Polska bije własne rekordy zakażeń koronawirusem, ale nic nie stoi na przeszkodzie, by grać w piłkę, prawda? Przecież kluby regularnie badają swoich piłkarzy, wypełniają ankiety, starają się izolować zawodników od społeczeństwa na tyle, na ile to możliwe, ba – nawet od samych siebie, bo przecież nawet w autokarach rozsadza się ich co dwa miejsca. Zbigniew Boniek co trzeci dzień podaje koronny argument, że na boisku zdrowy zdrowego nie zarazi, zresztą znalazło się to zdanie w liście napisanym do premiera, którego rząd rozważa całkowity lockdown. I wtedy pojawia się Legia – nomen omen – cała na biało, i mówi: mamy te zasady bezpieczeństwa gdzieś, bo nie ma kto grać za Lewczuka.
Naprawdę chciałbym rozumieć poniedziałkową sytuację inaczej, ale nie umiem. Czesław Michniewicz najpierw mówił tak: “Mieliśmy dużo problemów przed meczem. Koronawirus robi swoje. Igor Lewczuk przed rozgrzewką zgłosił gorączkę. Nie mieliśmy żadnego stopera, żeby go zamienić. Dlatego chcieliśmy, by spróbował zagrać. Udało się. Jestem mu bardzo wdzięczny, że zagrał do końca”, później – gdy mleko już się rozlało – dodał, że ta gorączka to tak naprawdę 37 stopni, w dodatku szybko spadła do oczekiwanych 36,6. Nie chcę tworzyć żadnych teorii spiskowych, nie chcę nie mając wewnętrznej wiedzy insynuować, ale głośno się zastanawiam: czy normująca się temperatura startująca od 37 stopni to faktycznie coś, co ktokolwiek nazwałby “gorączką”, w dodatku powodująca postawę zasługującą na szczególne podziękowania dla piłkarza za hart ducha?
Jeszcze ciekawiej wygląda sytuacja z Tomasem Pekhartem, który w przerwie miał dreszcze (czyli jak rozumiem nie wynikające ze strachu przed Wartą, a z podwyższonej temperatury?), a w dodatku stracił węch. Michniewicz stwierdził, że – tu cytat – “spodziewa się najgorszego”, co można przeczytać wprost – koronawirusa (bo czego?). I mimo, że dopuszczał myśl o “koronie” u Pekharta, pozwolił mu zagrać przez kolejne pół godziny. To są rzeczy, które nie mieszczą się w głowie w czasach, gdy samo podejrzenie koronawirusa powinno skutkować natychmiastową izolacją. Ale najwidoczniej inaczej uważają w Legii, jej lekarz cytowany przez Sport.tvp.pl twierdził, że Pekhart faktycznie miał problem z czuciem zapachu, ale węch czasem się traci przy katarze. I “najważniejsze, że nie miał objawów koronawirusa”.
Nie czuł zapachu, ale nie miał objawów koronawirusa.
W ostatnich dniach rozmawiałem z kilkoma ważnymi osobami w polskiej piłce, od których usłyszałem, że rząd bardzo pozytywnie odbiera antycovidowe działania w Ekstraklasie i jest niemal niemożliwe, by przy całkowitym lockdownie w kraju zamknął też zawodowy futbol. Legii pozostaje pogratulować za dostarczenie kontrargumentów. Marcin Animucki, prezes Ekstraklasy, mówił mi wczoraj tak:
– Pamiętam, jak w kwietniu parę osób się pukało w głowę, gdy mówiłem im, że dokończymy sezon. Teraz też nie mam wątpliwości, że sie uda. To nie jest bezpodstawny optymizm, tylko coraz więcej osób widzi, jak trzeba reagować, czego unikać.
Najwidoczniej nie widzą wszyscy. Tak, wiem, Lewczuk i Pekhart mieli papier z ujemnym wynikiem, ale próba przekonania wszystkich, że działania Legii były optymalne jest bardziej niż naiwna. W czasie, gdy nad rozgrywkami może unosić się topór, bo przecież ze strony rządu żadnej ostatecznej decyzji jeszcze nie ma, nie potrafię zaakceptować, by wymaz był ostateczną wyrocznią, gdy ktoś zaczyna mieć wirusowe objawy. Przecież każdy z pozytywnym wynikiem jeszcze niedługo wcześniej był negatywny. Poza tym, Legio, naprawdę tak to ma wyglądać? Piłkarz Wisły ma duszności, ale na papierze wynik się zgadza, więc gra. Dwóch lechitów nie czuje smaku izotonika wypitego przed spotkaniem, ale przecież ich badania były “ujemne”, więc na boisko!
Tak koronawirusa to my nie pokonamy. I nawet jeśli Lewczuk i Pekhart niczym się nie zarazili, rząd otrzymał wystarczająco mocny sygnał jak poważnie niektórzy w tej Ekstraklasie traktują zagrożenie.
Komentarze