Marek Papszun dla Goal.pl: musiałem zmienić całe swoje życie

Zastała mnie zupełnie nowa sytuacja, której do tej pory nie zaznałem. Musiałem zmienić całe swoje życie. Mój plan dnia obrócił się o 180 stopni, ale to dało możliwość, by wreszcie czas zainwestować w siebie, a nie innych ludzi. Skupiłem się na sobie, na rodzinie, na myśleniu o przyszłości. I dopiero wtedy doceniłem, jak bardzo dobrą decyzję podjąłem. Nawet pan nie wie, jakie to szczęście, że nie trafiła się wtedy żadna praca - mówi w wywiadzie dla Goal.pl Marek Papszun.

Marek Papszun
Obserwuj nas w
PressFocus Na zdjęciu: Marek Papszun
  • Marek Papszun udzielił nam jedynego wywiadu dla polskich mediów przed startem nowego sezonu
  • Rozmawialiśmy o odejściu, relacji z dyrektorem sportowym, życiu rodzinnym, o tym, czy miał konkretne oferty, które już pachniały finalizacją, i dlaczego nie dochodziły do skutku, o tym, czy plotki medialne były fejkami, o wpływie infrastruktury na kontuzje, o tym, co na dziś w jego odczuciu wymyka się z ram czasowych, które zakładał, o przyszłości zawodników, których nie ma na zgrupowaniu w Arłamowie…
  • Wywiad został przeprowadzony 1 lipca w Arłamowie podczas obozu Rakowa przed nadchodzącym sezonem

Raków zmienił się przez ten rok

Rozmowa z Markiem Papszunem jest drugą częścią częstochowskiego tryptyku. Na naszej stronie wcześniej ukazał się wywiad z Dawidem Szwargą, a w najbliższym czasie ukaże się także z Samuelem Cardenasem, dyrektorem sportowym Rakowa

Przemysław Langier (Goal.pl): W kategorii powrotów, pana byłby w czołówce.

Marek Papszun (trener Rakowa Częstochowa): Na razie nikt tego nie wie, bo może się powieść, a może być wręcz przeciwnie. Natomiast ja wszystkie swoje decyzje podejmuję na podstawie przesłanek, co się może wydarzyć. Po roku przerwy wracam z podejściem, jakbym nic jeszcze nie osiągnął, mimo że w Polsce osiągnąłem wszystko. Moje ambicje są ogromne – chcę wygrywać, pomóc klubowi, rozwijać chłopaków. Poprzedni sezon nie był na pewno łatwy, więc mam od razu cel, by kolejny wyglądał już jak te wcześniejsze.

Nie wyobrażam sobie, bez względu na to, czy Legia jest mocna, czy Lech, byśmy stawiali się w roli przegranych w tym wyścigu. Żeby ktokolwiek nie miał myśli, że jesteśmy w stanie rywalizować z każdym. Nawet specjalnie nie wnikam w to, jaka jest siła Legii i Lecha – nie dlatego, że ich nie szanuję, bo jest zupełnie przeciwnie, to wielkie kluby – ale nie wyobrażam sobie, byśmy mogli się cieszyć, jeśli z nimi przegramy w dobrym stylu. Nie będę czuł wtedy nawet umiarkowanego zadowolenia, bo dla mnie się liczy, żeby wygrać. Z każdym.

Znana sentencja mówi, że nie da się wejść dwa razy do tej samej rzeki, bo wchodząc ponownie, rzeka już jest inna.

Raków też się różni. Zastałem innych ludzi w klubie, w drużynie doszło do zmian, podobnie jest ze sztabem. Zmienia się też infrastruktura, co było dla mnie bardzo ważne przy powrocie, bo zależało mi, by klub się rozwijał też pod tym kątem. Powstaje boisko ze sztuczną nawierzchnią, strefa regeneracji, stołówka z kuchnią – tego nie było. Patrząc na wyniki sportowe, cóż mogę powiedzieć – one wyprzedziły organizację klubu na potężny dystans. Dziś organizacja się napędza i wreszcie jest szansa, że będzie kompatybilna z poziomem sportowym.

Tylko u nas

Odhaczyliśmy w ten sposób jeden z powodów powrotu.

Ale nie jedyny, bo nie ma się co oszukiwać – w dużej mierze zdecydował sentyment oraz moja relacja z właścicielem klubu.

Był taki moment, gdy się oglądało Ekstraklasę, że coraz częściej kamery pokazywały pana na meczach Rakowa. To rodziło plotki, które ostatecznie się zmaterializowały.

Ale sporo w tym było przypadku. To nie tak, że zacząłem odwiedzać Raków akurat wtedy, gdy już wiedziałem, że zbliża się mój powrót. Po prostu w drugiej rundzie miałem taką możliwość, która wcześniej była ograniczona. W pierwszej części sezonu pracowałem w telewizji i w ogóle nie jeździłem na stadiony, bo moja rola była inna. Byłem ekspertem w Lidze Plus Extra, oglądałem mecze, ale na nich nie gościłem. Później zrezygnowałem z tej pracy i pojawił się czas, by zacząć jeździć na stadiony – nie tylko w Polsce, ale i zagranicą.

Skąd kontuzje w Rakowie?

Wspomniał pan chwilę wcześniej o infrastrukturze. Ponoć to przez nią w dużej mierze Raków miał tak wielkie problemy z kontuzjami w poprzednim sezonie.

To szerszy problem, którego nie można sprowadzać tylko do boiska treningowego, aczkolwiek to też jest prawda. Jean Carlos doznał kontuzji w Sosnowcu na murawie, która z mojej wiedzy była fatalna i nie nadawała się do gry w europejskich pucharach. To pokazuje, że klub nie był jeszcze gotowy na takie wyzwania… Odchodząc mówiłem, że dziwną sytuacją jest to, że klub kolejny raz awansując do europejskich pucharów, musi je grać poza miastem. Zawodnicy podkreślali, ile na tym tracą, i to nie jest żadna wymówka. Atut własnego boiska w rywalizacji z Kopenhagą przestał istnieć, Raków musiał oba mecze zagrać na wyjeździe, a wynik był na styku.

Mówi pan, że kontuzje to szerszy problem…

Tak, wielowątkowy. Trzeba popatrzeć na liczbę meczów, na to, że to była pierwsza przygoda Rakowa, że klub nie do końca był przygotowany pod kątem organizacji sztabu w sensie procedur i wiedzy, jak reagować w pewnych sytuacjach… Ostatni rok dostarczył bardzo dużo doświadczenia, z którego ja też staram się czerpać. Zmiany strukturalne w klubie na tej bazie zostały już poczynione. Wypracowaliśmy już pewne modele i będziemy sprawdzać, czy są skuteczne. Nie sprowadzałbym zatem kontuzji tylko do boiska, aczkolwiek ono jednym z czynników było na pewno.

Ta kwestia dotykała też mnie, gdy byłem wcześniej w Rakowie. Nie mieliśmy wtedy tylu urazów, co ostatnio, ale zawsze było ich więcej niż powinno. Trzeba też pamiętać, że my swoją grę opieramy na bardzo dużej intensywności, a wymagania fizyczne co do zawodników są bardzo duże, a to rodzi kontuzje. Kolejny aspekt to transfery. Kluby w Polsce nie mają wystarczających możliwości, by ściągać zawodników utalentowanych pod kątem motorycznym, a nie każde ciało jest przystosowane do wysokiego wyczynu. Niektóre organizmy nie wytrzymują gry co trzy dni.

Oglądaj także: Przedsezonowy hat-trick Lecha Poznań

Potrzeba resetu. Większa niż się wydawało

Jaka jest prawda o pana odejściu z Rakowa? Słuchając pana na pożegnalnej konferencji, miałem wrażenie, że to głównie potrzeba odpoczynku, ale przecież niedługo później był pan już łączony z kolejnymi klubami, pana agent pracował nad poszukiwaniami ciekawej opcji. To kłóciło się z chęcią zrobienia sobie przerwy.

Wiele elementów złożyło się na tamtą decyzję, ale główny pan podał – kwestię zmęczenia wieloma latami pracy i to nie tylko w Rakowie. Pracowałem ciągiem 30 lat i czułem, że dałem z siebie maxa, a przedłużenie pracy w tamtym momencie byłoby oszukiwaniem siebie, drużyny i Michała, do którego mam duży szacunek. Poza tym decydując się o odejściu myślałem i o rodzinie, i o potrzebie spróbowania czegoś innego. Tyle, że – jeśli chodzi o tę ostatnią kwestię – jeszcze nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo potrzebowałem tego odpoczynku.

Po tylu latach intensywnej pracy, pewnie pan nawet nie wiedział, co się wtedy robi, gdy można odpoczywać.

Trochę tak. Zastała mnie zupełnie nowa sytuacja, której do tej pory nie zaznałem. Musiałem zmienić całe swoje życie. Mój plan dnia obrócił się o 180 stopni, ale to dało możliwość, by wreszcie czas zainwestować w siebie, a nie innych ludzi. Skupiłem się na sobie, na rodzinie, na myśleniu o przyszłości. I dopiero wtedy doceniłem, jak bardzo dobrą decyzję podjąłem. Ogłaszając odejście z Rakowa, traktowałem to bardziej na zasadzie: OK, odpocznę trochę, a jak będzie jakaś dobra oferta pracy, to pomyślę. Nawet pan nie wie, jakim szczęściem było dla mnie to, że nic się wtedy nie trafiło. To byłoby najgorsze, co mogło mnie spotkać. Nie byłem gotowy, by podjąć się nowego zadania. Tak naprawdę, taki moment, w którym mogłem wrócić na scenę pojawił się po siedmiu-ośmiu miesiącach przerwy. Wtedy poczułem, jak mocno mnie do tego znów ciągnie. I dopiero wtedy rozmowy toczyły się już na poważnie.

W co konkretnie inwestował pan wolny czas, zanim dominującą myślą stała się chęć powrotu?

Przede wszystkim w zdrowie i rozwój osobisty związany z pracą i innymi obszarami, w których się dokształcam – nazwijmy to ekonomicznymi. Poza tym zyskała rodzina, choć piłka cały czas się przewijała. Zaliczyłem kilka wyjazdów, rozmawiałem z różnymi klubami, a do każdej z tych rozmów musiałem się przygotować, mieć jakąś analizę itp. To było bardzo rozwojowe – poznawałem drużynę i ligi, w których miałbym pracować. De facto bardzo mi się to przydało, bo zyskałem nowe odniesienia, wiedzę o nowych zawodnikach, obserwowałem piłkarzy, których znałem z polskiej ligi. Wcześniej tego nie doświadczałem, bo nigdy nie było na to czasu.

Plotki w mediach były prawdą. Z jednym zastrzeżeniem

Był jakiś moment w rozmowach z zagranicznymi klubami, że już pan był o krok? Że już się wydawało, że zaraz siadamy i podpisujemy umowę?

Tak. Było kilka takich opcji, gdy wydawało się, że to dopniemy. Finalnie do tego nie doszło – w kilku przypadkach z mojej strony, w innych ze strony klubów. Jeśli chodzi o mnie, to sytuacje nie zawsze wpisywały się idealnie w moment, bo na przykład pewne decyzje już podjąłem.

Pewnie nie zdradzi pan nazw, gdzie było blisko…

To by było nieeleganckie. Natomiast mogę powiedzieć, że nazwy, które przewijały się w mediach, to z reguły była prawda. Z jednym zastrzeżeniem – w Polsce nie rozumie się różnicy między zainteresowaniem, rozmowami, a ostatecznym transferem. Droga pomiędzy tymi etapami często jest bardzo długa. Przykładowo: nazwisko trenera faktycznie pojawia się w klubie, tylko że jest jednym z pięciu. Można być w orbicie zainteresowań, ale jest ogromna różnica, czy jesteś na pozycji numer jeden, dwa, czy pięć. Na którym byłem, tego nikt nie wie, nawet ja, a co dopiero opinia publiczna. Dziennikarz dostaje informację, że jest zainteresowanie, to pisze, a później pojawiają się ironiczne komentarze ludzi, którzy nie mają o tym pojęcia, że faktycznie jestem łączony z wieloma klubami. Odbieram to jako brak szacunku do tego, że polski trener budzi zainteresowanie, zamiast się z tego cieszyć, bo przecież nie mamy szkoleniowców za granicą. Ludzie zamiast odczuwać jakąś satysfakcję, że coś się zmienia, podważają zainteresowanie, które wreszcie istnieje. A kluby, z którymi rozmawiałem, były naprawdę duże, tylko że nie jest łatwo polskiemu trenerowi się przebić. Telefon nie dzwoni codziennie, a jak już zadzwoni, to trzeba się naprawdę świetnie zaprezentować w rozmowach. Czasami to dwa-trzy spotkania i dopiero po nich zapada decyzja, czy przechodzimy do konkretów.

Zanim zrobił sobie pan przerwę, wspominał pan o żonie, jako osobie, która liczy, że wkrótce dostanie pana więcej. Jak ona dziś zapatruje się na pana powrót?

Bardzo dobrze. Uważam, że jesteśmy zgranym małżeństwem, które ma do siebie zaufanie, szacunek i rozumie potrzeby drugiej osoby. Moja żona zdaje sobie sprawę, czym jest zawód trenera, także w kontekście mojego podejścia do tego zawodu. Bo są trenerzy, którzy traktują to jako pracę na zasadzie ośmiogodzinnego dnia pracy, po którego zakończeniu wychodzą z klubu, nic nie przynoszą do domu, i prowadzą normalnie swoje życie. Ja to bardzo szanuję, ale jestem innym rodzajem trenera. Poświęcam się na sto procent dla drużyny, przez co trochę cierpi życie rodzinne. Każdy swoją drogę wybiera świadomie i tak jak ja nie oceniam negatywnie żadnego podejścia, tak proszę, by nie oceniać mojego. Szczególnie to prośba do osób, które nic nie osiągnęły i nie zdają sobie sprawy, ile wysiłku kosztuje droga do sukcesu.

Marek Papszun (fot. Łukasz Sobala / PressFocus)

Relacje z Samuelem Cardenasem

Wdrożenie sztabu to jedno, ale dużo też się mówi o pana współpracy z Samuelem Cardenasem. Czyta pan media, więc zdaje sobie sprawę, jakie wątpliwości na ten temat się pojawiają.

Każdy trener, który prowadzi drużynę, musi mieć duży wpływ na transfery, bo to on odpowiada za wyniki. Nie wyobrażam sobie, by trener nie miał decydującego słowa. To jest oczywistość. Natomiast co innego mieć duży wpływ na transfery, a co innego umieć współpracować, słuchać innych i liczyć się z ich zdaniem. Uważam, że posiadam kompetencje, by ocenić, kto co potrafi na danym polu. I jeżeli ta osoba jest kompetentna, nasza współpraca będzie dobra. Jeżeli nie jest kompetentna – nie będzie dobra. Co do Samuela, jest to osoba, która nie ma problemu z kompetencjami. Do zespołu proponuje sensownych zawodników, dlatego nasza współpraca na tej płaszczyźnie jest bardzo dobra. Na tym polu jestem zadowolony, choć należy pamiętać, że kandydatury to jedno, a podpisanie zawodnika – drugie. To dwa różne systemy, bo ostatecznie liczy się, kto do nas przyjdzie, i ta kwestia też wpływa na ostateczną ocenę. Na dziś – nie ma co ukrywać – mamy tu problem, bo jest wiele luk w kadrze, ale wierzę, że wypracujemy te transfery.

Ilu transferów pan oczekuje?

Nie ma konkretnej liczby, bo sytuacja jest dynamiczna i płynna. Wiele zależy od tego, ilu piłkarzy od nas odejdzie, jak będzie przebiegać dochodzenie do zdrowia kontuzjowanych. Kilku być może wypożyczymy. Będziemy reagować na sytuację, którą mamy dosłownie każdego dnia. Chcemy iść w stronę komfortu, natomiast na pewno martwi mnie to, że na dziś nie mamy stabilizacji. Bardzo wiele może się jeszcze wydarzyć, a jednak czas ucieka. To jedyna trudność, jaką obecnie widzę w drużynie. Czyli brak stabilnej kadry, która może przygotowywać się do rozgrywek ligowych.

Jak wygląda sytuacja trzech zawodników, którzy nie przyjechali na obóz – Łukasza Zwolińskiego i Adnana Kovacevicia?

Adnan i Łukasz nie przyjechali, bo mają propozycje odejścia. Wydawało mi się, że to się wydarzy szybko, bo pojawiły się konkretne zapytania i spodziewałem się, że dogadamy się z tymi klubami, a oni nas opuszczą. Jeżeli nic się tu nie wydarzy, prawdopodobnie będą dalej trenowali z nami.

Z wcześniejszej pana wypowiedzi wynika, że w pańskich planach nie ma także Sonnego Kittela.

W planach nie ma, natomiast ma kontrakt i wszystko może się zmienić. Sonny ma wolną rękę w poszukiwaniu klubu, podobnie jak Zwoliński i Kovacević. Jeśli nie znajdą, a ja zdecyduję, że chcę z nich korzystać, to po prostu będę z nich korzystać. Mają ważne kontrakty, Raków im płaci.  

Komentarze