Dziś nawet niedzielny kibic futbolu potrafi bez pudła wyrecytować wszystkie znaki rozpoznawcze. Gra trójką obrońców. Czapka bejsbolówka, okulary, donośny krzyk. Bezrękawnik Rakowa Częstochowa, z którym przebył cały szlak bojowy, od rozczarowań w II lidze, po wicemistrzostwo Polski i Puchar Polski. Natomiast zanim Marek Papszun trafił na czołówki najważniejszych gazet w Polsce – był lokalną legendą, gwiazdą okręgówki, człowiekiem-instytucją w kilku kolejnych klubach. Co groziło tym, którym odwidziały się treningi w okręgówce? Jak piłkarze reagowali, gdy nauczać piłki miał ich nauczyciel historii? O co chodziło z tym “rzeźnikiem z Kobyłki”? Zapraszamy na obszerny zapis drogi, jaką Marek Papszun przebył spomiędzy tarchomińskich bloków po boiska w europejskich pucharach.
- Dziesięcioletni Papszun: najmłodszy w grupie pod okiem Chrobaka
- Papszun piłkarz: rzeźnik z Kobyłki
- Papszun perfekcjonista: bez względu na poziom, zaangażowanie to samo
- Papszun: pomiędzy prawdą a mitem
Kto zmienił się bardziej? Papszun czy Tarchomin?
Tarchomin dzisiaj nie odbiega od pozostałych warszawskich osiedli. Trochę bloków z wielkiej płyty, trochę nieco nowszych apartamentowców, gdzieś niski pawilon handlowy, gdzieś jakaś spora hala, wszystko poprzecinane szerokimi drogami, które łączą całą Białołękę z pozostałą częścią Warszawy. Na mapie futbolowej dość delikatnie, ale nadal wyczuwalnie bije skromne serduszko w postaci Farmacji Tarchomin. Obecny B-klasowiec, jeden z bohaterów programu “Ósma Liga Mistrzów” od Kartoflisk, przedłuża tradycję Polfy, która w latach siedemdziesiątych rządziła futbolowym Tarchominem.
Kto by pomyślał, że właśnie w tym niepozornym miejscu, wówczas wciąż jeszcze stanowiącym jakąś dziwną hybrydę zabudowy miejskiej, ale i przemysłowej oraz wiejskiej, zaczną się równocześnie dwie wielkie kariery? Początek lat osiemdziesiątych. Pracę w Polfie Tarchomin rozpoczyna późniejszy szkoleniowiec Amiki Wronki, Polonii Warszawa czy Lecha Poznań, współtwórca sukcesów wielkopolskiej akademii piłkarskiej, koordynator młodzieżowy w kilku uznanych ośrodkach. Krzysztof Chrobak wówczas jest młodziutkim trenerem juniorów, ma za zadanie zorganizować świeży rocznik.
– To była jeszcze wtedy okolica, kiedy było tu dużo domków, trochę w zasadzie gospodarstw. Granica miasta. Gdy przeprowadziłem się tu z Mokotowa w 1981, to zamieszkałem w jednym z pierwszych budynków na osiedlu. do domu chodziłem piechotą, praktycznie jeszcze przez pola uprawne. Klub graniczył z jednej strony z zakładami Polfy, a poza tym z gospodarstwami rolnymi – uśmiech się Chrobak, wspominając swoje pierwsze trenerskie kroki. W Tarchominie nie spędził wiele czasu, ale za to spotkał… Marka Papszuna. Malutkiego Mareczka, dla którego Polfa była pierwszym, lokalnym klubem.
– Znałem go krótko, ale to prawda: poznaliśmy się, gdy był małym dzieckiem. Zaczynałem pracę w klubie w 1982, może 1983 roku. Organizowałem grupę rocznika 1971, najmłodszą w klubie – Marek jest z 1974. Był otwarty nabór, Marek mieszkał niedaleko klubu i jako najmłodszy przychodził do grupy. Pamiętam go wzrokowo jako najmłodszego chłopaka, który przy tej grupie funkcjonował. Był chłopcem o dużej determinacji, nic nie przejmował się, że inni są starsi. Na pewno już wtedy miał w sobie coś takiego, że bardzo chciał być, zostać w tym gronie. Bardzo był tez zaangażowany w każdy trening. Po pół roku odszedłem do Orła Warszawa, później kontakt mieliśmy już gdy był dorosłym człowiekiem, widując się na konferencjach czy przy okazji meczów – wspomina Chrobak.
Niepozorne miejsce na takie spotkanie, ale jakże symboliczne? Tamtego Tarchomina przemysłowo-wiejskiego już nie ma, jest 100 tysięcy mieszkańców wielkomiejskiego osiedla. Chrobak to dziś już praktycznie nestor mazowieckiej piłki, do którego z prośbą o poradę czy ocenę udają się młodzi szkoleniowcy. Papszun zaś – wówczas niespełna 10-letni – dzisiaj ma za sobą 10 lat pracy w poważnej piłce. I drugie tyle w piłce… No właśnie. Czy na pewno niepoważnej?
Może i nie kariera, ale charakter ten sam
Dla Papszuna nie było piłki niepoważnej. Nawet w czasach, gdy grał w niższych ligach gdzieś pod Warszawą – jego koledzy czy trenerzy wspominają go jako profesjonalistę, zawsze zaangażowanego, zawsze podpowiadającego – czy to partnerom na murawie, czy… arbitrom. Słowa “kariera” każdy unika jak ognia. Ale jednak – Papszun w niższych ligach grał, w dodatku grał na tyle charakterystycznie, że był w środowisku postacią rozpoznawalną. W latach dziewięćdziesiątych długie lata był nieodłącznym elementem Wichru Kobyłka.
– No cóż, lepszym jest jednak trenerem (smiech) To był 94 lub 93 rok. Przyszedł do nas jako młody chłopak. Dał sę lubić od razu. Na początku był trochę surowy, ale systematycznie podnosił swoje umiejętności. Był taki moment, że zrobił duzy krok do przodu. Była też paskudna kontuzja w pewnym momencie, natomiast nie podłamał się. Kariera to na pewno nie była – karierę to robią reprezentanci. My z Markiem? Myśmy po prostu kopali piłkę. Raz lepiej, raz gorzej. Poziom około III ligi – mówi nam Zdzisław Kostro – W szatni spędziliśmy z 6 lat. Jestem 10 lat starszy od Marka, grałem na lewej obronie. Na pewno zawsze miał swoje zdanie. Później mu dorobiono tego “rzeźnika z Kobyłki”… wie pan, to dziennikarze wymyślają. To się poniosło. Aż takim rzeźnikiem nie był, ale jak już kiedyś powiedziałem: słabsza kość zawsze pęka. Wtedy się trochę inaczej grąło, dzisiaj jest faul za każde dotknięcie. Wtedy, w IV lidze, trzeba było czasem mocno powalczyć fizycznie.
Dzwonimy dalej – Jan Wojtłowski, za czasów piłkarskich wyczynów Marka Papszuna, członek zarządu klubu.
– Przede wszystkim boiskowo był odważny. Nie było takich sytuacji, żeby ktoś go zastraszył. Raczej przeciwnik się bał, niż on jego. Może postury, może zachowania. Trudny do przejścia, taki piłkarz jest potrzebny na boisku – mówi bez namysłu pan Jan. – Charakterologicznie – bardzo uparty. Nie odpuszczał nogi. Ambicji mnóstwo. Potrafił tez w trakcie meczu krzyknąć, gdzieś zastymulować kolegów. Choć nie było zbyt często potrzeby, bo zespół był naprawdę niezły.
Swoją drogą, Wicher był wtedy klubem, który choć grał niżej, to można było poczuć smak fajnej piłki. Ponownie wspomina Kostro: – Mieliśmy w Polfie dobrego trenera, Zygmuna Ocimka, który wprowadził Radomiaka do 1 ligi. Krzysztof Gawara też nas swego czasu prowadził. Wicher był dobrze zorganizowany. Takie półzawodowstwo. Mieliśmy paru sponsorów, w tym świętej pamięci Andrzeja Wiśniewskiego, który miał piekarnię i dawał najwięcej klub. Poza tym Kazik Moryc. Andrzej Kamiński. Ryszard Kusiak. Kto mógł, to pomagał, prezes potrafił zmobilizować ludzi. Walczyliśmy w IV lidze, czyli obecnie to byłaby III. W sezonie z trenerem Gawarą mało nie awansowaliśmy, ostatecznie weszły Orlęta i Marcovia. My wiosną mieliśmy pamiętną passę dziesięciu zwycięskich meczów, ale zabrakło. Marek pracował w Polfie, prowadząc dzieciaki, ale też był normalnie pracownikiem. Z piłki były jakieś profity, bonusy za wygrane, ale myśmy wszyscy pracowali. Grał z nami też Tomek Jachimek i był bardzo dobry. Chyba przyszedł z Polonii Warszawa. Już wtedy miał zacięcie kabaretowe, wyjątkowo cięty język. Zawsze w mig znalazł odpowiedź. Tomek nie grał krótko, ale aż półtora roku, to nie był epizod. Dziś to potężny chłopak, wtedy – scyzoryczek. Grał w pomocy, raczej z przodu. Wicher był o tyle fajny, że mieliśmy spore wsparcie kibiców. To był taki czas, że byli sponsorzy, były pieniążki, ale było też zainteresowanie, bo potrafiło 1000, 1500 kibiców przyjść na derbowe spotkanie z Huraganem Wołomin. dziś – 30 osób na meczu. Wtedy poniżej kilkuset nie schodziło. Jest co wspominać. Marek wciąż interesuje się Wichrem. Czasem pogadamy, zawsze zapyta – co słychać w klubie. Ma tyle spraw na głowie, że głowa mała, więc to nie jest jakiś regularny kontakt, ale jak nieraz rozmawiamy to zapyta co u chłopaków, co w klubie. Także wciąż czuje ta więź z klubem, w którym lata spędził, nie odcina się od korzeni na pewno. Fajnie, że mu się udało. Ja zawsze powiem: swoją pracą, konsekwencja, wyrzeczeniami zaszedł tam, gdzie jest.
Jan Wojtłowski: – Był taki mecz na inaugurację 4 ligi z Pogonią Grodzisk, gdzie przyszło ponad 1500 kibiców. To były piękne czasy. Wrócił z Finlandii Krzysztof Gawara, znany zawodnik Legii, w takim miasteczku jak Kobyłka to nazwisko robiło wrażenie. Nam udawało się wtedy od strony sponsoringu – chciałbym docenić najbardziej pana Wiśniewskiego, wkładał w klub mnóstwo serca. Atmosfera n pewno była, i w zespole, i w klubie, i wokół niego, w miasteczku był dobry klimat do futbolu.
Dość często to się przewija we wspominkach z piłkarskiego okresu – ambitny, postawny, odważny. Piłkarsko? Tutaj głosy są już bardziej stonowane.
– Uważam, że piłkarsko Marek był potrzebny w IV lidze, ale nie miał możliwości na wysoki poziom. Mieliśmy lepszych, był bardzo przydatny, ale był też średniakiem. Nic do niego nie mam, szanuję, lubię, doceniam osiągnięcia jako trenera, natomiast piłkarsko tak to wyglądało – nie był liderem – puentuje Wojtłowski.
– Jako piłkarza pamiętam go najbardziej z pozycji 6 lub stopera. Zdarzało się, choć nie była to jego główna zaleta, że zagrał długą, fajną, prostopadła piłkę. Jak nie wykorzystało się takiego zagrania, to, cóż, nie było potem dobrze (śmiech). Czasem jak dostało się od trenera dobrą piłkę, to aż się włączał paraliż – uśmiecha się Łukasz Trzebuchowski. – Rzuty wolne… miał siłę, ale nie był zbyt skuteczny. Porywał się na to, miał mocne uderzenie, natomiast… miał inne walory. Ja bym go porównał do Roya Keane’a. Absolutnie żaden wirtuoz. Ale nie tylko robił swoje, ale też swoją postawą dawał innym odwagę. Poczucie po prostu, że nikt nie pęknie w żadnym meczu. Dla nas wtedy w Polfie to było tym cenniejsze, że było nas wielu młodych.
Natomiast to Wicher Kobyłka był z pewnością tym najważniejszym klubem pod kątem piłkarskim – bo to i wysoki poziom ligowy, i spore zainteresowanie kibiców. Ale były przecież i mecze w GKP Targówek, były występy w Polfie Tarchomin, w której zresztą zaczęła się na dobre też jego trenerska przygoda.
– Z meczów, które grał, zapamiętałem jedną rzecz. Grał w GKP Targówek, jego końcówka. Z nim grał młody zawodnik, Hubert Kosim, rocznik 90. Jeździłem go oglądać pod kątęm Młodej Ekstraklasy i Polonii, trenerzy byli nim zainteresowani. Papszun na środku obrony, najstarszy na boisku, wielki chłop z postury, łysy, do tego donośny głos. Stał z tyłu i rządził całym boiskiem. Podchodził też do stałych fragmentów, miał kopyto. Był jak wyrwany ze stereotypu o stoperze z niższych lig – uśmiecha się Mateusz Sokołowski, który przeprowadził chyba pierwszy większy poważny wywiad z Papszunem. Właśnie w serii “local heroes”, w której dziennikarz przybliżał sylwetki bohaterów niższych lig na Mazowszu.
– Twardy, wymagający, z wynikami – to były główne skojarzenia. Poza tym taki swojski facet. Stąd, ze środowiska, zaangażowany w nie od lat. Kojarzony z ciężką pracą, ze znaną historią początków pracy w Polfie, gdzie właściwie odpowiadał za cały klub, wliczając w to koszenie trawy na boisku. No i był tez przez wiele lat zawodnikiem, także całe życie z niższymi ligami Warszawy i okolic. To był taki “local hero”, lokalny bohater, stąd też idea wywiadu – tłumaczy w rozmowie z nami.
Local hero. Również dlatego, że po prostu wiedział – piłka lokalna czy globalna, emocje kibiców są te same. Jeśli można dla nich zrobić coś na 100 procent – trzeba to zrobić dokładnie na sto procent, nigdy mniej.
Cokolwiek robisz, rób to poważnie
Ustalmy na wstępie – nie ma jednego prostego przepisu na sukces w piłce nożnej, co więcej – nie ma jednego prostego przepisu na sukces w jakiejkolwiek innej dziedzinie życia. Ale jednak – są różne style pracy, które mogą dać jakiś rodzaj przewagi. Jednym z nich niewątpliwie jest ten, który możemy roboczo określić jako styl Cristiano Ronaldo. Po jego zachowaniu zwłaszcza z dala od boiska, przed kamerami dziennikarzy odwiedzających Portugalczyka w domu czy w urywkach filmów z szatni lub tunelu przed meczem, widać chorobliwy perfekcjonizm. Pefrekcjonizm połączony z absolutnym brakiem dystansu.
Obaj poruszaliśmy ten temat w felietonach poświęcanych Cristiano Ronaldo – jego zaangażowanie w 86. minucie towarzyskiego meczu z reprezentacją Albanii nie jest mniejsze niż w kluczowych momentach finału Ligi Mistrzów. Ronaldo całym swoim jestestwem, językiem ciała, gestami, pohukiwaniami inspiruje i daje świadectwo – mecz nigdy nie ma końca, nigdy nie ma dobrego momentu na poluzowanie krawata. To może być irytujące dla postronnych widzów, czasem też dla tych blisko – choćby i kolegów z szatni. Ale przy odpowiedniej determinacji i konsekwencji…
W opowieściach ludzi, którzy zetknęli się z Markiem Papszunem na jego pierwszych etapach kariery wyłania się właśnie taki obraz. Liga okręgowa. Mecze ze stawką porównywalną z podwórkowymi grami o tzw. “złote kalesony”. Część zawodników już dawno “po karierze”, część właśnie godzi się z tym, że zamiast milionów dolarów i setek fanów mogą być tysiące złotych i zwyczajne “setki”. Marek Papszun już na tym poziomie wprowadzał treningi ze sporttesterami oraz stałym monitoringiem doboru obciążeń.
Nie chcemy, by to zabrzmiało jak laurka – zakładamy, że na dziesięciu trenerów, którzy w lidze okręgowej pracują z narzędziami i etyką profesjonalnego futbolu, sześciu czy siedmiu skończy z łatką wariatów, skłócając po drodze szatnię i zniechęcając do gry kilku pół-zawodowców, wrzuconych w typowo zawodowe tryby. Ale ten ósmy, dziewiąty czy dziesiąty – mogą być jak Papszun.
– Profesjonalizm jak na ten poziom był niespotykany. to przeszło 15 lat temu, okręgówka, a my już pracowaliśmy na sporttesterach. Nie wiem czy 15 lat temu pracowało się na nich we wszystkich klubach Ekstraklasy. Oczywiście nie wszyscy je mieliśmy, dzielił nas na podgrupy, ale sam kupił ich pięć czy sześć, a potem biegaliśmy w okolicach Polfy. Bazował na teście Coopera, dobierał własne obciążenia pod względem naszej wydolności. Albo taka obserwacja rywali. Potrafił powiedzieć po kilka zdań, a czasami dużo więcej, o każdym przeciwniku. Był na meczach rywali, obejrzał, tłumaczył jak grają. Pewnie tacy trenerzy się zdarzali, co dobrze śledzili przeciwników, ale u niego to było normalne, że jedzie obejrzeć kolejnych rywali. Myślę, że najciekawsze jest to, że on już wtedy, będą w okręgówce, w wielu kwestiach działał tak samo, jak działa teraz – wspomina w rozmowie z nami Łukasz Trzebuchowski, podopieczny Marka Papszuna z Polfy Tarchomin oraz Łomianek.
Wszyscy, którzy spotkali Papszuna na swojej drodze w tamtym okresie podkreślają ten niemalże fanatyczny profesjonalizm. Momentami – miecz obosieczny, bo przecież przyzwyczajenia w niższych ligach są inne, a i środki dyscyplinowania nieco uboższe. Tu nikogo nie przesuniesz do rezerw, tu nie obetniesz premii – czasem po prostu ich nie ma. Tymczasem Papszun przystosowania się do jego warunków i zasad wymagał już w Polfie. Polfie, gdzie był jednoosobową armią.
– Przez kilka lat był tam człowiekiem-orkiestrą: prowadził treningi (także seniorów, drużyna grała w lidze okręgowej), prał stroje, a nawet kosił i podlewał trawę. Mieszkał nieopodal, więc jeśli była potrzeba, wsiadał na rower i przyjeżdżał na boisko choćby na chwilę, żeby przestawić zraszacze – pisała w obszernym reportażu Piłka Nożna. To wtedy zresztą Papszun stał się jednym z bohaterów reportażu… Michała Pola. Tak, w 2005 roku Michał Pol, wówczas już uznany dziennikarz, zajrzał na Tarchomin, by przyjrzeć się przyszłości jedynego rozsądnego klubu z Białołęki po wycofaniu wsparcia firmy Polfa.
– “Białołęka nie wymięka” – głosi transparent 10-letnich kibiców drużyny żaków Stowarzyszenia Sportowego “Białołęka”. Bo na Białołęce jest świetny mały klub. Jedyny piłkarski na Białołęce i Tarchominie. Przez lata nazywał się Polfa, ale słynny zakład farmaceutyczny nie chce mieć już z nim nic wspólnego. Najchętniej pozbyłby się terenów, na razie pozwala jednak egzystować futbolowym fanatykom. Takim jak trener Marek Papszun, człowiek-orkiestra, do którego garną się zawodnicy i ich rodzice. Zachwyceni atmosferą w klubie, pasją szkoleniowców, wynikami zupełnie nieadekwatnymi do organizacyjnej mizerii (juniorzy wywalczyli wicemistrzostwo Mazowsza, a wszystkie drużyny młodzieżowe awansowały do wyższych lig), postanowili ratować klub. Ale bez pomocy miasta długo nie wytrwa – tak zaczyna się historia opowiadana przez obecnego współwłaściciela Kanału Sportowego.
Papszun wówczas działał głównie z rodzicami trenujących na Tarchominie dzieciaków, wspólnie udało im się przedłużyć żywot klubu jeszcze o kilka roczników. Jego pech – że trafił na Polfę już wycofującą się z normalnego zaangażowania, być może taki pasjonat jak Papszun byłby w stanie ulepić coś rozsądnego z ich finansowym wsparciem.
Ale – Papszun miał też trochę szczęścia. Bo trafił tam na grupę naprawdę uzdolnionych chłopaków.
– Trochę się śmialiśmy z kolegami, że trener Marek miał też trochę szczęścia, bo przejmując roczniki 88 i 87, przejmował chłopaków, którzy stanowili mocną grupę, uzdolnioną młodzież. Trenował nas wcześniej kilka lat, a potem przyszło płynne przejście do seniorów. My wtedy w swoich rocznikach tłukliśmy się z najlepszymi – pamiętam mecze z Varsovią z Lewandowskim na czele. Daniel Mąka był gwiazdą Agrykoli. Fajne pojedynki z Polfą zawsze w czubie. Na pewno przejmując nas, dużym atutem było to, że znał wszystkich chłopaków, ich charaktery, potencjał – wspomina Trzebuchowski. Naprawdę – dziwacznie się dziś czyta tamte słowa. Michał Pol, który w 2005 roku, na piętnaście lat przed decyzjami PZPN-u w tej sprawie, spisuje słowa Marka Papszuna: na zachodzie młodzi grają bez tabel, więc i my tutaj nie napinamy się na wyniki.
– To, co mi się kojarzy z Markiem, to jak zawsze powtarzał: kto się szybciej organizuje, ten wygrywa. I często to wykorzystywaliśmy. Dla mnie to był zawsze autorytet – mówi Hubert Kosim, jeden z podopiecznych z Polfy, talenciak z rocznika 1990, jednego z dwóch pozostających chlubą klubu. To właśnie w tamtych okolicach Polfa zdobyła wicemistrzostwo Mazowsza, zostawiając w tyle sporo mocniejszych i popularniejszych klubów, później awansowała też do I ligi mazowieckiej we wspomnianym roczniku ’90.
Papszun faktycznie organizował się szybko.
– Okoliczności mojego pierwszego spotkania z trenerem Papszunem były następujące: trenował nas trener Banasik, ale poszedł bodajże do Legii. Powiedział, że na jego miejsce przyjdzie… nauczyciel historii. No i przyszedł Marek Papszun. Od razu widać było duża charyzmę i pracowitość. To są chyba najistotniejsze kwestie u niego. Chęć doszkalania się, pogłębiania wiedzy – zachwala Trzebuchowski. – Na czym polega ta charyzma? Powiedziałbym, że kilku trenerów miałem w swojej przygodzie, chociażby porównując do nich, to Papszun oddawał całego siebie. Był gotowy do wielkich poświęceń, także życie prywatnego, dla osiągnięcia celów sportowych. A to była okręgówka! Jemu to nie robiło różnicy, był oddany całym sobą.
Okręgówka i oddanie całym sobą? Dla piłkarzy brzmiało pewnie nieco dziwacznie. Dla działaczy momentami problematycznie, gdy trzeba było przystosowywać się do zaleceń szkoleniowca. Ale najgorzej to brzmiało dla sędziów, dla których Papszun też stał się ponoć lokalną legendą. Zawsze z własnym zdaniem, ale co gorsza: przekonaniem, że trzeba go mocno bronić do samego końca, choćby i mogło to kosztować karę od sędziego. Ale znów – wynikało to z zaangażowania. Z całkowitego wchłonięcia w pracę, w sprawieniu, że to było życie futbolem, życie klubem, życie drużyną.
– Zaangażowanie w meczach, po meczach… Niektórzy się z tego aż śmiali. Mówili, że przecież to tylko okręgówka, a trener przeżywa wszystko jak finał Ligi Mistrzów. Jak przegraliśmy mecz, to w poniedziałek, po mowie ciała, gestach, było to widać. Czuło się. Podobno tak miał Arsene Wenger, że po jego mowie ciała można było wywnioskować, jaki był rezultat weekendowego meczu – u trenera też ten ostatni mecz przenosił się na wszystko – wspomina Trzebuchowski.
– Jego oddanie do trenerki oznaczało też oddanie dla nas. Poświęcał nam mnóstwo czasu. Był też doskonale zorganizowany, bo łączył bardzo poważne podejście do trenerki z pracą w szkole, więc musiał to wszystko dobrze połączyć. Ja grałem na różnych szczeblach, ale myślę, że ten okres współpracy z Markiem Papszunem w Legionovii wspominam najmilej – podkreśla Sebastian Janusiński, który z Papszunem zetknął się już później, w Legionowie.
Praca w szkole – omawiana już całymi tomami. Wśród uczniów m.in. Wojciech Piela z Weszło, zawsze chętnie uczestniczący w zajęciach sportowych, ale i paru krnąbrnych – którzy potrafili narzekać w domu na przemęczenie związane z lekcjami WF-u. W kolejnych reportażach dotyczących początków Marka Papszuna, ten wątek jest mocno podkreślany – rozczarowanie malejącą rolą wychowania fizycznego, rozczarowanie rosnącym wachlarzem praw ucznia przy kurczącym się zestawie jego obowiązków. Co ciekawe – już w szkolnych zawodach prowadził swoje drużyny do sukcesów – m.in. w męskiej piłce ręcznej czy piłce nożnej kobiet. Zwolnienia z WF-u? Cóż, skoro nie tolerował nawet zwolnień z pół-amatorskich zajęć w niższych ligach.
– Jeśli cię nie było na treningu, no to musiałeś mieć porządne usprawiedliwienie. Ja pamiętam taką sytuację, gdy wypadłem z treningu na miesiąc, dwa. Byłem młodym chłopakiem, trafiły się różne atrakcje po drodze. Nic trenerowi nie powiedziałem, po prostu nie przychodziłem. Ale za piłką się zatęskniło, postanowiłem wrócić. Cholernie się bałem tej rozmowy z trenerem Markiem, choć byłem w zespole w zasadzie jego pupilem. Kurczę, nie chciałbym nawijać makaronu na uszy, jak ta rozmowa wyglądała, natomiast spodziewałem się podniesionego tonu. A tu absolutnie nie. Spokój. Natomiast też danie do zrozumienia, że to pierwszy i ostatni raz taka sytuacja. Kary? Trenowaliśmy 3-4 razy w tygodniu, jak kogoś nie było raz na treningu, to już trochę było czuć ławeczkę – śmieje się Łukasz Trzebuchowski.
Michał Kusiński, agent piłkarski oraz znajomy Marka Papszuna, niejako potwierdza tę wersję zdarzeń. Ostry, stanowczy, zdecydowany – tak. Tyran? Nie. Po prostu: profesjonalista.
– W czym najczęściej w jego kontekście myli się opinia publiczna? Znamy się od lat, mamy bliską relację i moim zdaniem mylą się ci, którzy mówią, ze jest tyranem. A on po prostu konsekwentnie wykonuje swoją pracę. Robiąc to profesjonalnie. Ktoś, kto go nie zna, powie, że Papszun to tyran. A on oczekuje wykonania swojej pracy. To jest logiczne, że pracuje na wynik. Jak ktoś nie dostosowuje się do założeń, jak ktoś nie realizuje planu, to krótka piłka, bo znajdą się tacy, którzy tę pracę wykonają i dają rozwój całemu zespołowi. Tak samo było w Legionovii – tłumaczy Kusiński.
– Jaki trener będzie chciał grać zawodnikami, którzy nie spełniają jego założeń? On widzi dokładnie, kto ich nie wykonuje, kto nie dojeżdża. No to o czym mówić? To są bardzo klarowne zasady. Wykonujesz pracę, rozumiesz zadania – będziesz szedł do góry i się rozwijał – dodaje menedżer.
Tu zresztą – już tu, już w tych niższych ligach – zarysował się zresztą obraz, który znamy do dzisiaj. Papszun ma “swoich” zawodników.
– Łomianki? To było trochę kontrowersyjne przejście z Targówka. Dobrze tam płacono, trener wziął ze sobą kilku zawodników i to wzbudziło u niektórych w byłym klubie pewien niesmak, poczucie niesprawiedliwości. Wiem, że z niektórymi były tam wtedy mocne kłótnie. Natomiast fajna historia jest taka, że w Łomiankach dołączył do trenera Papszuna trener Sikorski, specjalista od bramkarzy, ale też znany ze swojego charakteru, umiejętności robienia atmosfery. Przyznam, zaskoczyło mnie, że nie współpracują dalej razem – wtedy jeździliśmy do Łomianek niejednokrotnie we trójke na trening, w tym samochodzie czuć było, że to nie współpracownicy, ale jak dwaj przyjaciele – wspomina Trzebuchowski, który grał u trenera Papszuna w trzech klubach. Takich zawodników znajdziemy oczywiście więcej – bo Papszun potrafił doceniać tych, którzy rozumieli jego wizję piłki nożnej.
KOCHAĆ PIŁKĘ
– Jeżeli ktoś kocha piłkę, pracuje bez względu na to, gdzie jest. Czy zarabiasz złotówkę, czy milion, musisz być tak samo zaangażowany. Jeśli nie, to tego nie rób. A przynajmniej nie bierz za to pieniędzy. W mojej drużynie, w Świcie, mam teraz Piotrka Gurzędę, który grał w Rosji w barażach o ekstraklasę. Można sobie wyobrazić, jakie pieniądze tam dostawał. Teraz gra w Nowym Dworze Mazowieckim za 10 czy 15 razy mniej, a podchodzi do swoich obowiązków tak samo. Takich ludzi trzeba brać – mówił Marek Papszun w wywiadzie dla Mateusza Sokołowskiego, jakieś siedem, może osiem lat temu. Już wtedy miał opinię twardego perfekcjonisty, który nie uznaje kompromisów. A przecież znało go głównie Mazowsze i to też raczej jego fanatycznie zakochana w piłce część.
– Gdy wchodziłem do zespołu, miałem 17 lat. W zespole byli jeszcze zawodnicy starsi od trenera Marka. Potrafiła się włączyć jego charyzma na meczach i w ich kierunku. Po prostu nie tolerował tego, że ktoś nie zrealizuje jakiegoś założenia taktycznego, nie wiem, doskoku do pressingu. Takiego detalu boiskowego. Wtedy była jazda. Żebyśmy się dobrze zrozumieli: takie sytuacje były sporadyczne. Ale jak już się zdarzały, to było przypomnienie, że jest jeden kapitan tego statku. Po meczach, gdy analizowaliśmy na spokojnie, trener często słuchał uwag piłkarzy – pytał, jak kto odbiera mecz. Była taka wspólna analiza. Ale podczas meczu potrafiły być wielkie emocje – wspomina Łukasz Trzebuchowski.
– Myślę, że wiele rozbijało się o to, że on miał pasję, ale chciał też nią zarazić. I wielu potrafił. To wtedy kosztowało każdego z nas dużo pracy, bo mieliśmy swoje inne obowiązki – część studiowała, pracowała. Ale ten wysiłek w zbudowaniu drużyny po prostu procentował. Widzieliśmy efekty. Progres nie tylko drużynowy, ale tez indywidualny. Widzieliśmy, że chłopaki stąd mogą iść dalej i zaistnieć – by wspomnieć choćby Tarasa Romanczuka, ale nie tylko. To też przecież Sebastian Milewski i chłopaki, którzy znaleźli miejsce w zespołach pierwszej ligi – tłumaczy Sebastian Janusiński.
Co ciekawe, w przygodzie Romanczuka z Jagiellonią nie od razu “zażarło”. I to Papszun namawiał Romanczuka, żeby dał sobie czas, uwierzył, zachował cierpliwość. Był bowiem taki moment zaraz na początku przygody Tarasa z Jagą, kiedy chciał wrócić.
Natomiast zdaje się, że wykrzywiony obraz to niejako wynik anegdot – pierwsza, druga czy trzecia o natychmiastowych konsekwencjach dla bumelanta i wizerunek gotowy. Tymczasem większość po prostu pracowała – czasem przez całe lata, jak Trzebuchowski właśnie. Inny dowód na to, że Papszun nie zawsze bywał aż tak zasadniczy? A choćby Adam Czerkas, do czego przyznawał się sam Papszun. Jeszcze raz odwołujemy się do tamtego wywiadu, którego trener udzielił Mateuszowi Sokołowskiemu na blogu “Gramy bez bramkarza”.
Pracował pan z Adamem Czerkasem, który nie ma dobrej opinii.
Są zawodnicy, którzy wyłamują się z szablonów. To indywidualiści. Trzeba ich traktować troszeczkę inaczej, uginając się w pewnych sprawach. I wiedzieć o jednej rzeczy. Jeżeli trener porozumie się z takim piłkarzem, on odda później dwa razy więcej na boisku.
Czerkas oddawał?
Oczywiście! Najlepszy okres miał u mnie, w Legionowie. Mówiło się, że nie trenował. Bzdury! On trenował, tylko indywidualnie.
Kiedy grał w Polonii, nieobecności na treningach były wobec niego głównym zarzutem.
Bo w Polonii nie trenował. Miał inny układ. Ktoś się zgodził na to, żeby trenował 3 razy w tygodniu. U mnie nie było przyzwolenia, żeby nie przyjeżdżał na treningi. Przyjeżdżał, ale ćwiczył indywidualnie. Wrzucając go do jednego worka i traktując jak innych zawodników, nie mielibyśmy z niego żadnego pożytku w meczu.
Nawet u takiego perfekcjonisty z zasadami – indywidualne podejście górowało nad trzymaniem wizerunku służbisty.
– Przecież gdyby piłkarze podchodzili w stu procentach profesjonalnie, jak Marek, to żadnej krytyki by nie było. Być może trochę się uparł na zawodników, którzy nie wykonywali jego założeń, ale po prostu on widzi dokładnie, jak bardzo to jest ważne dla wyniku. To są bardzo klarowne zasady, które znajdują potem odzwierciedlenie w wynikach. Prosty przykład – Niewulis. Sapała. Petrasek. Jeśli wykonujesz w stu procentach założenia, to rośniesz razem z trenerem czy klubem. Po drodze gubią się ci, którzy tego nie rozumieli – tłumaczy Kusiński, który w Legionovii był również jednym z klubowych działaczy.
– Wydaje mi się, że wielu demonizuje trochę trenera Papszuna. Moim zdaniem mało mówi się o tym, że wiedział, że jest czas na poświęcenie, ale jest też na zabawę. Mieliśmy wspólne wyjścia do restauracji, na obiady. Na obozie montowaliśmy filmiki, które zawierały tak nasze żarty na treningach, jak trochę motywacji – dobry kop energetyczny przed startem rundy, budowało to ducha drużyny. No i dużo z nami rozmawiał. To, że był zdyscyplinowany, nie oznacza wcale: po trupach do celu. Jasne, czasami zdarzało się, że asystenci dostawali burę, bo coś nie było na czas zrobione czy nie tak, jak sobie wyobrażał. Ale kończył się trening, napięcie też się kończyło. Nastawienie było przede wszystkim na wykonanie pracy i zrobienie tego dobrze – podkreśla Sebastian Janusiński. – Ja mogę mówić za siebie, że wiele mu zawdzięczam, bo zostałem też dzięki trenerowi przy trenerce. Łyknąłem haczyk. Jestem tez w szkole już ósmy rok, także obrałem podobną drogę. Radziłem se trenera w tym temacie i tych rad mi nie skąpił. Mówił, że w pewnym momencie piłka się skończy, więc żebym zadbał o edukację. Radziłem się też który klub wybrać.
To właśnie w Legionovii Papszun na dobre zmienił się z wuefisty i lokalnej legendy w wielki talent trenerski.
– Nie robiliśmy na treningach niestworzonych rzeczy, ale jego praca była uporządkowana. Była tam olbrzymia dyscyplina w tych zajęciach – mówi Janusiński. – Najczęściej, jeśli dochodziło do konfliktów między trenerem a niektórymi piłkarzami, to myślę, ze ze względu na reżim treningowy. Na wymóg takiego samego poświęcenia, jakie prezentował trener. Włożenia tej pracy, koncentracji, ale też przygotowania. Do tego mieliśmy wiele analiz mimo, że to był trzeci poziom rozgrywkowy – tego czasu trzeba było więc poświęcić naprawdę sporo. Nie każdy mógł temu sprostać. Ale ostatnio słyszałem taką wypowiedź trenera Papszuna, chyba w Turcji. Powiedział, że udało mu się skompletować taką grupę ludzi, która nie narzeka, tylko pracuje. I idzie za sobą w ogień.
– Na pewno od tamtego czasu zrobił wielki rozwój warsztatowy, ale jako człowiek zawsze był konsekwentny w swoich działaniach i teraz to identycznie wygląda. Jeśli coś nie pasowało, to stawiał na swoim i szedł do przodu – mówi nam Michał Kusiński. – Widzę od tamtych czasów ewolucję taktyczną, organizacji gry, natomiast to, co najciekawsze, to jak pracowaliśmy w Rakowie i mówił, że cały czas się uczy. Bo i całe życie można się uczyć. U niego wciąż, przyglądając się szczegółów funkcjonowania drużyny, organizacji taktycznej, widać ten progres.
Rozstanie z Legionovią?
– W Legionovii był taki problem w pewnym momencie, że miał inne zdanie niż prezes. Była historia, że prezes… chciał promować swojego syna. Takie coś nie mogło przejść, Marek na niego nie stawiał, bo ten zawodnik był słabszy. Pojawiły się zgrzyty. Marek chciał tez pracować na lepszych boiskach… gdzieś te wizje się rozjeżdżały, a on zawsze wymagał tego, by wszystko było dograne na ostatni guzik – opowiada Kusiński.
Natomiast to też świadectwo, jaką drogę przebył Papszun. Przychodził do Legionovii z Łomianek, z którymi wygrał ligę okręgową. Odchodził jako trener, który dał Legionovii II ligę i nikt nie mógł w żaden sposób deprecjonować jego wkładu w ten sukces. W Łomiankach pewnie Michał Świerczewski nie miałby szansy go wyszperać. Ale już w Legionowie tak.
Jak to było z tą historią? W Przeglądzie Sportowym jeden z jego wychowanków wspominał: Papszun był ogromnym fanem Józefa Piłsudskiego czy Kazimierza Wielkiego, na podstawie ich dokonań wywodził, że mocne rządy wybitnej jednostki mogą być bardziej korzystne niż demokracja. Jego trenerskie ruchy wydają się być z tym poglądowo spójne.
– Wiedzieliśmy oczywiście, że uczy historii, natomiast nie było to jakoś poruszane. Ale pamiętam jedną sytuację z autokaru. Siedzieliśmy akurat bliżej trenera, temat zjechał na wątki historyczne. I naprawdę widać było, że to też jego pasja, bardzo chętnie i ciekawie o tym opowiadał, mając olbrzymią wiedzę. To też był sygnał, ze nie tylko piłką trzeba żyć. Był bardzo zafiksowany na futbol, to była największa pasja, ale to też nie tak, że się zamykał wyłącznie na nią – wspomina Sebastian Janusiński.
Wtedy Papszun historii uczył. Dzisiaj Papszun historię pisze. Od dzisiejszego wieczoru kolejny rozdział – być może jako lider Ekstraklasy i faworyt mistrzowskiego wyścigu.
Jakub Olkiewicz i Leszek Milewski
Świetnie czyta się ten tekst.