Olkiewicz w środę #118. Misiura, Szulczek, Papszun, czyli magiczny świat ucieczki do przodu

Tak się ułożył sezon, że właściwie wygrani są nieliczni - a w dodatku grono wygranych jest złożone z ekip pozbawionych setek tysięcy fanów rozsianych po całej Polsce. Tym większą frajdę sprawia jednak śledzenie ruchów tej porażającej większości - przegranych, którzy właśnie liżą rany i... uciekają daleko do przodu.

Wisła Kraków
Obserwuj nas w
Pressfocus Na zdjęciu: Wisła Kraków
  • W piłce nożnej jedyną strategią na poradzenie sobie z porażką jest przekierowanie uwagi kibiców na kolejny mecz.
  • Do perfekcji te ruchy opanowano w największych klubach, pozostających jednocześnie największymi przegranymi tego sezonu – w Lechu, Legii oraz Rakowie.
  • Swoje własne “ucieczki do przodu” rozpisali też mniejsi – jak choćby Wisła Kraków czy nawet Bruk-Bet Nieciecza. Na szczęście dla wszystkich – los powie sprawdzam dopiero za 6 tygodni.

Handlarze przeszłością, handlarze przyszłością

W piłce nożnej jako produkt sprzedajesz w głównej mierze emocje. Dlatego tak ciężko jest zmonetyzować bycie zwykłym, normalnym, zwyczajnym, pospolitym – nawet jeśli to i tak gigantyczny sukces w świecie zadłużonych i patologicznych. Ciepła woda w kranie jest atrakcyjna tylko dla tych, którzy jej nie mają – ósmego, dziewiątego i jedenastego miejsca Zagłębia Lubin mogą zazdrościć tylko spadkowicze z Ekstraklasy oraz kluby I ligi. A to i tak na krótką metę – bo lepiej przecież pod względem kibicowskich przeżyć i emocji najpierw spaść, a potem zaliczyć fetę po awansie, niż dwa sezony jałowo trwać.

Emocje budzisz z jednej strony tylko tu i teraz – ale budujesz je albo na bazie pięknego opakowania przeszłości, albo na bazie równie uroczej zapowiedzi przyszłości. Kiedyś bardzo barwnie opowiedział o tym Scott Parker, były piłkarz i menedżer, który po wygranym barażu o awans do Premier League błysnął stoicyzmem.

– Pytanie brzmi, czy w piłkarskich realiach w ogóle możesz się tym cieszyć? Wygrywasz mecz, ale jeszcze zanim dotrzesz do sobotniej nocy z piwem czy jakimś chińskim jedzeniem w ręku, już myślisz o poniedziałkowym poranku, o następnym meczu. Żyjemy w świecie i w profesji, gdzie wygrywasz mecz, ale w następnym przegrywasz i jesteś postrzegany jako nieporozumienie – punktował, tuż po tym gdy wszyscy kibice Fulham wykrzykiwali na Wembley jego imię w podziękowaniu za ogranie w dogrywce Brentford.

Oczywiście Fulham spadło po roku z powrotem do Championship, a umowę z Parkerem rozwiązano za porozumieniem stron. To ta pesymistyczna strona – niezależnie od tego, ile jesteś w stanie wygrać, gdzieś za rogiem czai się już porażka, zwolnienie, taczki z twoim nazwiskiem oraz megafon, przez który gniazdowy zapowie, gdzie powinieneś się udać (i w jakim tempie). Drugą stroną medalu jest to, co widzimy obecnie w Ekstraklasie.

Jutro jest dziś

Najbardziej przekonująco do tematu podszedł Łódzki Klub Sportowy, który nowe, lepsze jutro zapowiedział tak naprawdę w lutym. Choć przed ŁKS-em była jeszcze cała runda, pracę stracił Piotr Stokowiec wraz ze swoim sztabem, a równolegle do Łodzi przyjechał Robert Graf, wiceprezes ds. sportowych, który zaczął meblowanie klubu po swojemu. To wersja naprawdę ekstremalna – jako kibic zacząłem odczuwać ekscytację związaną z nowym sezonem I ligi na kilkanaście kolejek przed naszym oficjalnym spadkiem z Ekstraklasy.

Ale sama formuła działania – czyli przekierowanie uwagi kibica na przyszłość – to strategia, którą bardzo szybko podebrał cały top tabeli. I co więcej – tu również nie było miejsca na jakieś oczekiwanie, że coś pozytywnego wydarzy się na finiszu sezonu. Lech Poznań wyszedł z progu jako pierwszy, bardzo szybko zapowiadając, że w nowym (LEPSZYM!) sezonie, trenera Mariusza Rumaka zastąpi Niels Frederiksen. Ten potwór, jakim był Kolejorz 2023/24 jeszcze wierzgał, przydeptywany przez kolejnych ligowych rywali, ale władze Lecha już prezentowały z tym samym, niezbyt szczerym uśmiechem, lepszą przyszłość – przyszłość pod rządami Frederiksena.

Legia Warszawa postawiła na wariant jeszcze mocniej rozbudzający nadzieje kibiców. Podczas spotkania władz klubu i szefostwa pionu sportowego z dziennikarzami wyjęto znane i lubiane działo: duże pieniądze na transfery. Legia wsłuchując się w głos rozżalonych kibiców, którzy najpierw słuchali o gigantycznych pieniądzach za Muciego czy Slisza, a potem mierzyli się z oglądaniem w akcji Zyby, postanowiła zapowiedzieć okno transferowe. U-la-la, kogo ta Legia wyciągnie, jakich kozaków ściągnie, skoro do wydania ma być aż 3,5 miliona euro. Warto pamiętać chronologię, ona przy ucieczce do przodu jest kluczowa – gdy warszawski klub rozpisywał kibicom, ile ma zamiar wydać na wzmocnienia, w grze była jeszcze opcja oszczędnościowa, 2 miliony euro, jeśli klub nie zakwalifikuje się do eliminacji europejskich pucharów.

Najgrubiej poszedł Raków Częstochowa, co zresztą trafnie skwitował Dawid Szwarga. Tuż po tym, gdy ogłoszono, że młody trener nie otrzyma szansy na kontynuowanie swojej pracy z klubem w przyszłym sezonie, z przekąsem stwierdził na kolejnej konferencji prasowej: to jak się rozwieść, ale wciąż mieszkać pod jednym dachem, nikomu tego nie życzę. Jeszcze kibice nie do końca nacieszyli się, że rozczarowujący sezon zakończy się sprawiedliwym osądzeniem winowajców – a już wylądował pod Jasną Górą Marek Papszun. Dynamika zdarzeń była wyjątkowa – gdzieś tam niby Raków jeszcze dostawał oklepy w lidze, gdzieś tam niby jeszcze biegali jacyś piłkarze, ale kogo to właściwie interesowało? Każdy kibic Rakowa żył już tylko nową historią, nowym życiem, nowymi sukcesami, które ma przynieść w swojej kultowej czapeczce trener Papszun. Szczególnie, że sukcesy w czapeczce miał przynieść Papszun, ale gigantyczne pieniądze na transfery – Michał Świerczewski.

Duże problemy dużych, duże problemy małych

Oczywiście, jest pewna granica w budowaniu narracji o przyszłych sukcesach. Już w przypadku naszych trzech muszkieterów, Lecha, Legii i Rakowa, spora część kibiców nie do końca chwyciła haczyk o nadchodzących złotych czasach, o zakupach drogich piłkarzy i bezprecedensowym progresie, jaki zaliczą pod okiem nowozatrudnionych szkoleniowców. Dlatego też totalnie nie dziwi mnie ten wielki nieobecny ucieczki do przodu – Pogoń Szczecin.

W Pogoni prezes Jarosław Mroczek mniej więcej od przegranego finału Pucharu Polski uspokaja: dobrze już było, teraz to dopiero będziemy zaciskać pasa. Niejako na potwierdzenie tych słów, po katastrofalnym z perspektywy kibiców sezonie, dyrektor Dariusz Adamczuk zdradza mediom, że Jens Gustafsson pozostaje na stanowisku trenera Pogoni Szczecin na kolejny sezon. Dlaczego tak jest? Cóż, w Pogoni najwyraźniej są świadomi, że po pierwsze – nie mają za bardzo czego obiecać (albo pisząc wprost: “z czego obiecać”). Po drugie – że po tym sezonie nawet zapowiedź wydania 10 milionów euro i zatrudnienie Jose Mourinho nie do końca by się sprawdziło. Po prostu – ból jest jeszcze zbyt świeży, rany zbyt głębokie, a zaufanie zbyt mocno nadszarpnięte, by załatać to prostym zabiegiem narracyjnym.

Pod tym względem zresztą imponują mi rozwiązania błyskawiczne, ewidentnie prowadzone w sposób mocno improwizowany. Wisła Kraków zwolniła właśnie dyrektora sportowego, Kiko Ramireza, jednocześnie zapewniając, że byt klubu nie jest zagrożony nawet bez awansu do baraży o Ekstraklasę – w końcu potężne pieniądze wpłyną do Białej Gwiazdy z tytułu samego reprezentowania Polski w pucharach. Czy to wystarczy kibicom Wisły? Oczywiście nie, ale doceniam starania – zwłaszcza, że właśnie w przestrzeni medialnej pojawiają się przymiarki 13-krotnych mistrzów Polski do Dawida Szulczka, do niedawna bardzo gorącego nazwiska na rynku trenerskim. Wczoraj Piotr Koźmiński z Wirtualnej Polski poinformował wprawdzie, że wciąż bardzo prawdopodobne jest utrzymanie stanowiska przez Alberta Rude, ale to w gruncie rzeczy drugoplanowa sprawa – najważniejsze, że coś już się dzieje, jakieś tryby się poruszają, idzie szeroko rozumiane nowe – nawet jeśli na ten moment jeszcze nie do końca poznane.

Kurczę, nawet Wisła Płock za bardzo się nie zastanawiała – Dariusz Żuraw stracił pracę niemal z końcowym gwizdkiem ostatniej kolejki, kończąc I ligę poza strefą barażową. Wśród trenerów łączonych z Płockiem coraz częściej wymienia się Mariusza Misiurę, który wykonał kapitalną pracę ze Zniczem Pruszków, a do Warty Poznań jednak chyba się nie wybierze. Aha, Weszło informuje, że Bruk-Bet finalizuje pierwsze transfery, trener Marcin Brosz ma mieć pełne zaufanie przy czyszczeniu szatni. Kibice Niecieczy, choć nieliczni, też mogą otrzeć łzy po tym sezonie gazetami, w których szeroko rozpisana jest ich lepsza przyszłość. No dobra, gazety akurat o Niecieczy nie napiszą, potrzebny byłby wydruk samodzielny artykułu z Weszło.

Sześć tygodni karnawału

To wszystko jest szalenie fascynujące właśnie z perspektywy zaangażowanego kibica. Z jednej strony wiemy, że to trochę oszustwo. Jesteśmy niczym widzowie przy występie wprawnego kuglarza – wiemy, że trochę kręci, wiemy, że trochę robi z nas idiotów, że to wszystko tylko sztuczki, wyćwiczone triki, mające na celu wykorzystać naszą ułomność, naszą kiepską percepcję, zamglony wzrok. Ale to w pewnym sensie element konwencji. Sami tego chcieliśmy, sami wlepiamy w to gały, sami oczekujemy na kolejny fajerwerk prosto z kapelusza.

Najbliższe sześć tygodni to prawdziwy karnawał tego podejścia. Przez sześć tygodni – gdy piłkarscy herosi z pierwszych stron gazet będą rywalizować o tytuł mistrza kontynentu – my będziemy z nadzieją śledzić ten wyjątkowy taniec klubów. Nowe nazwiska, nowe plany, nowe budżety. Nowe pomysły, innowacje, nowi trenerzy, piłkarze, skauci.

Najpiękniejszy okres sezonu, gdy kadry wydają się domknięte, piłkarze odpowiednio przygotowani motorycznie, trenerzy tak obkuci z wiedzy o lidze, że mogliby co konferencję prasową puszczać jakieś pouczające tutoriale na YouTube. Okres, w którym wszystko wydaje się bardziej logiczne, bardziej sensowne, niż później, w trakcie sezonu. Okres, w którym nawet część pesymistów na moment wyjmuje różowe okulary, moment, gdy ludzie zaczynają się zastanawiać: a może to będzie właśnie ten sezon? Może to właśnie tym razem się uda?

Większości się nie uda. Większość za rok będzie uciekać dalej do przodu, chyba że dobrnie do pozycji Pogoni Szczecin, gdzie już nie ma się nawet jak bronić, nie ma nawet jak uciekać.

Ale na każde cztery Legie, Lechy i Rakowy, przypada jedna Jaga. Na każde dziesięć ŁKS-ów, Ruchów czy Wisełek, przypada jeden GKS Katowice. Na każdych siedemnastu przegrywów przypadnie przynajmniej jeden, a często paru zwycięzców.

Przez 6 tygodni kluby będą nas zapewniać, że to właśnie ten nasz konkretny klub tego dokona. A my przez 6 tygodni będziemy im w to wierzyć.

Bo czy piłka polega w ogóle na czymkolwiek innym?

Komentarze