- W Lechu Poznań wciąż trwają dyskusje i rozważania na temat ściągnięcia tej zimy napastnika
- Klub powtarza, że negocjacje z piłkarzami na tę pozycję są trudne, bo niepodważalną pozycję w ataku ma Mikael Ishak, czyli kapitan drużyny i najlepiej zarabiający zawodnik w zespole
- Kibice oczekują, że Kolejorz zaryzykuje i ściągnie zimą jeszcze jednego snajpera. Ale co z tego wyjdzie?
Lech potrafi ściągać napastników
Krytyka skuteczności transferów Lecha Poznań jest zjawiskiem uzasadnionym, jeśli weźmiemy na tapet zestawienie ruchów do klubu na przestrzeni kilku ostatnich lat. Spokojnie można zestawić całą jedenastkę piłkarzy, którzy trafili do stolicy Wielkopolski, ale kompletnie rozczarowali i pieniądze wydane na nich były kasą absolutnie zmarnowaną. Ale jedno trzeba poznaniakom oddać – potrafią wyszukiwać i ściągać napastników, którzy mają być tymi podstawowymi strzelbami w ataku. I potrafią to robić od lat.
Właściwie od początku ery rodziny Rutkowskich w Kolejorzu mamy do czynienia z taką sytuacją. Rengifo, Lewandowski, Teodorczyk, Rudnevs, Robak, Gytkjaer, teraz Ishak. Nawet jeśli weźmiemy takiego Zaura Sadajewa, który nie był łowcą bramek, to nie da się przejść obojętnie wobec wydatnego wpływu Czeczena na zdobycie mistrzostwa kraju w 2015 roku. Jasne, w tym czasie pojawiały się też klasyczne flopy, by wspomnieć tu o Denisie Thomalli, Timurze Żamaletdinowie czy Ołeksiju Chobłence.
Natomiast Lech w ocenie skuteczności własnych transferów zakłada kilka kryteriów. I to jedne jest w tym przypadku bardzo istotne. To kryterium polega na odpowiedzi na pytanie “w jakim celu danego piłkarza ściągaliśmy?”. Chodzi o to, by rzetelnie ocenić to, jakie wobec zawodnika były oczekiwania. I jasnym jest, że od takiego zarabiającego ponad 100 tysięcy złotych miesięcznie Gytkjaera oczekiwano, że będzie strzelał gola w co drugim meczu. A mniej oczekiwano od przykładowego Aarona Johannssona przychodzącego na półroczne wypożyczenie.
Ishak, a później długo nic. I dopiero Szymczak z Fiabemą
Narracja Lecha Poznań wobec konstrukcji kadry w ataku jest jasna. Brzmi ona mniej więcej tak: potrafimy ściągać do ataku “jedynki”, ale z zastępcami Ishaka czy wcześniej Gytkjaera jest taki problem, że nikt nie chce grzać przy nich ławki.
I dlatego lechici uprawiają różne eksperymenty. A to wypożyczą wciąż młodego Rosjanina, który kiedyś błysnął w młodzieżowej Lidze Mistrzów. Innym razem podpiszą krótką umowę z ex-piłkarzem Werderu Brema, który akurat jest na zakręcie. Sprowadzą doświadczonego Polaka po trzydziestce, który najlepsze lata ma za sobą, ale przynajmniej nie będzie narzekał. Wypożyczą obiecującego Chorwata niedługo po jego transferze na Węgry i zapewnią sobie opcję wykupu. Przykłady i koncepcje moglibyśmy mnożyć.
Jak to wygląda obecnie? Kolejorz kreśli tu teorie, która – przynajmniej na papierze – wydaje się być ideałem. Podstawowym napastnikiem jest Mikael Ishak, jeden z najlepszych obcokrajowców w historii ligi, strzelec wielu goli w europejskich pucharach, który od czterech sezonów co roku strzela dwucyfrową liczbę bramek w Ekstraklasie. Za jego plecami czyhają na swoje szanse młode wilczki. Jeden to Filip Szymczak, podstawowy napastnik kadry U21, który ma już za sobą owocne wypożyczenia chociażby do GKS-u Katowice. Drugi to z kolei Bryan Fiabema, którego kiedyś dostrzegli skauci juniorów Chelsea, a po nieudanej przygodzie w Realu Sociedad próbuje wykorzystać swój duży potencjał motoryczny w Poznaniu.
Powtórzmy: na płaszczyźnie teorii i tworzenia tych słynnych “ścieżek rozwoju i koncepcjach kształtu kadry” ma to sens.
Niestety dla Lecha – praktyka nie chce chwycić pod rękę teorii i iść z nią przez sezon 2024/25. Fiabema wygląda na boisku bardzo źle. Rzucany jest po obu skrzydłach i ataku, dowiózł jedną asystę, jest wyraźnie nieskuteczny pod bramką (zero goli przy 1,74 xG – według EkstraStats). Szymczak ma na koncie dwa gole, w tym ważne trafienie w starciu ze Śląskiem Wrocław, ale to za mało, by stanowić realne zabezpieczenie dla Ishaka.
Teoretyczna sensowna hierarchia obróciła się w wyścig dwóch prędkości. Dziś atak Lecha wisi na Mikaelu Ishaku i fani drżą o to, by Szwed był zdrowy przez następne miesiące.
Mikael Ishak i stracone minuty
A z tym zdrowiem Szweda bywa różnie. I Lech wiedział to już w momencie, gdy podpisywał z nim kontrakt. W dziale sportu Kolejorza podawano konkretne wyliczenia na to, że Ishak co roku średnio traci regularnie pewną pulę możliwych do rozegrania minut przez problemy z urazami.
I w Poznaniu nie jest inaczej. Patrząc tylko na rozgrywki ligowe Ishak w czterech ostatnich sezonach rozegrał około 2/3 możliwych do zaliczenia minut. Wyglądało to tak:
- sezon 2020/21 – 1692 minut na 2700 możliwych (grano wówczas 30 kolejek) – 63%
- sezon 2021/22 – 2656 minut na 3060 możliwych – 87%
- sezon 2022/23 – 1738 minut na 3060 możliwych – 57%
- sezon 2023/24 – 1804 minut na 3060 możliwych – 59%
Dwukrotnie Szwed grał zatem poniżej 60% możliwych do rozegrania minut w Ekstraklasie. Tylko raz rozegrał ponad 80% tychże minut. I jasne, niektórych zdarzeń przewidzieć się nie dało. Choćby tego, że kapitan zespołu zostanie ugryziony przez owada, co doprowadzi do zarażenia go boreliozą, a ta wyłączy go z gry na długie tygodnie. Ale na przestrzeni całej jego kariery widzimy, że Ishak rokrocznie przez względy zdrowotne nie jest w stanie rozegrać powyżej 80% minut w sezonie.
Ostatnia runda była dla Szweda jedną z najlepszych w trakcie kariery jeśli chodzi o zdrowie. Wypadł tylko na dwa spotkania – z Rakowem i Śląskiem. Od września właściwie nie schodził z boiska. Był liderem Kolejorza, jednym z najlepszych zawodników ligi, strzelił trzynaście goli i przy trzech awansował. Ale… No właśnie. To “ale” jest być może kluczowym słowem w kontekście celów i ambicji Lecha Poznań w tym sezonie.
Paradoks ryzyka w Lechu
Piotr Rutkowski na grudniowym spotkaniu z dziennikarzami mówił wprost, że Lech nie chce w zimowym oknie transferowym szukać uzupełnień składu, tylko wzmocnień drużyny. Transferów nie będzie dużo, ale mają być ona konkretne. – Nie chcemy kolejnych Loncarów czy Hoffmannów – mówił. Na pytania o atak odpowiadał, że sytuacja jest bardziej skomplikowana i wykładał hierarchię, o której był wyżej. Że jest Ishak o niepodważalnej pozycji, że jest Fiabema, że jest Szymczak. I trudno tutaj upchnąć kolejnego piłkarza, który wypychałby dalej Fiabemę (tutaj padły słowa o tym, że jego postawa przerosła oczekiwania) oraz Szymczaka (który chce latem wykonać kolejny ruch i odejść z Ekstraklasy).
Z perspektywy Lecha sytuacja jest zatem patowa, ale kibice się irytują. Mówią: wypadnie Ishak, tak jak rok temu na obozie w Turcji, to zostaniemy z Fiabemą (zero goli) i Szymczakiem (siedem bramek w 81 meczach w Ekstraklasie). I trudno odmówić fanom racji. Rok temu przecież dokładnie tak się stało. W ostatnim sparingu na zgrupowaniu w Belek urazu żeber doznał Ishak. Następnego dnia lechici wracali do Polski, Szweda od razu przebadano. Diagnozy były jednak błędne – zakładano krótko przerwę od treningów, a skończyło się pauzą do kwietnia.
Lech dostał nauczkę. Można się zastanawiać – gdzie byłby Kolejorz, gdyby nie tamten wariant minimalistyczny? Lech ani nie ściągnął wówczas kogokolwiek za Sobiecha (też w Turcji wypadł do końca sezonu), ani awaryjnie nie szukał nikogo za Ishaka. Może zagrałby w tym sezonie w eliminacjach do pucharów? Być może do końca byłby w grze o mistrzostwo Polski?
Dziś to gdybanie. Ale to też ważna lekcja na rundę wiosenną. Wariantem ryzykownym nie jest bowiem ściągnięcie zimą realnego zastępstwa dla Ishaka. To właśnie ryzykiem będzie wejście w wiosną z Szymczakiem i Fiabemą w roli tych, którzy mogą wskoczyć za Szweda do składu.
Pół roku na decyzję Szymczaka
Jeszcze kilka tygodni temu w Lechu plan na atak wiosną był jasny. Ishak jest jedynką, Fiabema jest w grze, a Szymczak ma pół roku na to, by zapracować na transfer. Plany mają jednak to do siebie, że mogą się zmieniać. Rynek obserwuje sytuację Szymczaka i pojawiają się sygnały o tym, że ten może udać się na wypożyczenie wewnątrz ligi. I wydaje się, że to byłby ruch idealny zarówno dla Lecha, jak i dla samego piłkarza.
Rutkowski przyznawał, że liczą na to, że latem wychowanek odejdzie z Kolejorza do ligi zagranicznej. Pół roku temu odzywał się chociażby Anderlecht, ale oferował wypożyczenie z opcją. I to na dodatek za kiepskie pieniądze. Oferta została odrzucona. Sam Szymczak zmienił też agencję menadżerską – Trafił pod skrzydła holenderskiej stajni SEG, która prowadzi piłkarzy w wielu ligach europejskich – poza Eredivisie również w Premier League, Ligue 1 czy Bundeslidze.
I choć względnie młodzi napastnicy są atrakcyjnym kąskiem na rynku, to żeby Szymczak trafił do ciekawego klubu, musi zagrać sezon, w którym zdobędzie więcej niż trzy lub cztery gole na poziomie Ekstraklasy. A zostając w Lechu skazuje się na bycie numerem dwa lub nawet trzy w ataku, gdzie przy swojej skuteczności musiałby wykręcać zdecydowanie ponadnormatywną liczbę goli na rozegrane minuty.
Odejście Szymczak na wypożyczenie (ostatnio pojawiły się głosy o Koronie Kielce) zabrałoby też Lechowi argumenty o tym, że nie sprowadzą zimą napastnika, bo “przecież mamy Szymczaka, wychowanka, którego chcemy promować”. Wilk syty, owca cała – Szymczak grałby wiosną gdzieś indziej, latem po Euro U21 można byłoby go sprzedać, a przy tym otworzyłaby się furtka ku temu, by w tym oknie sprowadzić napastnika, o którego nie trzeba będzie drżeć przy okazji absencji Ishaka.
Włożyć, by wyciągnąć – rzecz o pieniądzach
Oczywiście w idealnym świecie fani Kolejorza nie musieliby liczyć na to, że wszystkie klocki domina przewrócą się na siebie w taki sposób, by podchodzić do obsady ataku z większym optymizmem. Ale Lech wyciąga tu kartę tego, że po rozczarowującym poprzednim sezonie klubowa kasa nie jest wypełniona po brzegi banknotami. Rzecz w tym, że kilkanaście milionów złotych straty to właśnie efekt złych decyzji pionu sportowego – postawienie na Mariusza Rumaka w roli ratującego sezon trenera-strażaka, ale i minimalizm w kontekście zastępstwa Ishaka na wiosnę.
Z tej nauczki trzeba wyciągnąć lekcję. I nie liczyć na to, że akurat w tym sezonie Szweda będą omijać problemy ze zdrowiem. Słowem – zabezpieczyć się. Zwłaszcza, że wspomniane pieniądze są do podniesienia z boiska. Niedawno na naszych łamach Kuba Szlendak wyliczył, że przy zajęciu pierwszego miejsca, lechici mogliby liczyć nawet na 35 mln złotych z Ekstraklasy.
Do tego dorzućmy niemal pewne kilka milionów euro z tytułu gry w fazie ligowej Ligi Konferencji Europy. “Prawie pewne”, bo wystarczy, że mistrz Polski wygra jeden dwumecz w eliminacjach i już ma zapewnioną grę jesienią w LKE. Przykłady Legii Warszawa czy Jagiellonii pokazują, że spokojnie z tego tytułu można wyciągnąć drugie 35 (lub więcej) milionów złotych z nagród UEFA. Nie mówiąc już o przychodzie z dnia meczowego, możliwości promocji piłkarzy na rynku europejskim…
Oczywiście sprawa nie jest zero-jedynkowa. Transfer napastnika nie sprawi, że Lech zapewni sobie mistrzostwo. I odwrotnie – zaniechanie sprowadzenia kolejnego snajpera nie sprawi, że Raków, Jagiellonia czy Legia z automatu przeskoczą poznaniaków w wyścigu o tytuł mistrzowski. Ale chodzi w tym wszystkim o pozyskiwanie procentów w rachunku prawdopodobieństwa.
Powtórzyć trzeba tutaj tezę sprzed kilku akapitów. Lech bardziej zaryzykuje tym, że podejdzie do wiosny z obecnym układem w ataku. A ograniczaniem tego ryzyka będzie dorzucenie Nielsowi Frederiksenowi narzędzi do pracy. Duńczyk pokazał jesienią, że warto mu zaufać. Dlaczego z tego nie skorzystać?
Komentarze