- Choć jeszcze nie zaczął się grudzień, w co najmniej kilkunastu polskich miastach rzeczywistość i bieżące rachunki dopadły kreatywną księgowość i optymistyczne prognozy finansowe – a Komisja ds. Licencji ma przed sobą bodaj najgorętszy okres w roku.
- Zadłużenie, poślizgi, procesy, ugody, rozkładanie na raty – gdyby rzetelnie informować o wszystkich finansowych sztuczkach, dzięki którym polska piłka w ogóle posiada kilkadziesiąt zespołów zdolnych do regularnego rozgrywania meczów, potrzebowalibyśmy armii analityków ekonomicznych (oraz transportu melisy dla żołnierzy tej armii).
- Czy przypadki Piasta Gliwice, Lechii Gdańsk, Kotwicy Kołobrzeg i wielu innych klubów przyniosą wreszcie wyczekiwane urealnienie, zwłaszcza w segmencie płac, czy wręcz przeciwnie, powoli zaczynamy się przekonywać, że piekła nie ma?
Jeszcze większe kłopoty na jeszcze wcześniejszym etapie
Na pewno to nie jest problem nowy, na pewno nie jest to problem wyłącznie polski. By daleko nie szukać – wystarczy spojrzeć na Olympique Lyon, giganta i rokrocznego uczestnika Ligi Mistrzów, który aktualnie jest tykającą bombą zegarową. Bordeaux, Parma, Rangersi, przykłady można mnożyć, zupełnie nie chodzi tutaj o utyskiwanie, że Polacy nie radzą sobie z matematyką, ilekroć liczbom towarzyszą litery “zł” lub “euro”. Natomiast jest to problem po pierwsze bardzo istotny – bo w realny sposób wpływający na cały krajobraz rodzimego futbolu, a po drugie – jest to problem narastający. Finanse w polskiej piłce. Długi w polskiej piłce. Narastające dziadostwo ekonomiczne na najwyższych szczeblach futbolu – w towarzystwie bogaczy takich jak Raków czy Lech.
Tak, przeszłość należała m.in. do Korony Kielce, która ze swojej tradycyjnej grudniowej pielgrzymki do siedziby Rady Miasta uczyniła właściwie rodzaj stałego elementu kalendarza.
– Wybrałeś już prezenty pod choinkę?
– Tak wcześnie, przecież dopiero początek grudnia?
– Zwariowałeś, Korona Kielce już po trzeciej nadzwyczajnej sesji Rady Miasta, wigilia za osiem dni!
Takie rozmowy słyszało się w całej Polsce, naprawdę. Nieco ciszej pielgrzymowali do swoich ratuszy działacze z Wrocławia, Gliwic czy Zabrza, ale problem istniał – był tylko bardziej albo mniej nagłaśniany, w zależności od aktualnej kondycji lokalnej prasy w danym miejscu i rozpoznawalności miejscowych radnych. Scenariusz zazwyczaj był podobny – miasto ratowało klub od upadku. Obsadzało swoimi ludźmi. Swoi ludzie nie radzili sobie z zarządzaniem, za to bardzo szybko wkręcali się w to całe transferowe eldorado. Swoi ludzie chodzili do miasta na żebry. Miasto dawało. Mijał rok, miasto dawało. Zbliżały się wybory – miasto zaczynało się zastanawiać, czy przelewanie kolejnych pieniędzy nie będzie problemem w kampanii wyborczej. Robił się wrzask, kibice wywierali nacisk, piłkarze udzielali wywiadów ze zbolałym grymasem na twarzy. Miasto przybierało srogą minę (a potem dawało). Co jakiś czas pojawiali się tajemniczy inwestorzy – przeganiali ludzi obsadzonych przez miasto, zatrudniali swoich i zastępowali ich w roli corocznych pielgrzymów do miasta po gotówkę na ruchy. Tu wybitnymi przypadkami byli zwłaszcza różni udziałowcy Korony Kielce, choć nie wypada nie wspomnieć o Trójmieście, gdzie kibice czy to z Gdyni, czy to z Gdańska czasami zarzucali, że różnej maści menedżerowie prowadzą klub za pieniądze lokalnych podatników.
Lata minęły, liga się profesjonalizowała, kasa z praw telewizyjnych rosła, transfery młodych zawodników pozwalały przeżyć coraz dłuższy okres, pojawiły się już pierwsze mądrze zarządzane przedsiębiorstwa, które były w stanie nawet monetyzować sukcesy – by wspomnieć o słynnej “poduszce finansowej” Lecha Poznań. Równolegle jednak świat patologii – jak to świat patologii – rozrastał się w zupełnie niekontrolowany sposób aż do dzisiejszych rozmiarów. Nie ma nawet grudnia, a o problemach natury finansowej słyszymy nie tylko w Kielcach, Gdańsku, Kołobrzegu, Łomży czy Rzeszowie, ale nawet w Szczecinie (!).
Obraz nędzy i rozpaczy – tym razem to nie jest tylko przenośnia
Zbierzmy twarde dane z ostatnich tygodni. W Pogoni Szczecin trener Robert Kolendowicz mówi otwarcie o tym, że przez problemy finansowe klubu, znacznie utrudniony został proces regeneracji zawodników. Zresztą, nie jest to jakąś olbrzymią niespodzianką, bo w przypadku Portowców wzorcowo zachował się prezes, od początku szczerze informujący o sytuacji spółki po fatalnym ubiegłym sezonie, gdy droga szczecińska ekipa nie zdołała ani zdobyć Pucharu Polski, ani wywalczyć miejsca w eliminacjach do europejskich pucharów. Górnik Zabrze na na początku roku strajkował. Piast Gliwice otrzymał 4 miliony złotych od miasta, ale szybko okazało się, że potrzebuje kolejnych 14 milionów, by w ogóle utrzymać się na powierzchni. Korona Kielce kilkukrotnie przekłada termin spłacenia zaległości wobec piłkarzy, a gdy udało jej się uregulować finanse (po przelewie transzy z tytułu praw telewizyjnych) z dumą ogłosiła ten fakt na Twiiterze. Nie krytykuję i nie oceniam, po prostu zbieram urywki rzeczywistości. Dalej w głąb tabeli – z Lechią Gdańsk rozstali się (według Interii przez problemy finansowe) główny fizjoterapeuta oraz szef działu komunikacji i marketingu. Klub właśnie przegrał w pierwszej instancji proces z Ilkayem Durmusem w sprawie zaległych wypłat, czeka go jeszcze przepychanka sądowa z Luisem Fernandezem, a to ponoć nie koniec. Jak poinformował Tomasz Galiński z Wirtualnej Polski – zaległości w pensjach nadal nie zniknęły, a co gorsza – wciąż nie ma mowy o wypłaceniu premii za awans do Ekstraklasy.
To tylko Ekstraklasa. A przecież ligę niżej jest Kotwica Kołobrzeg, z której właśnie czmychnął Jonathan Junior, jej najlepszy strzelec w II lidze i jeden z architektów ubiegłorocznego awansu. Klub twierdzi, że Brazylijczyk nie miał prawa uciekać, Ryszard Tarasiewicz, że Jonathan okazał się “mało charakterny”, ale fakty są takie, że Kotwica straciła gościa, którego tracić wybitnie nie chciała, szczególnie w kontekście jego ewentualnej ceny w zimowym okienku transferowym. Zresztą, działalność prezesa Dzika to tak szeroki temat, że ostatnie tragikomiczne zdarzenia nawet już nie szokują – szokuje co najwyżej fakt, że to trwa jeszcze od czasów III ligi, a po drodze ta wesolutko zorganizowana Kotwica zrobiła dwa awanse. O poślizgach w innych klubach I czy II ligi czasem mówi się nieco głośniej (jak Maciej Górski o Resovii), czasem nieco ciszej (Pogoń Siedlce).
To rzeczy, które już się rozlały, które już przemieliły media, to miejsca, gdzie różnej maści wierzyciele dostali platformę do wylania swoich frustracji. Ale nie trzeba być jasnowidzem, by oszacować, że to jedynie jakaś część kurtyny odsłoniła niezbyt urocze kulisy – gdyby zerwać ją całą, obraz byłby jeszcze bardziej porażający. Dlaczego właściwie się tym przejmować? Dlaczego nie założyć jak Dawid Halpern w Ziemi Obiecanej – “gałganów diabli wezmą”. Biedni i nieuczciwi zbankrutują, miejskich w końcu dorwie złość lokalnych wyborców, tych od spółek Skarbu Państwa powycinają politycy. Zostaną ci, którzy potrafią walczyć na wolnym rynku, którzy potrafią zbudować fundamenty, własne maszynki do zarabiania pieniędzy – czy to poprzez dzień meczowy, czy poprzez akademię albo skauting. Problem polega na tym, że… tak się nie dzieje.
Jazda na picu
7 stycznia 2020 roku. Mój młodszy syn ma trzy tygodnie, po nim najlepiej widzę, jak dawno to było. Norbert Skórzewski i Piotr Stolarczyk z portalu Weszło publikują wstrząsający artykuł, który przechodzi bez należytego echa. A szkoda, bo znając dobrze treść tamtego reportażu być może paru piłkarzy uniknęłoby niepotrzebnych stresów. To spora rzecz o Kotwicy Kołobrzeg zarządzanej przez prezesa Adama Dzika – trzecioligowcu z ogromnymi ambicjami, który potrafił na czwartym poziomie oferować pięciocyfrowe kwoty, by następnie przez pół roku nie wypłacić ani jednej pensji. Liczne anegdoty i historie, które wówczas wygrzebali Norbert i Piotrek wydawały się tak mocnym folklorem, że nikt nie spodziewał się o Kotwicy ponownie usłyszeć. No bo takie płacenie tuż przed meczem jedynie tym piłkarzom, którzy wyjdą w pierwszym składzie? Osobliwe praktyki dotyczące kontuzjowanych zawodników albo na odwrót, usilne próby znalezienia kontuzji zawodnikom zdrowym? Te historie miały miejsce w 2020 roku, jeszcze przed pandemią, w Kotwicy Kołobrzeg, która walczyła w taki sposób o awans do II ligi. Płacąc w kratkę, ale za to na poziomie nieosiągalnym dla konkurencji, dopięła swego. Dwa lata później znów na Weszło o nowych pomysłach Adama Dzika napisał Szymon Piórek, jak się zapewne domyślacie – nic się nie zmieniło, sytuacja wręcz się pogorszyła, piłkarze jak Łukasz Staroń czy Krzysztof Gancarczyk wprost opowiadali o zastraszaniu, ubliżaniu i innych atrakcjach, jakie czekają na piłkarza nad Morzem Bałtyckim.
Ale Kotwica zrobiła też awans do I ligi. Płacąc raz na jakiś czas, ale godnie. Procesując się z byłymi i obecnymi zawodnikami, żonglując trenerami, wciąż dokładając węgla do tego parowego silnika piłkarskiego szaleństwa. O tym, co się w Kołobrzegu dzieje wiedzieli wszyscy, co zresztą widać po stopniowym ubywaniu Polaków w kadrze meczowej. Dziś to zespół atrakcyjny niemal wyłącznie dla zawodników zagranicznych, którzy po prostu nie potrafią przeczytać po polsku żadnych artykułów. Polscy mogą ewentualnie liczyć na powtórzenie przygody Jakuba Rzeźniczaka, który właśnie wygrał proces z byłym klubem.
No i co z tego, volenti non fit iniuria, jak piłkarze się tam pakują, to niech potem cierpią i swoich praw dochodzą przed sądami. Tak, ten argument do mnie trafia, ale jednocześnie mam przed oczami sprawę Cezarego Polaka. Wisła tak długo próbowała go ściągnąć, Kotwica tak długo się targowała, aż młody gość z potencjałem sprzedażowym trafił do Jagiellonii, zresztą też za ładną kwotę. Czy Kotwica targowałaby się tak twardo, gdyby miała nóż na gardle w kwestii regulowania własnych zaległości? W kwestii spełniania zasad podręcznika licencyjnego? Przykłady takie jak Luis Fernandez w Lechii Gdańsk, jak wygrane licytacje o poszczególnych zawodników mimo długów na karku, jak przebijanie ofert wypłacalnych klubów przez wiecznych ślizgaczy na picu to przecież psucie rynku w najczystszej postaci. Ci, którzy starają się grać uczciwie, z poszanowaniem jakichś ogólnych reguł, ostatecznie mogą dostać gonga od farmazoniarzy – bo farmazoniarze będą musieli zapłacić za swoje grzeszki dwa lata później, po długim okresie walki przed licznymi sądami PZPN-u czy nawet UEFA. Poza tym ostatecznie przecież zapłacą mniej – bo piłkarz po kilkunastu miesiącach będzie bardziej skory pójść na układ i odzyskać choć część zarobionych przez siebie pieniędzy.
Kiedyś wierzyłem, że to się jakoś wyrówna. Że środowisko piłkarskie – tak celnie i szybko wyszukujące piłkarskich bajerantów i dyletantów, z czasem utraci zupełnie zaufanie do działaczy licytujących ponad swój stan, Że piłkarze przestaną trafiać do takich klubów, że menedżerowie zaczną ostrożniej dobierać nowe miejsca pracy, że trenerzy w ramach solidarności zawodowej nie będą wskakiwać swobodnie na miejsce poprzednika, któremu nikt nie płacił pensji. Że takie kluby jak Kotwica zwyczajnie będą musiały powrócić na poziom pół-profesjonalny. Dziś, gdy kołobrzeżanie biją się o utrzymanie w I lidze, a i połowa Ekstraklasy ma takie czy inne problemy finansowe? Gdy Lechia zrobiła awans do Ekstraklasy, choć na starcie ligi nie miała dość piłkarzy, by rozegrać mecz towarzyski?
Czy Komisja ds. Licencji powinna być bardziej surowa?
22+ Votes
Żadnych złudzeń. Panowie Świerczewski, Jakubas, Królewski, Salski, Melon czy Dadełło dalej będą musieli płacić więcej niż popularni “miejscy”, ale także więcej niż różnej maści farmazoniarze, którzy oblepili niektóre kluby. Ceny i pensje piłkarzy będą rosnąć, ot, jeden czy drugi stanie przed kamerami ze smutkiem i przyzna, że pieniądze rzadko są na czas. Komisja ds. Licencji wzruszy ramionami, a prezes takiego klubu-kukułki z ufnością popatrzy w przyszłość, wiedząc, że idą lepsze czasy. Lepsze dla cwaniaków, kombinatorów i miłośników wielotygodniowych sporów przed Piłkarskim Sądem Polubownym. Ale czy lepsze dla piłki?
Komentarze