- O tym, jak długą drogę przeszła polska piłka ostatnich lat, nie świadczą jedynie stadiony, kolejne otwierane bazy treningowe, rekordy transferowe czy frekwencyjne – odbicie ogólnego rozwoju mamy przede wszystkim w sferze pieniędzy, która napędza całą resztę.
- Latami swoisty szklany sufit stanowił brak powtarzalności – kluby rozwijały się, to było widoczne gołym okiem, ale by wejść szczebelek wyżej należy dodać regularność – a nie ma mowy o regularności bez… łączenia ligi z pucharami.
- Jesień w wykonaniu Jagi i Legii to właściwie zdarzenie bez precedensu, potwierdzające, że tak naprawdę właśnie powtarzalność najmocniejszych klubów, ich stabilizacja i konsekwencja, stanowiły brakujący element, by wskoczyć na swoje miejsce w europejskiej układance piłkarskiej.
Rozwój spowity gęstą mgłą
Każdy człowiek żywo zainteresowany polską piłką miał i nadal ma świadomość tempa jej rozwoju. Być może na co dzień tego nie zauważamy, być może na co dzień nie do końca to doceniamy, ale twarde dane nie pozostawiają wątpliwości. Ładnych, nowych i bezpiecznych stadionów jest coraz więcej. Schludnych, zadbanych i dobrze wyposażonych obiektów treningowych jest już przynajmniej po kilka w każdym z szesnastu województw. Swoich wychowanków, albo przynajmniej rozsądnie wyszperanych młodych piłkarzy, z potężnym zyskiem sprzedają już nie tylko ci o największej renomie jak Lech, Legia czy Pogoń Szczecin, ale nawet występujący na zapleczu Ekstraklasy – by wspomnieć choćby o sprzedaży Mateusza Kowalczyka przez ŁKS sezon temu czy całej sadze z niedoszłym transferem Wiktora Bogacza z Miedzi Legnica. Postacie z I ligi pojawiają się zresztą tutaj zupełnie nieprzypadkowo. Tak naprawdę bowiem realną, namacalną miarą rozwoju polskiej piłki jest właśnie ścisły top zaplecza Ekstraklasy. Ścisły top pod względami czysto sportowymi, ale i ścisły organizacyjny, finansowy top.
Banałem byłoby przywoływanie tutaj bajońskich sum, jakie przelewa się miesiąc w miesiąc na wynagrodzenia piłkarzy warszawskiej Legii czy poznańskiego Lecha. Na nikim nie robią wrażenia kwoty transferowe, które za swoje nabytki płaci Raków Częstochowa, nie da się wywołać szoku przez samo pokazanie bazy treningowej Cracovii czy Pogoni. W Ekstraklasie zresztą zawsze zostaje dość szeroko otwarta furtka dla sceptyków – niech pograją rok bez kasy z Canal+ i zobaczymy, co wtedy będą śpiewać. No ale właśnie – pieniądze z Canal+, latami stanowiące absolutną podstawę funkcjonowania dla wielu klubów, zwłaszcza z dołu Ekstraklasy, dzisiaj nie gwarantują już większej przewagi nad konkurencją. Arka Gdynia czy Wisła Kraków, a więc kluby z prywatnymi właścicielami, które już się w I lidze nieco zasiedziały, nie są wcale o wiele biedniejsze niż dół Ekstraklasy. Nikogo nie szokuje, że Maciej Gostomski mając konkretne oferty z krajowej elity wybiera po prostu większe pieniądze w pierwszoligowej Wiśle Płock. Można oczywiście się zastanawiać, ile w tym jest wolnego rynku, a ile dotacji – czy to od Płocka albo Gdyni, czy to od spółek z udziałem Skarbu Państwa. Natomiast fakty są takie, że czołowa szóstka I ligi może śmiało rywalizować finansowo z końcem Ekstraklasy – a przecież nie ma przelewów z Canal+.
Co więcej, stadiony w Gdyni, Płocku, w mieście Łodzi czy w Krakowie to absolutnie normalny pierwszoligowy widok. Ten rozwój jest namacalny, ten rozwój jest dostrzegalny. Sęk w tym, że dotyczy ludzi zaangażowanych w futbol, regularnie śledzących piłkę nożną, zdających sobie sprawę z tego, jaki cywilizacyjny skok dokonaliśmy w ostatnich latach. Tzw. kibic w kapciach ocenia przede wszystkim po dyspozycji pucharowiczów, a już szczególnie po dyspozycji pucharowiczów podczas gry na trzech frontach. I, najdelikatniej rzecz ujmując, to tutaj polski futbol posiadał największe rezerwy.
Historia marnowanego potencjału
Wieki ciemne w polskiej piłce XXI wieku to przede wszystkim okres od Ligi Mistrzów Legii Warszawa do wybuchu pandemii, która przemodelowała świat, w tym również piłkę nożną. Po niezaprzeczalnym sukcesie legionistów, jakim był awans do Ligi Mistrzów, a później jeszcze gra wiosną w Lidze Europy, polska piłka zapadła w długi zimowy sen – sen bardzo kosztowny, sen właściwie dewastujący pozytywny efekt pozytywnych zmian w polskiej piłce. Niedzielni kibice pytali bowiem całkiem słusznie – co nam po tych nowych stadionach, jak pucharowicze znowu odpadają jeszcze zanim wróciliśmy z Łeby. Połowa lipca, połowa pucharowiczów w domu. Koniec sierpnia, koniec polskich meczów w Europie. Krytycy – nie bez racji – wytykali: o, to jest właśnie nasz poziom. Odpadamy z Rygą, chociaż gdzie nasze stadiony, a gdzie Łotwa, odpadamy z Trenczynem, a przecież gdzie płace na Słowacji, a gdzie w Polsce.
W sezonach 2017/18, 2018/19 i 2019/20 polskie kluby nie grały w fazie grupowej europejskich pucharów. Na trzy sezony, mimo dynamicznego rozwoju poszczególnych klubów, mimo parcia do przodu całej ligi, Polska przestała istnieć na mapie poważnego futbolu. Wiadomo, że roztrwoniliśmy w ten sposób swoje rankingi, kluby straciły potężne pieniądze, które popłynęły do rywali na tej niższej części średniej półki europejskiej, piłkarze, którzy normalnie pewnie mogliby pozostać w Poznaniu, Warszawie czy Białymstoku wyjeżdżali po lepsze pieniądze i lepsze granie do klubów, które z pucharami żegnały się później niż z kremem do opalania. Ale przede wszystkim – rozwój polskiej piłki stawał się trudniej zauważalny dla całego świata zewnętrznego. Każdy przechodzień na ulicy mógł zripostować – panie, co mi pan trujesz tymi stadionami, jak naszego mistrza leją w Kazachstanie zanim się w ogóle Liga Mistrzów zaczyna.
Było jasne, że będzie się z tego trudno wygrzebać i co gorsza – było jasne, że wygrzebywanie prawdopodobnie będzie bardzo bolesne. Przy konstrukcji rankingu UEFA, i tego krajowego, i klubowego, wypadnięcie na trzy lata z obiegu to właściwie zaoranie, cofnięcie na start znane z Eurobiznesu. Zaczynasz od początku, a jeszcze zabierają ci wszystkie domki i hotele. Dlatego też chwała tym, którzy zaczynali nas z tego bagna wyciągać. Ale też biada im, bo wyciąganie z bagna okazało się wyjątkowo kosztowne.
POLECAMY: Łukasz Milik dla Goal.pl: w tych transferach Lukas Podolski najmocniej maczał palce
Łączenie ligi z pucharami, historia o marzeniach piłkarza
Aż trudno uwierzyć, jak wiele jest punktów stycznych. Dariusz Żuraw gra bardzo ważny mecz z jakże groźnym Podbeskidziem Bielsko-Biała w dwunastej ligowej kolejce. Czesław Michniewicz, również w dwunastej serii spotkań, wybiera się do Gliwic, by zmierzyć się z tamtejszym Piastem. Ekipa Żurawia, zanim stoczy bój na śmierć i życie z potężnymi “Góralami”, ma jeszcze przed sobą luźne granie w Lizbonie przeciw Benfice. Czesław Michniewicz, który do Gliwic zabierze wyłącznie piłkarzy, którym ufa (nie uda mu się zapełnić nawet ławki rezerwowych), wcześniej zmierzy się jeszcze z Napoli w stolicy Kampanii. Dla jednego i drugiego występy w Europie, największy sukces ich kadencji w polskich potęgach, będą jednocześnie przyczyną potężnych problemów ligowych.
Lech mimo wszystko miał trudniej. Przerywał okres polskiego rozbratu z pucharami po trzech długich sezonach, w dodatku w dość szalonych, pandemicznych okolicznościach. Tak, te eliminacje był momentami spektakularne, ogranie 5:0 Apollonu Limassol to zawsze jest wielki wyczyn, natomiast w przeciwieństwie do wielu polskich klubów poległych na europejskich frontach – wystarczyły tylko cztery mecze, by awansować do fazy grupowej. Valmiera – obowiązek. Hammarby – mogło się nie udać, ale Lech miał wtedy sporą jakość. Apollon to faktycznie popis, natomiast 2:1 z Charleroi to bardzo przyjemna niespodzianka, która pozwoliła nam wreszcie powrócić do poważnego grania na międzynarodowych arenach. Czym jednak przypłacił ten rajd sam Żuraw? Choć w samej fazie grupowej udało się ograć Standard Liege i stworzyć świetne widowisko w pierwszym meczu z Portugalczykami, w lidze zespół właściwie nie funkcjonował.
Na przełomie listopada i grudnia Lech miał do rozegrania pięć meczów – trzy w Europie, dwa w lidze, przeciw Lechii Gdańsk i Podbeskidziu. Po 9 rozegranych meczach miał całe dziesięć punktów, wygrał w lidze tylko dwa razy. Desperacko potrzebował punktów nie tyle, by wrócić do gry o tytuł czy o europejskie puchary, ale by odbić się od strefy spadkowej. Przy pełnej świadomości tego ruchu, Dariusz Żuraw wystawił na rewanż w Lizbonie rezerwowy skład. Darwina Nuneza miał powstrzymywać Tomasz Dejewski, Alejandro Grimaldo zamiast pojedynkować się z Ishakiem, musiał latać za Awwadem i Kaczarawą. 0:4. Chwilę później odwrotny wynik, 4:0 w lidze z Podbeskidziem. Czy to wtedy Żuraw utracił zaufanie piłkarzy? Czy to wtedy, przekreślając szansę swoich gwiazd na zmierzenie się z portugalskim rywalem podpisał na siebie wyrok? Nie chcę wysnuwać tak daleko idących wniosków, ale jedno jest pewne – los podziałał jak Gaunter o’Dim z “Wiedźmina”. Chciałeś pucharów? Chciałeś fazy grupowej? To masz. I radź sobie z tym, co sobie wymarzyłeś. Lech skończył ligę na jedenastym miejscu, z Ligi Europy odpadł w fazie grupowej, po zgromadzeniu 3 punktów w 6 meczach. W Pucharze Polski odpadł w ćwierćfinale, Dariusz Żuraw skończył swoją misję po porażce z Cracovią w 23. kolejce.
Czesław Michniewicz? Ileż tu podobieństw. Powrót z Legią do fazy grupowej po latach mniejszych i większych kompromitacji. Status pół-boga, gdy udało się dodatkowo zrobić wynik ponad stan – opędzlować Spartak na wyjeździe i Leicester City u siebie. Wygrany w eliminacjach dwumecz z Bodo/Glimt, potem wygrane play-offy o Ligę Europy ze Slavią Praga – to wszystko tworzyło legendę gościa od dużych meczów, legendę, która ostatecznie doprowadziła Michniewicza do najważniejszego stanowiska w piłkarskiej Polsce, do stanowiska selekcjonera reprezentacji Polski. Liga? No liga też niestety trwała. Legia w dziewięciu meczach nahukała całe dziewięć “oczek”, w pięknym stylu nawiązując do osiągnięć Lecha pod wodzą Dariusza Żurawia. Zaczęły się niesnaski, zaczęły się wewnętrzne tarcia – również z uwagi na fakt, że perfekcjonista Michniewicz nie mógł znieść dysproporcji pomiędzy siłą swojego zespołu w meczach poważnych i tych zupełnie zwyczajnych, na krajowym podwórku. Po oklepie 1:4 z Piastem wyleciał ze stanowiska. Legia mimo genialnego startu w Lidze Europy odpadła z czwartego miejsca po przerżnięciu wszystkiego w kolejkach od trzeciej do szóstej. W Ekstraklasie zajęła dziesiąte miejsce, w Pucharze Polski odpadła w półfinale.
Łączenie ligi z fazą grupową europejskich pucharów w ostatnich 8 latach to nie był sport ekstremalny, to była walka o życie. Ten wzorek bardzo nieśmiało spróbowali przerwać dopiero Lech Johna van den Broma, który zdołał połączyć ćwierćfinał Ligi Konferencji z brązowymi medalami w lidze oraz ubiegłoroczna Legia, biorąca udział w dwumeczu z Molde w Lidze Konferencji, ale i finiszująca na podium (choć już bez Kosty Runjaicia). Jak bardzo był nam potrzebny sezon taki, jak ten obecny? Cóż, rankingi mówią wszystko.
Brakujący element
To właśnie jest ten brakujący element układanki rozwoju polskiej piłki. Jagiellonia Białystok i Legia Warszawa w październiku dokonały właściwie niemożliwego. Obie te ekipy zagrały po siedem spotkań – wygrały po sześć meczów, podzieliły się też solidarnie punktami w bezpośrednim starciu. Już pal licho, że ta ograna Kopenhaga na legendarnym Parken, że zwycięstwo nad Betisem. Chodzi przede wszystkim o to, o czym nie marzyli nawet Żuraw czy Michniewicz, czego nie zdołali na dłuższą metę osiągnąć w Rakowie, Lechu czy Legii po sukcesach pucharowych ostatnich lat.
Legia i Jaga są w grze o mistrzostwo Polski. Są w grze o Puchar Polski. Potrafią grać spektakularnie nie tylko w czwartki, ale też w soboty czy niedziele. Gdy trzeba zdominować GKS Katowice oddając 30 strzałów na bramkę – Legia to robi, gra efektownie, z werwą i polotem. Gdy trzeba przepchnąć jakiś mecz z Koroną – Jagiellonia jest w stanie na chwilę zapomnieć o piętkach Pululu i zagrać wyrachowany, skuteczny futbol. Na ten moment jest oczywiście za wcześnie, by ogłaszać triumf, by rozdzielać medale, koronować kogokolwiek. Ale ten kontrast jest aż zbyt nachalny, ta miara jesiennego sukcesu musi zdecydowanie wybrzmieć. Przecież poza rankingiem UEFA dla kraju, każdy klub buduje też własny – Legia w przypadku zdobycia mistrzostwa Polski musiałaby się solidnie natrudzić, żeby do fazy ligowej… nie awansować. W II rundzie eliminacji Ligi Mistrzów będzie bowiem rozstawiona, a przejście któregokolwiek z trzech rywali gwarantuje przynajmniej fazę ligową Ligi Konferencji. Zresztą, mimo pustego przelotu w tym sezonie Lech Poznań wcale nie jest w dużo gorszej sytuacji.
Wiadomo, do tego wymarzonego piętnastego miejsca, które sprawiłoby, że Polska mogłaby wysłać aż dwa kluby do boju o Ligę Mistrzów, jeszcze sporo brakuje, a droga do tego sukcesu wydaje się niesłychanie wyboista. Ale wystarczy zerknąć na tabelę, żeby zobaczyć coś, co w polskiej piłce jest rzadkością. Lech. Raków. Legia, Jagiellonia, nawet Pogoń Szczecin. Powtarzalność zaczyna się coraz mocniej rozpychać, powtarzalność zaczyna się w naszym uniwersum rozgaszczać. To dzięki temu zaczynamy solidnie wyglądać w rankingach. To dzięki temu zwycięstwa na legendarnym Parken czy pokonywanie Aston Villi, Betisu albo innego Villarrealu mogą przestać być incydentami, a stać się nową rzeczywistością. Stać się wisienką na torcie ewolucji tej ligi.
Wystarczy – i zawsze wystarczyło! – tylko połączyć ligę z pucharami. Albo raczej: aż połączyć ligę z pucharami.
Komentarze