Byłem, jestem i pewnie pozostanę wielkim fanem technologii VAR w piłce nożnej, zwłaszcza w rodzimej piłce nożnej, bo ta jest zdecydowanie najbliższa sercu. Co więcej – od zawsze broniłem arbitrów, bo wiem, jak ciężki jest to fach. Od B-klasy, gdzie za każdym razem mogą dowiedzieć się czegoś nowego o własnej rodzinie, ze szczególnym uwzględnieniem matek, aż po Ekstraklasę, gdy od ich decyzji zależą grube miliony w twardych europejskich walutach. Być może zresztą zadziałał tu na mnie Włodzimierz Bartos?
Włodzimierz Bartos w sezonie 2008/09 przymierzał się właśnie do swojego ostatniego awansu – z I ligi do Ekstraklasy, gdzie pasował zdecydowanie lepiej, niż do łódzkich niższych lig, z których mozolnie wygrzebywał się na początku XXI wieku. Nie wiem, czy obecnie to nadal jest praktykowane, ale wówczas nawet ci naprawdę topowi sędziowie z okręgu brali czasem mecze w lokalnych kopaninach, pewnie trochę po to, by podciągnąć asystentów, trochę po to, by nie zardzewieć w martwe weekendy bez obsady na poziomie centralnym. Start Łódź w sezonie 2008/09 przymierzał się powoli do opuszczenia ligi okręgowej, oczywiście ze mną w składzie, nie wiem, czy te dwa fakty można ze sobą wiązać, ale patrząc na moją późniejszą karierę – raczej można.
No i właśnie wtedy, na mocno już podupadły Start, na najzwyklejszą ligową kolejkę klasy okręgowej, szóstego szczebla rozgrywkowego, przyjechał pan arbiter Włodzimierz Bartos. Jak to zwykle bywa – sędziował na niekorzyść Startu, bo jak już ustaliliśmy dwa czy trzy tygodnie temu – drużyny, w których gram, bądź też z którymi sympatyzuję, zawsze są przez arbitrów bezlitośnie krzywdzone. Po meczu mieliśmy do pana Włodzimierza sporo zastrzeżeń, które skwitował z imponującym spokojem i niezmąconą pewnością siebie – panowie, każdemu z was życzę, żebyście grali tam, gdzie ja na co dzień sędziuję.
Nie ma co się oszukiwać, tak udane riposty, tak udane sprowadzenia rywala do parteru, pozostają w pamięci na lata. Bartos nas wszystkich zgasił jak paczkę niedopalonych szlugów, takich z rynku, bez akcyzy, wartych niewiele więcj od drewnianego patyka. Jeśli dobrze pamiętam – z tamtej ligi okręgowej wybił się jedynie Przemysław Kita, z którym miałem przyjemność zmierzyć się w meczu Włókniarza Pabianice ze Startem, ale to chyba tyle, jeśli chodzi o piłkarskie sukcesy zawodników z łódzkiej okręgówki w sezonie 2008/09. Bartos oczywiście potem po drodze miał swoje problemy, łącznie z zarzutami, ale ostatecznie – z zarzutów został oczyszczony, a i tak na centralnym poziomie sędziował więcej razy, niż którykolwiek z nas marzył zagrać.
Anegdota jest rozrośnięta, ogranicza się jednak do dość krótkiego wniosku: sędziowie, na których często narzekają piłkarze, mylą się w swoim zawodzie o wiele rzadziej niż oni. Występują na wyższym poziomie, są bardziej doceniani poza granicami, mają lepsze perspektywy, robią większe kariery. 34-letni słowacki defensor z Sandecji/Niecieczy/Puszczy Niepołomice, którego cała kariera to kilka słowackich klubów i duży transfer do polskiej I ligi, bierze się za krytykę gościa, który wczoraj rozstrzygał starcia między Modriciem a Kante. Ten argument zresztą wielokrotnie podnosił Zbigniew Boniek za czasów swojego panowania w PZPN-ie. “Niech piłkarze z Ekstraklasy awansują do Ligi Mistrzów, bo nasi sędziowie już tam są, i potem debatują na temat poziomu”. Nie jest łatwo z takim tokiem rozumowania dyskutować, tak jak nie jest łatwo wytłumaczyć: dlaczego błąd bramkowy w wykonaniu stopera Wisły Kraków pamiętamy tydzień, a błąd sędziego stanowiący o takich samych ligowych punktach rozpamiętujemy miesiącami.
- Zobacz także: Tabela Ekstraklasy – aktualna sytuacja
Odsiewając złość, odsiewając kibicowskie emocje, łatwo podnieść swój poziom wyrozumiałości wobec arbitrów. Sęk w tym, że koniec końców zostajemy w tym samym punkcie – a jest to punkt, w którym sędziowskie pomyłki mogą wypaczyć losy mistrzostwa oraz spadków z Ekstraklasy. A więc mogą być kluczowe w rozgrywce, w której stawką jest kilkanaście milionów złotych, lekko licząc, bez dodawania premi od sponsorów oraz dalszych perspektyw dla mistrza/wicemistrza Polski.
Wspomnienie Bartosa na Starcie czy efektowne zestawienie karier zwykłych polskich piłkarzy oraz topowych rodzimych sędziów nie pomogą, gdy trzeba odpowiedzieć wprost na najprostsze pytanie: dlaczego?
Zacznę przewrotnie – w tym całym sędziowskim nieszczęściu ostatniego weekendu odnalazłem jeden oczywisty plus. Już chyba nikt nie jest w stanie zarzucić sędziom intencjonalności. Jakiś czas temu piekliłem się, że Marek Papszun niemal wprost sugeruje, że rozjemcy zawodów forują zespół Lecha Poznań. I co? I w piątek czytałem długie tyrady oraz setki krótkich tweetów o tym, jak to PZPN do spółki z sędziami pilnuje, by Pogoń przypadkiem nie wygrała ligi. Jeszcze do końca nie ostygły zarzuty do co antyszczecińskości sędziów, a już okazało się, że także i Lech jest w sędziowskich kanciapach przyczepiany do ściany jako tarcza do rzutek. Jeszcze raz się potwierdziło, że z rąk sędziów ucierpią wszyscy, po prostu sezon jest długi i skrzywdzić wszystkich równocześnie się zwyczajnie nie da. A więc idąc dalej: w jednej kolejce sędziowie będą najbardziej gorliwymi fanatykami Lecha Poznań, by po tygodniu wspólnie śpiewać pieśni pochwalne dla Legii, mając już w pamięci, że przy środowej kolejce trzeba będzie zacząć faworyzować Cracovię albo Stal Mielec.
Cieszę się, że tak szybko temat “intencjonalności” upadł, bo był zwyczajnie szalenie niebezpieczny dla wizerunku samych rozgrywek. W końcu niewielu pewnie chciałoby grać w lidze, która od początku jest ustawiona pod dany klub. Napisałem o tym cały osobny tekst, nie będę się więc powtarzać. Wróćmy do sędziów.
Czego mi z ich strony brakuje, nawet po tak fatalnym weekendzie? Po pierwsze – szczerość. Po drugie – transparentność. Po trzecie – pokora. Tak naprawdę żadnej z tych trzech cech nie można przypisać środowisku sędziowskiemu po weekendzie, który stanowił smutne ukoronowanie ich ogółem słabszego okresu. Dzięki technologii VAR lista winowajców się rozszerza w taki sposób, że momentami nawet nie wiemy, kogo dokładnie winić. VAR dał sygnał głównemu? Główny zignorował zalecenia asystentów wideo? Może zabrakło im czasu, może niewłaściwie zadziałała komunikacja? Obecne błędy bolą tym mocniej, że sędziowie mają ultra-nowoczesne narzędzie do bieżącego korygowania własnych pomyłek. I w kluczowych momentach nawet z tego narzędzia nie korzystają.
Tu właśnie powinna się pojawić szczerość. Nie rozumiem totalnie, czemu sędziowie nie mogą wyjść przed kamery i po prostu wyjaśnić, jak sytuacja wygląda z ich perspektywy. Jak słusznie zauważył Paweł Paczul z Weszło – obecność kamer nie przeszkadzała im w najmniejszym stopniu, gdy kręcili ciepły film o swoim fachu z Canal+. “Sędziowie” pokazał inną, bardziej prywatną stronę arbitrów, ale przede wszystkim – pokazał, że da się ich namówić nawet na dłuższe zwierzenia. Skąd ta polityka “no comments” w przypadku tak drastycznych błędów przy współudziale VAR? Nie mam pojęcia. Pamiętam doskonale reakcje różnych zawodników z różnych klas rozgrywkowych, gdy sędziowie po czasie, po zapoznaniu się z powtórkami, przepraszali za swoje decyzje. Wiadomo, pieniędzy, punktów i goli to nikomu nie wróci, ale jednak: przeprosiny to jest jakiś plan minimum na oswojenie własnych błędów. Zwłaszcza, że przecież przy okazji można wyedukować kibiców. VAR nie zareagował, ponieważ bla, bla bla. Musiałem zignorować sygnał z VAR-u, dlatego że XYZ. Łatwe do wykonania rzeczy, które kompletnie zmieniłyby wydźwięk komentarzy pomeczowych.
Tu pojawia się ten punkt drugi, ta transparentność. Obecnie nie wiemy praktycznie nic. Ani o tym, kto ostatecznie ponosi ciężar odpowiedzialności za błąd, ani o tym, jakie konsekwencje go spotykają. Czy arbiter z VAR-u, który źle dobrał stop-klatki (kulisy zdradził dopiero szef sędziów, Tomasz Mikulski), teraz przez kilka kolejek odpocznie od wizyt w ciepłym wozie zaparkowanym pod stadionem? A może zmieni się dobieranie duetu główny-VAR, tak, by obaj panowie trochę lepiej się ze sobą komunikowali? Transparentność wydaje mi się o tyle ważna, że piłka nożna jest coraz bardziej skomplikowana w kwestii przepisów. Uderzenie piłki w rękę podpartą, odbicie piłki najpierw od kolana, następnie od dłoni, zbyt mała odległość między uderzającym piłkę, a zagrywającym ręką… Niuansów tylko przy tym jednym przepisie jest tak wiele i zmieniają się tak często, że sędziowskie tłumaczenia naprawdę mogłyby nam sytuację mocno rozjaśnić. Nie zapomnę debat na treningach mojego zespołu Serie A w kwestii oceny ręki po błędzie technicznym – czyli np. obrońca próbuje wybić piłkę z własnego pola karnego, ale strzela sobie w naturalnie uniesioną dłoń. My, jak to zawodnicy z A-klasy, część jest na biężaco, część była na biężąco 20 lat temu, a część właśnie kończy kurs sędziowski. Każdy był przekonany, że tylko jego interpretacja jest prawdziwa i ogólnie panująca, również na najwyższym szczeblu. Dopóki nie zobaczyliśmy takiego zagrania w Ekstraklasie, które przez arbitra zostało ocenione jeszcze w inny sposób.
Zero wysiłku ze strony sędziów – ot, parę zdań przed kamerami. A jak inny byłby odbiór, jak inaczej brzmiałyby artykuły prasowe po usłyszeniu wyjaśnień ze strony samych zainteresowanych. Natomiast zdaję sobie sprawę – by tego dokonać, trzeba byłoby na moment schować dumę do kieszeni, trzasnąć się w pierś, na gorąco omówić własne słabości, co jest przecież zadaniem niemalże niewykonalnym w idealnym świecie lat dwudziestych XXI wieku. Tu zmierzam właśnie w kierunku braku pokory środowiska sędziowskiego. To pobrzmiewało nawet w wypowiedziach Tomasza Mikulskiego, który ewidentnie bagatelizował pomyłki, mogące zadecydować o losach mistrzostwa Polski. “Pomylił powtórki przy analizie sytuacji”. Pomylić można dzieci przy odbieraniu z przedszkola, a nie materiał do analizy w tak ważnych meczach! “Przykro mi z uwagi na hejt wobec arbitrów”. Panie przewodniczący, zasłużona krytyka to nie jest hejt. Hejt płynie sobie bokiem, zazwyczaj spływa po ludziach z pierwszych stron gazet. Boleć powinno co innego, boleć powinna właśnie uzasadniona, merytoryczna krytyka, której po omawianych decyzjach było pełno. Przykro to jest kibicom klubów, które zostały okradzione z punktów. “Wyszło niefortunnie” o meczu Lecha z Legią, nawet nie wspominam, staram się o tej wypowiedzi zapomnieć.
Do tego dochodzi jeszcze ten upór przy obronie własnych ludzi. Znaleźć sędziego, który jasno i bez żadnego uciekania w “złożoność interpretacji” nazwie błąd arbitra błędem arbitra to cud.
Nadal pamiętam słowa sędziego Bartosa. Nadal widzę w sędziach przede wszystkim ludzi, którzy przeszli przez piekło niższych lig, a teraz dźwigają na barkach wyjątkową odpowiedzialność. Ba, nawet mnie nie irytują ich błędy, przynajmniej nie na tyle, by się tym emocjonować pięć dni po meczu. Ale to, jak na błędy reagują, to jak brakuje im tych absolutnie podstawowych cech, które zna każdy szkolny łobuziak po rozkręceniu szkolnej afery… Szczerość, transparentność, pokora. Błędy zostaną, ale wszyscy będziemy je przyjmować z większą wyrozumiałością i mniejszą irytacją.
Komentarze