- Ostatnie lata pod każdym względem zapowiadały okres stabilizacji na szczytach Ekstraklasy – cztery kluby działały chwiejnie, ale i tak systematycznie powiększały przewagę na każdym polu nad resztą peletonu.
- Obecne rozgrywki pachną trochę anomalią – plusem tej sytuacji jest wybitna atrakcyjność Ekstraklasy, minusem – nadchodzące konsekwencje w przyszłym i kolejnych sezonach europejskich pucharów.
- Czy taki obrót spraw wymaga jakichkolwiek działań, poza publicystycznym zdziwieniem i statystycznymi ciekawostkami?
Zmarnowany jak ćwierćfinał LKE
Zacznijmy może od razu od najmocniejszego działa. Niedawno gruchnęła wiadomość – Jan Sikorski, specjalista od rankingów, oficjalnie potwierdził, że w wyniku rozstrzygnięć w całej Europie, Lech Poznań jest już pewny rozstawienia w II rundzie eliminacji Ligi Mistrzów. Trudno się zresztą dziwić – poznaniacy systematycznie rozczarowują czy to w lidze, czy w pucharach, ale ćwierćfinał Ligi Konferencji Europy sam się nie zrobił, a w rankingu wciąż przecież liczy się jeszcze sezon 2020/21, gdy Dariusz Żuraw podjął brawurową próbę podbicia Lizbony Tomaszem Dejewskim.
W praktyce oznacza to, że Lech Poznań zamiast mierzyć się z Dinamem Zagrzeb, Spartą Praga czy Łudogorcem, może trafić w II rundzie el. Ligi Mistrzów na Ballkani, Borac Banja Luka albo inne Shamrock Rovers. Przejście II rundy Ligi Mistrzów w praktyce oznacza grę w fazie grupowej – w najgorszym wypadku w fazie grupowej Ligi Konferencji, po dwóch przegranych dwumeczach w LM i LE.
Skracając do niezbędnego minimum: Lech Poznań od fazy grupowej w przyszłym sezonie dzielą dwa dwumecze z eurokasztanami. Oraz – i to jest większy problem – dogonienie Jagiellonii w wyścigu po mistrzostwo. Jasne, Kolejorz i tak ma relatywnie duże szanse na europejskie puchary, jest szansa, że w przyszłym sezonie dalej będzie ciułał punkciki do rankingu, że ten ćwierćfinał LKE nie zostanie doszczętnie roztrwoniony nieudolnym sezonem 2023/24. Ale mieć świadomość, że w II rundzie eliminacji Ligi Mistrzów może czekać The News Saints… Cóż, boli, jak w sumie wszystko, co wiąże się z byciem lechitą.
Starzy rankingarze a sprawa polska
To są dość proste rzeczy, właściwie banalne: możesz grać z europejskim średniakiem o budżecie zbliżonym, albo większym do tego, którym dysponuje aktualny mistrz Polski. A możesz grać z europejskim planktonem, który w Europie służy głównie za podbijacza kursów na kuponach, gdy grasz taśmę na awans tych średniaków. Naturalnie kibice Lecha czy Legii, najmocniej dopakowanych polskich klubów w rankingu UEFA nie mogą za bardzo patrzeć z góry na resztę – bo w sumie od III rundy i dla nich zaczynają się ciężary, a i jedni, i drudzy mają też długą historię porażek z drużynami notowanymi przed meczem o wiele niżej. Z drugiej strony – jeśli piłka nożna polega na minimalizowaniu roli przypadku, to minimalizowaniem ryzyka eurowpierdolu jest wypuszczanie w Europę tych, którzy już w losowaniu stoją na odrobinę lepszej pozycji.
Co więcej – to się przecież działo już w historii kilka razy, już kilka razy Polacy korzystali z dobrodziejstw wcześniej uciułanego rankingu. Legia historyczny, pierwszy w XXI wieku awans do Ligi Mistrzów wywalczyła z Dundalk, bo mocniejszych rywali “wyeliminował” dla Legii ranking. Lech wylosował Spartaka Trnawę… Okej, to zły przykład. Natomiast co do zasady – polskie TOP 4 nie tylko mozolnie budowało sobie ten ranking, ale i starało się wypracować przewagę na innych polach. Akademie Lecha czy Legii pod względem infrastruktury, systemu szkolenia czy zgromadzonych kadr są na innym poziomie niż duża część Polski, Raków robi transfery za kwoty nieosiągalne dla rywali. Same budżety – w tym budżety płacowe i transferowe – pozwalają TOP 4 myśleć o sobie jako o Big Four.
Tym, co przeszkadza w myśleniu o sobie, jako o Big Four, jest tabela rozgrywek. Raz jeszcze potwierdziło się, że możesz ulokować gigantyczne pieniądze w Otieno, Kittelu czy samym Cadrenasie, a potem oglądać jak piłeczka robi bziuuu w wykonaniu bandy trenera Siemieńca. Raz jeszcze się potwierdziło, że możesz sięgnąć głęboko do kieszeni, ściągnąć Gholizadeha i utrzymać trzon zespołu, a potem pozwolić na składanie tego zestawu Lego Mariuszowi Rumakowi. Przed tym sezonem przepaść między TOP 4 – rankingowym, finansowym, piłkarskim, sportowym – a resztą ligi była chyba największa w ostatnich latach. I największa w ostatnich latach może być też strata całej tej ferajny do Jagiellonii czy nawet, o zgrozo, Śląska Wrocław, najgorszej drużyny 2024 roku.
Wciąż realny jest więc scenariusz, w którym do Europy nie wypuszczamy Lecha Poznań z rankingiem ponad 19,00 (rozstawienie w II rundzie Ligi Mistrzów, czyli spacer do fazy grupowej), Legii z rankingiem ponad 18,00 (podobna sytuacja, choć jeszcze bez stuprocentowej pewności) oraz Rakowa, który w przeciwieństwie do Legii i Lecha na razie nie ma pustych przelotów pucharowych – tzn. od trzech sezonów coś tam sobie rokrocznie dorzuca do własnej puli. Wysłanie w świat kwartetu: Jagiellonia, Górnik Zabrze, Śląsk Wrocław, Wisła Kraków brzmi dość kuriozalnie, ale po pierwsze – jest możliwe. Po drugie zaś… Czy na pewno konsekwencje będą aż tak bolesne?
Ranking krajowy, czyli jak to zważyć?
Ludzie, którzy dzisiaj ubolewają nad zestawem naszych zespołów eskortowych mają za sobą twarde i trudne do podważenia argumenty. Cała krajowa wycieczka ciuła punkty dla samych siebie, ale również dla rankingu krajowego. Ostatnio Polską wstrząsnęła informacja, że Czesi wyślą do eliminacji Ligi Mistrzów aż dwie ekipy, bo współpraca Slavii, Viktorii Pilzno i Sparty Praga zaowocowała awansem do TOP 10 w rankingu lig. Wszyscy spojrześlimy na południe z zazdrością, potęgowaną jedynie bardzo udanymi kampaniami czeskich klubów w obecnym sezonie. Zresztą, to działa trochę jak rynek – bogaci się bogacą, biedni biednieją. Bogaci poszerzają swoje możliwości, robią coraz więcej awansów, dostają coraz więcej nagród, mają coraz lepsze rozstawienia. Biedni patrzą przez szybę i zadowalają się ewentualnie nieco lepszymi ofertami płynącymi ze strony Big Four.
Dziś przejdziesz Karabach, jutro dostaniesz przelew za awans do fazy grupowej, pojutrze kupisz za niego ze dwie gwiazdy ligi. Znów wywalczysz puchary, ale już z lepszym składem, zajdziesz odrobinę dalej, zamiast dwóch gwiazd ligi ściągniesz trzy.
Trudno odmówić logiki temu rozumowaniu – znów wracamy do Lecha, który ma po prostu większe szanse na fazę grupową, budowanie również rankingu krajowego i ogółem rzecz ujmując – na sukces w Europie. Ale czy to naprawdę taka katastrofa, że w Europę wyślemy drużynę, która te szanse od początku będzie mieć iluzoryczne?
Otóż… To właśnie wątpliwość, którą każdy powinien rozstrzygnąć w swoim sercu. Wypada bowiem zadać dwa pytania, oba zresztą prowokacyjne. Co z tego? Jakie będą tego konsekwencje?
Czym jest rozwój ligi?
Znów w teorii wszystko jest proste, znów życie bezlitośnie weryfikuje teorię. Zacznijmy od tych, którzy dzisiaj alarmują o ewentualnych konsekwencjach nieudanej kampanii europejskiej w sezonie 2024/25. W ich makabrycznych opisach każdy z naszych pucharowiczów wyłapuje z miejsca bezlitosny oklep, przygoda polskich klubów w pucharach kończy się jeszcze przed finałem Mistrzostw Europy, a ranking zostaje rozłożony na łopatki, tak, że za moment Mistrz Polski będzie musiał startować do Ligi Mistrzów od repasażowego starcia z Vaduz z Liechtensteinu. To scenariusz możliwy, ba, to scenariusz, który faktycznie ma pewne konsekwencje dla całej ligi. Strata premii od UEFA za puchary, to strata poszczególnych pucharowiczów, ale też i pieniądze, które ostatecznie nie trafią do naszej ligi. Raków bez tych pieniędzy może nie mieć już wolnych funduszy, by nasycić kieszenie ligowej konkurencji transferami a’la Drachal. Legia może już nie przelać pieniędzy do Płocka jak przy Kapuadim i tak dalej.
Dla piłkarzy coraz bardziej atrakcyjny będzie się robił wyjazd w jeszcze młodszym wieku, kluby eksportowe stracą też na wartości swoich młodych zawodników oraz wychowanków, których zwyczajnie nie będzie można zaprezentować na szerszej arenie. Może być tak, że liga przestanie się rozwijać, że najlepsze kluby przestaną aspirować do półki z Karabachami czy innymi Dinamami, bo zwyczajnie nie będą mieć na to pieniędzy i możliwości.
To wszystko prawda. Ale znów – TYLKO to pojmujemy jako rozwój ligi? Tylko wyniki pucharowiczów, tylko liczbę drużyn, które wysyłamy w Europę, tylko budżet eksportowej czwórki? Bo – tak się składa, mamy tego typu sezon – zdaje się, że najbardziej atrakcyjny czas dla kibiców to właśnie taka jatka jak obecnie. Ludzie mkną na stadiony w liczbach, których parę lat temu nie mogliśmy sobie wyobrazić. Na Lecha po serii uderzeń mokrą szmatą wjeżdża znowu czterdzieści tysięcy, spadający z ligi Ruch robi 50 kafli na Stadionie Śląskim, świetne frekwencje notuje praktycznie cała Ekstraklasa, bo też w sumie cała Ekstraklasa o coś walczy.
To nie jest rozwój ligi? To nie jest odrębna wartość, to nie jest osiągnięcie, które przydaje się na drodze do możliwie najsilniejszej Ekstraklasy? Okej, może i nie będzie premii z pucharów, ale przecież Stal sobie zarobi na Szkurinie, Jaga na Marczuku, może nawet ŁKS na Bobku. Najbogatsi sporo stracą. Ale czy faktycznie straci liga?
Co ciekawe – analogiczna sytuacja jest przecież na dole. Naturalnie, że dla ligi lepsze jest utrzymanie Ruchu Chorzów z 5-cyfrowymi frekwencjami co mecz, wielkimi szlagierami czy to z Górnikiem, czy z Widzewem, niż Puszczy Niepołomice. Naturalnie, że im większy klub, większa ekipa, tym mocniej pasuje do Ekstraklasy, tym więcej Ekstraklasa zyskuje na pobycie w elicie. Ale jednocześnie przecież z tego wynika cała atrakcyjność, z tego płynie cała widowiskowość, z tego żyje piłka nożna. Z emocji, tych przyjemnych, z radości, fetowania, wznoszenia trofeów, ale i tych nieprzyjemnych, z bólu, płaczu, lęku i gniewu.
Dlatego uważam, że nie ma sensu zaprzeczać rzeczywistości – lepiej dla poziomu sportowego ligi, jeśli stała grupa pucharowiczów rokrocznie ciułałaby punkty i budżety, kroczek po kroczku zbliżając się do europejskiej średniej półki.
Ale czy zawsze “lepiej dla poziomu sportowego ligi” to… po prostu lepiej dla ligi?
Komentarze