- Rajd od najniższych lig do mistrzostwa i europejskich pucharów mocno pachniał Football Managerem, ale to wczorajszy mecz na nowo rozbudził podejrzenia.
- Raków udowadnia swoim działaniem, jak wiele trzeba zrobić, by pomóc szczęściu, ale jednocześnie potwierdza: ostatecznie ten element szczęścia też nie może zostać zlekceważony.
- Odsiewając wszystkie drobnostki i didaskalia dotyczące choćby skali potencjału: Raków już jest tam, gdzie nie było nikogo od pamiętnej Legii sezonu 2016/17.
Metoda na “save&load”
Ani nie jestem pierwszy, ani tysiąc dwudziesty pierwszy z tym porównaniem, ale niestety – wciska się na klawiaturę samo jak, nie przymierzając, piłka kopnięta przez Tudora pomiędzy mur a słupek bramki strzeżonej przez golkipera Arisu. Historia Rakowa Częstochowa w wielu punktach przypomina zwyczajną karierę z Football Managera. Jeden trener, jeden klub, od najniższych grywalnych lig, szczebelek po szczebelku, z sezonu na sezon wyżej, mocniej, dalej, lepiej. Czasem Raków rzuca nam mecze będące zaprzeczeniem tej symulacji – tu niby wymiana Marka Papszuna na Dawida Szwargę, tutaj niby jednoczesne urazy Lopeza i Yeboaha, który miał go zastąpić, tu jakiś przegrany mecz z Legią po karnych, a potem znowu przegrany mecz z Legią po karnych. W grze takie sytuacje się raczej nie zdarzają, albo są ekstremalnie rzadkie – no i często skutkują po prostu zniechęceniem, przez które gra ląduje w kącie na długie lata (tzn. do następnego poranka, gdy wirtualny świat pochłania gracza na nowo).
Natomiast przy całym szacunku dla masy tekstów wykorzystujących to niezbite połączenie Rakowa i Football Managera – wczoraj dostaliśmy coś względnie nowego. Wczoraj dostaliśmy bowiem typowy mecz typowego klubu aspirującego do europejskiej elity, prowadzonego przez wirtualnego menedżera. Dobry wynik w pierwszym meczu na własnym stadionie – gra premiuje bardzo przywilej gry u siebie, to nie może dziwić. Ale w rewanżu jest trudny wyjazd. Doświadczeni, wytrawni gracze brzydzą się taką strategią, ale nowicjusze dzięki temu łapią pierwsze szlify oraz zajawkę – przed tym kluczowym meczem warto jest wykonać zapis gry. Jeśli coś się nie uda, jeśli przewaga z pierwszego meczu zostanie roztrwoniona – trudno, zawsze pozostanie ta opcja nieuczciwa, ale satysfakcjonująca – powtórne rozegranie tego samego meczu.
Był w tej sytuacji chyba każdy, kto rozpoczynał przygodę z FM-em, czy wcześniej – z Championship Managerem. Rywal silny, w dodatku u siebie, doświadczony – a ty jesteś biednym żuczkiem, któremu w dodatku wypadły z uwagi na urazy dwa bardzo ważne ogniwa. Próbujesz raz, drugi, osiemnasty – i ciągle porażki. Aż w końcu trafia się TEN mecz. To wyjątkowe spotkanie. Rywal napiera, ma sporo okazji, ładuje w słupek, w klarownych sytuacjach albo wali po pomidorach za stadionem, albo przynajmniej daje się wykazać rozgrywającemu mecz życia bramkarzowi. Smak triumfu nie jest może tak słodki jak wówczas, gdy osiągniesz sukces bez oszustw, ale mimo wszystko – przy dziewiętnastej próbie, gdy wreszcie przejdziesz ten pieprzony dwumecz, pewna satysfakcja się pojawia.
Nie wiem, ile razy Michał Świerczewski zapisywał i wczytywał stan gry przy okazji rewanżowego meczu z Arisem. Ale wiem, jak bardzo Raków Częstochowa przybliżył nam termin szczęścia w piłce nożnej. Spójrzmy bowiem możliwie jak najbardziej logicznie, bez emocji, które wciąż bulgoczą po wczorajszym sukcesie mistrza Polski. Raków systematycznie, z imponującą konsekwencją oraz sporym rozmachem walczył z czynnikiem losowym. Ubezpieczał się i poszerzał własne możliwości, by jednocześnie do minimum eliminować wpływ ryzyka. Są kluby, które mają jedenastu piłkarzy, jednego trenera, jedno treningowe boisko, ale akurat coś “kliknie” i idą jak burza przez daną kampanię. Leicester czy Piast zrobiły tak mistrzostwa, historiami tego typu wytapetowane są wszystkie ściany w przedsionku futbolowego nieba. Raków nie dołączył do tego grona. Poszerzał kadrę, wymieniał trybiki, bez końca ulepszał, aż do momentu, gdy na dwóch ofensywnych pomocników przypadły trzy niekwestionowane gwiazdy ligi (Lopez, Yeboah, Kittel) oraz trzy wyróżniające się postacie tejże ligi (Koczergin, Cebula, Nowak). To było jak walka z niewidzialnym rywalem, przebiegłym i złośliwym. A, w sumie mamy dobrych stoperów, ale dołożymy jeszcze jednego, z potencjałem, by przebić tych poprzednich. Właściwie nie potrzebujemy już więcej wahadłowych, ale jeszcze jeden do rotacji nie zaszkodzi, a kto wie, może przyda się w 119. minucie dogrywki któregoś z dwumeczów.
Raków ograniczał tę rolę szczęścia i ograniczał, ale ostatecznie… Czy nie po to, życzymy zdrowia, pomyślności, ale i szczęścia właśnie? Uwielbiam ten dość popularny dopisek do życzeń: zdrowia i szczęścia, bo na Titaniku wszyscy byli zdrowi.
To zresztą sposób na delikatne deprecjonowanie Rakowa. No bo okej, wielki sukces, ale czy ten wyeliminowany przez Raków Karabach to na pewno ten sam Karabach, który tak bezlitośnie lał polskie kluby? Wiadomo, nie do końca, teraz jest w kryzysie, a w ogóle losowanie to sprzyjało częstochowianom już przy okazji skojarzenia ich z Florą. Aris? Aris kiedyś to był Aris, nawet miał siedzibę w Salonikach, teraz to jakaś popierdółka z Limassol. Stępiński? Może jak grał we Francji, teraz to już żaden rywal dla takich gości jak Piasecki czy Zwoliński. Ponadto co to za awans, jak strzał Tudora był drugim strzałem Rakowa w meczu, zresztą chwilę po pierwszym strzale Piaseckiego. Antyfutbol, trener Karabachu narzekał, że Raków w rewanżu głównie leżał, trener Arisu – że przewaga była po stronie jego podopiecznych. Może to i prawda, może szczęście sprzyjało ludziom spod Jasnej Góry, ale w sumie jakim prawem szczęście miałoby sprzyjać komuś innemu niż ludzie spod Jasnej Góry, miejsca niejako wyspecjalizowanego w cudach?
Chyba właśnie ten aspekt w całej przygodzie Rakowa robi na mnie największe wrażenie. Jednoczesne udowodnienie – i to takie na całego, trudne do podważenia – że czynnik losowy da się ograniczyć mądrością, cierpliwością, momentami podjęciem niezbędnego ryzyka. Ale i że czynnik losowy nadal będzie potrzebny, bardzo ważny, ba, momentami może nawet kluczowy. Ktoś powie – trudno postrzegać jako szczęście fakt, że między słupkami fruwa jakościowy bramkarz, zarabiający świetne pieniądze, kosztujący grube siano, a finalnie zatrzymywany w Częstochowie wyłącznie dzięki temu, że Raków nie musi koniecznie szukać przychodów w sprzedaży zawodników. To nie szczęście, to praca włożona w zbudowanie kadry zdolnej do walki o najwyższe dostępne polskim klubom cele. Ale inny zripostuje: co miał zrobić Kovacević przy strzale Stępińskiego? Zabrakło centymetrów, a kto widział Jeana Carlosa w końcówce chyba nie ma wątpliwości – gonienie wyniku raczej nie wchodziło wczoraj w grę.
A co właściwie Raków osiągnął? Cóż, tutaj trzeba chyba na chwilę się zatrzymać i wykonać to słynne zamaszyste spojrzenie wstecz, gdzieś daleko za plecy. Po ubiegłorocznej przygodzie Lecha w Lidze Konferencji niektórzy mogli zapomnieć, ale polska piłka ligowa jako taka jest w dość głębokiej zapaści, by nie rzecz wprost: faworytem jesteśmy zazwyczaj w pierwszej rundzie, potem już zaczynają się bardzo strome schody.
- Raków jest pierwszym klubem od Legii Warszawa z sezonu 2016/17, który zagra w IV rundzie eliminacji Ligi Mistrzów
- Raków jest pierwszym polskim klubem, który wyeliminował z pucharów Karabach
- Raków ma szansę zostać drugim polskim klubem w tym tysiącleciu w fazie grupowej Ligi Mistrzów
- a gdy i nawet to się Rakowowi nie uda – będzie dopiero czwartym polskim klubem w fazie grupowej Ligi Europy odkąd istnieją fazy grupowe w tych rozgrywkach
Można wymieniać dalej, odwołując się m.in. do żałosnych rankingów Rakowa, dzięki którym częstochowianie stali się pionierami w kwestii pokonywania wyżej rozstawionych rywali. Można wymieniać kwoty, które już Raków zarobił i te, które są na stole w przypadku awansu do LM, albo chociaż rzetelnego punktowania w LE. Można wymieniać możliwości, perspektywy, jakie otwierają się przed Rakowem. Można przywoływać również wypowiedź Michała Świerczewskiego, którą ujawnił wczoraj nasz redakcyjny kolega Przemek Langier – 20 milionów straty wykazane w raportach finansowych zostało zaciągnięte niejako “na poczet budowy fundamentów” pod przyszłe dochody z europejskich pucharów.
Ale to wszystko banalne wyliczanki, to wszystko powtarzanie powszechnie znanej wiedzy. Raków przede wszystkim osiągnął to, o czym przynajmniej część jego kibiców marzyła – już nie ma argumentów, by deprecjonować ich sukcesy. W IV rundzie eliminacji Ligi Mistrzów w XXI wieku Polacy byli trzykrotnie. Ostatni raz z Arkadiuszem Malarzem, Igorem Lewczukiem i Łukaszem Broziem w składzie. Choć wciąż Raków nieprawdopodobnie mnie irytuje cukierkowatością swojej teraźniejszości… Po prostu gratulacje. Bez gwiazdek, bez aneksów, bez “ale”. Gratulacje. W pełni zasłużone.
Komentarze