzo dużej grupy zabrzan?
Podobne uwarunkowania możemy zauważyć w Lubinie. Zagłębie latami uchodziło w oczach wielu piłkarskich kibiców za obraz marnotrawienia “publicznych” pieniędzy – KGHM, a więc ta słynna SSP, w całości utrzymywała klub, często wygrywając licytację o piłkarzy z “prywatnymi” klubami. Natomiast wystarczy odwiedzić Lubin, by zobaczyć, jak zorganizowane jest całe miasto, w którym nie ma rodziny bez pracownika byłego Kombinatu Górniczo-Hutniczego Miedzi. Ludzie z Lubina tłumaczyli mi, wydawało mi się, że z przekonaniem – to my wyrabiamy te rekordowe zyski KGHM-u, to nasza ciężka praca na Przodku owocuje zielonymi wynikami w Excelach prezesów, więc chcemy z tego mieć coś dla siebie. Na przykład silny klub piłkarski, silny klub w piłkę ręczną oraz wypasioną akademię na dziesięć boisk, w której będzie można szkolić na topowym poziomie nasze lubińskie dzieci. Gdzie w takim układzie postawić granicę pomiędzy społeczną odpowiedzialnością biznesu – czyli działaniami spółki między innymi na rzecz lokalnej społeczności, a czystą patologią, jaką było przelewanie gigantycznych kwot różnym miglancom sprowadzanym hurtowo do Zagłębia na przestrzeni lat?
Takich sytuacji można byłoby wymienić jeszcze kilka – Bogdanka i Górnik Łęczna, kopalnia w Bełchatowie oraz GKS. A sprawa staje się przecież jeszcze bardziej zagmatwana, gdy używamy magicznego wytrychu z napisem “szkolenie”. Z grubsza – to jest kontrargument ostateczny, taki nie do zbicia.
Szrotowianka Szrotowo a pieniądze podatnika
– Co? Nasza gmina marnotrawi pieniądze wrzucając kolejne miliony w naszą Szrotowiankę Szrotowo? A czy wiecie, że w Szrotowie trenuje 78 dzieciaków pod wodzą 7 trenerów na 3 pełnowymiarowych boiskach trawiastych? Utrzymanie tego wszystkiego to nie tylko obowiązek dla naszej gminy Szrotowo Małe, to jest nasz zaszczyt i przyjemność dla nas, którzy o tym decydujemy – mógłby odbijać burmistrz czy tam inny wójt Szrotowa Małego i naprawdę nawet najbardziej zajadła opozycja musiałaby się trzy razy zastanowić przed frontalnym atakiem. Tak, często nawet najbardziej nieprzejednani krytycy dotowania klubów publicznymi pieniędzmi zostawiają sobie tutaj gwiazdkę: nie dotyczy inwestycji w młodzież. Część apeluje wprost: jeśli już samorząd, Orlen, KGHM czy inne ZOO ma wydać pieniądze na dany klub, to na inwestycje w jego boiska treningowe, w zatrudnianie kolejnych szkoleniowców, w tym tych młodzieżowych, czy sprzęt dla akademii.
Ale jak wówczas traktować rezerwy Lecha Poznań, występujące na poziomie II ligi? Jeszcze najstarszy zespół akademii, bo grają tam przede wszystkim talenciaki? A może jednak już tylko zaplecze pierwszej drużyny, a więc obszar wyłączony z jakiegokolwiek dotowania?
Trudno o wykreślenie granic właściwie w każdym aspekcie tego tematu. Sam kiedyś byłem korwinistą – nikt, nigdy, ani złotówki. Klub ma się utrzymywać z kibiców, pamiątek, grona sponsorów, składek rodziców w szkółce, tyle. Potem trochę dojrzałem i zobaczyłem – zwłaszcza na studiach – jak kolosalnym problemem jest brak jakiejkolwiek aktywności fizycznej u dzieci i młodzieży. Mój prywatny mur zaczął się kruszyć – bo każdą publiczną inwestycję w sport młodzieżowy postrzegam jak zdrowotny program profilaktyczny, podobny do przesiewowych badań czy refundowanej mammografii. Zamiast płacić 2X na leczenie chorych jednostek – płacisz X za zredukowanie ich liczby, a redukujesz ich liczbę poprzez promowanie aktywności fizycznej. I tak zupełnie nie raziło mnie wrzucenie przez KGHM ogromnych pieniędzy w akademię Zagłębia czy mocne wsparcie ze strony samorządów przy budowie kolejnych baz treningowych, z których naturalnie korzystały też drużyny młodzieżowe. Nadal stoję na stanowisku, że im mniej publicznych pieniędzy w piłce, tym rywalizacja zdrowsza, a pensje bardziej dopasowane do realiów, ale skoro sam niuansuję – trudno mi walczyć z tymi, którzy szczerze wierzą, że ZOO potrzebuje reklamy na stadionie Śląska Wrocław. A skoro nawet mnie trudno tutaj zajmować pozycję na barykadzie, na czele ludzi protestujących przeciw wsparciu sportu przez SSP czy samorządy – to trudno się dziwić, że wszelkie zmiany w temacie idą wyjątkowo opornie. Najbardziej rozczulający przypadek to zresztą Korona Kielce. Najpierw telenowela z jej sprzedażą, ciągnąca się latami, wieczne dramy na sesjach rady miasta, gdy ustalano budżet na kolejny rok. W końcu upragniona sprzedaż – ale inwestorom, którzy… i tak zastrzegli sobie stały dopływ całkiem sporej gotówki prosto z miejskich kont, w ramach dotacji. Kielce odetchnęły więc, ale odetchnęły częściowo – szczególnie, że “prywatne” ręce Koronę ostatecznie doprowadziły niemal nad przepaść. Miasto znów przejęło klub i… przywróciło Koronę Ekstraklasie. Ot tak, gdy z zazdrości mógł zielenieć na przykład Jarosław Kołakowski i jego Arka Gdynia. “Prywatna” Arka musiała uznać wyższość “nie-do-końca-prywatnej” Korony. Choć oczywiście nie ma sensu lekceważyć… gdyńskiego wsparcia dla Arki, sięgającego w sezonie 2021/22 5 milionów złotych (za sport.trojmiasto.pl).
Jak to ocenić jednoznacznie?
Proceder jest więc absolutnie powszechny. Jest piekielnie trudny nawet nie tyle do wyregulowania jakimiś przepisami, ale nawet do jednoznacznej oceny w oczach kibiców, ekspertów czy dziennikarzy. Ta rzeka jest tak kręta, ma tyle odnóg, że nie da się rozmawiać ani o budowaniu najróżniejszych tam, ani o regulowaniu koryta tejże rzeki. Jesteśmy niemalże skazani na nerwowe spojrzenia w stronę samorządów, rządu czy miejskich lub państwowych spółek. W którym mieście akurat wybrał wybory ktoś z szerokim gestem? W której gminie doszło do przetasowań, które mogą wywrócić nieźle poukładany klub? Elementy dyskusji piłkarskiej, które występują w Polsce częściej, niż w zachodnich ligach.
Dlaczego o tym wszystkim piszę właśnie teraz, przy okazji aferki wokół wrocławskiego ZOO i ewentualnej sprzedaży Śląska Wrocław? Cóż, dlatego, że ZOO ogłosiło właśnie swój plan oszczędnościowy, skonstruowany po tym, gdy prezydent Wrocławia, Jacek Sutryk, zapowiadał konieczność redukcji wydatków. By dobrze to wszystko odczytać – ZOO obniży między innymi temperaturę w pomieszczeniach, ale wyłączy też z użytku ogrzewanie niektórych korytarzy czy ciągów komunikacyjnych, rozważy również częstszą pracę przy lampkach biurowych, zamiast ogólnego oświetlenia. To nie są oszczędności typu: “Stefan, za dużo nas kosztuje kawior, musimy się przerzucić na sushi”. To raczej oszczędności typu: każda złotówka jest na wagę – a co – złota.
Powątpiewam, czy ZOO będzie w stanie utrzymać swoje zaangażowanie w Śląsk Wrocław na dotychczasowym poziomie. Powątpiewam, czy swoje zaangażowanie w Śląsk Wrocław będzie w stanie utrzymać sam Wrocław, który przecież mierzyć się będzie z identycznymi problemami jak ZOO. Rosnące rachunki za energię, spadki wpływów podatkowych po zamknięciu kolejnych firm, rosnące potrzeby w miejskich placówkach takich jak urzędy czy szkoły. To Wrocław, który omawiamy, bo akurat wydarzył się deal życia na 4,5 bańki w 4 lata. Ale przecież wszyscy żyjemy w tej samej Polsce. Zamknięcia szkoły na jakiś czas nie wyklucza się m.in. w Łódzkiej Filmówce, gdzie semestr miałby być przesunięty na cieplejszy czas. Tak, w teorii można odbić piłeczkę – przecież szpitale, szkoły czy uniwersytety były niedofinansowane od lat, a mimo to – samorządy wkładały potężną kasę w futbol. Ale jednak – z sytuacją, gdy placówki trzeba zamykać z uwagi na temperaturę spotykamy się po raz pierwszy. I po raz pierwszy musimy na nią reagować.
Czy polskie piłkarstwo utraci z miejsca swoje wpływy wyszarpane z publicznych skarbców? Nie, takie rzeczy nie dzieją się nigdy z dnia na dzień. Ale coraz częściej miejskie kluby mogą słyszeć “nie”, gdy będą padały pytania o dorzucenie się do kolejnego transferu. Coraz częściej sprzedaż zawodników nie będzie czymś wymuszanym przez środowisko piłkarza, ale czymś wymuszanym przez konstrukcję budżetu. Coraz częściej może zacząć brakować na podstawowe potrzeby, coraz częściej może dochodzić do redukcji pensji.
Coraz częściej kluby ze wsparciem z publicznej kasy mogą się mierzyć z rzeczywistością klubu prywatnego. I jeśli faktycznie przez targające Europą kryzysy tak się stanie – przed nami wyjątkowa przyszłość, która może nieco przypominać rewolucję.
Komentarze