- Na te pytania szukaliśmy odpowiedzi i publikujemy je w poniższym tekście
- Goncalo Feio na pewno jest pracoholikiem, ale nie wymaga tego od innych. W przeciwieństwie do perfekcjonizmu
- W Motorze Lublin robił wszystko – łącznie z negocjacjami ws. nowych piłkarzy. W szatni zbudował niemal pozycję Boga. Ale w swoim ostatnim meczu czuł się przez piłkarzy zdradzony i nie mógł znieść faktu, że przegrał akurat to spotkanie
Goncalo Feio, czyli najgrzeczniejszy trener świata
Gdy pierwszy raz – jeszcze przed finiszem II-ligowego sezonu Motoru Lublin – napisałem do Goncalo Feio prośbę o wywiad, spotkałem się z niebywałą wręcz grzecznością w odpowiedzi. Portugalski trener, który już wtedy był na cenzurowanym ze względu na wielką awanturę, jaką urządził ówczesnemu prezesowi Pawłowi Tomczykowi – z jego szkodą fizyczną – oraz rzeczniczce Paulinie Maciążek, wyraźnie artykułując słowo “przepraszam” poprosił o czas do końca rozgrywek ze względu na brak czasu i pełne skupienie na kolejnych meczach. Zresztą przy okazji zaprosił mnie na nie. Poznając później metody jego pracy, dość szybko tamtą odmowę zrozumiałem – każda godzina dla tego szkoleniowca jest na wagę złota. Bo tych godzin w czasie doby i tak brakuje. Grzeczna odmowa też nie była w jego wypadku czymś wyjątkowym. W chwilach, gdy do kogoś nie ma pretensji, potrafi być najmilszym człowiekiem na świecie. Tę twarz widzieliśmy choćby na pierwszej konferencji w Legii Warszawa, gdy przepraszał Roberta Błońskiego z “Przeglądu Sportowego” za brak odpowiedzi na jego SMS-a – mimo, że dziennikarz ani o to nie pytał, ani nie miał z tym żadnego problemu.
O tej grzeczności Feio mówi wiele osób. Ona wręcz rzuca się w oczy od pierwszej sekundy kontaktu z nim. Ale jednocześnie, gdy rozmawiałem o tym samym Goncalo Feio z ludźmi, którzy z nim w przeszłości współpracowali, usłyszałem słowo, które też zaskakiwać nie może – furiat. Jakby drzemały w nim dwa wilki, dwie zupełnie różne osobowości. W szkole trenerów uchodził za jednego z najzdolniejszych uczniów, o ile nie najzdolniejszego. Ta sama osoba, która nazwała go furiatem, też podkreśliła, jakim jest nieprawdopodobnym fachowcem. Zajrzałem więc za kulisy jego ostatniej pracy przed objęciem Legii, by dowiedzieć się, jak wyglądało to, czego nie widać w 90-minutowych transmisjach meczów oraz na konferencjach prasowych.
Przesuwanie sufitu
Goncalo Feio jest pracoholikiem. Pracuje bez przerwy, ale nie wymaga tego od innych – w przeciwieństwie do perfekcjonizmu. Jeśli ktoś w opinii trenera nie wykonuje swoich obowiązków rzetelnie – będzie miał z nim problem. Jeśli nie pracuje do późnych godzin, jak on sam – tego problemu nie będzie. Tego ostatniego Feio oczekuje przede wszystkim od siebie. Bo wierzy, że tylko to zaprowadzi go w miejsca, o których marzy. Jak obecnie do Legii.
Portugalczyk przywykł, że musi zajmować się rzeczami, które powinny być w kompetencjach innych osób. Czasem na własne życzenie, bo nikomu nie ufa bardziej niż sobie. Chce mieć nadzór nad wszystkim. Gdy to traci – może stracić kontrolę nad sobą. Tak było w przypadku słynnego sporu z lubelskim MOSiR-em o stan boisk w zimie. Nie akceptował, gdy ktoś nie był w pełni sfokusowany na pracę i dla kogo Motor nie był najważniejszy.
Feio ewidenie wyznaje zasadę “jeżeli chcesz być lepszy od tego, który jest dobry, musisz zrobić od niego więcej”. Wpisuje się tym w ogólny trend, który zaczyna dominować u młodych trenerów. Sufit nie jest wystarczający, bo zawsze można go przesunąć jeszcze wyżej. Dodać więcej analizy rywala, obejrzeć więcej meczów, przeczytać więcej książek albo analiz opracowanych przez sztab. Gdyby Goncalo Feio chciał kiedyś wypuścić swoją książkę na międzynarodowy rynek, powinna ona nosić tytuł “Everything isn’t enough”. Bo zrobienie wszystkiego, to i tak za mało.
Zegar ani kalendarz nie mają znaczenia. Jeśli jest coś do zrobienia, nie ma dnia i pory, które by go od tego odwiodły. Ale jednocześnie nie chce, by inni pracowali w tym stylu. Kiedyś około godz. 22 zadzwoniła do niego pracownica Motoru – wiedząc, że Feio jeszcze jest w pracy. Trener wprost powiedział jej, żeby dała sobie już dziś spokój, bo dużo ważniejsze od pracy jest to, by wypoczęła. Gdy go spytała, czy czasem jego też to nie dotyczy, tylko się zaśmiał.
Wbrew pozorom Feio często starał się dbać o ludzi. Jeżeli któryś z pracowników, którego szanował, nie mógł przyjść do pracy ze względu na nagły wypadek, Goncalo potrafił zadzwonić i spytać, czy dziecko jest zdrowe, czy jeszcze coś jest nie tak. Często działał jak szef w dobrej firmie. Interesując się wszystkim wokół, jednocześnie najwięcej robił sam.
Oglądaj także: Zieliński Feio się chwyta
Dlaczego nie starczało godzin w dobie?
W Motorze kwestie należące do dyrektora sportowego wykonuje sztab. To sprawia, że Goncalo Feio brał na siebie też kwestie, które “odpadały” trenerom w innych klubach posiadających dyrektorów sportowych. Feio negocjował z agentami, poruszał z nimi nawet kwestie wynagrodzeń ewentualnych nowych nabytków, w przypadku młodych piłkarzy rozmawiał z ich rodzicami. Ciągle analizował piłkarzy, których można by sprowadzić do Motoru. W innych miejscach często jest to zadanie dla skautingu, który przedstawia raport dyrektorowi sportowemu. Na tym poziomie z kilkunastu/kilkudziesięciu kandydatów na daną pozycję wybiera się trzech i dopiero tę trójkę przedstawia się sztabowi.
Ale w Lublinie trenerzy są zdani na siebie, co tylko sprzyjało rosnącemu pracoholizmowi u Goncalo Feio. Zbigniew Jakubas na konferencji po najgłośniejszym skandalu z udziałem tego szkoleniowca wspominał o tym, że jego pracownik za dużo czasu poświęca na obowiązki zawodowe. Nawet wprost stwierdził, że wybuchy szału u Feio po części są tym spowodowane, tyle ze nie poszły za tym żadne działania. Nikt nie przyszedł do Portugalczyka i nie powiedział, że z jakiejś części pracy go odciąży. Nikt nie wziął pod uwagę utworzenia struktur, które w wielu innych klubach uchodzą za standard. Pytanie tylko, czy gdyby Feio miał możliwość skorzystać z takiej opcji, w ogóle wziąłby to pod uwagę.
Zawsze chce wygrywać. I wierzy, że nie ma drogi na skróty. Objawiało się to w każdym jego działaniu. Na przykład w rozmowach z menedżerami o piłkarzach, jakich potrzebuje do zespołu. Każdy z nich wiedział doskonale, że w przypadku tego trenera, musi zarezerwować sobie więcej czasu niż standardowo. To nie była rozmowa na zasadzie: daj mi napastnika, który strzela bramki. Albo “ruchliwą szóstkę z agresją Jacka Góralskiego”. Za to – w przypadku przykładowego napastnika – była cała analiza, jaki to musi być zawodnik, by strzelał bramki w tym konkretnym modelu, który Feio uznaje za optymalny dla swojego zespołu. Kończyło się długim wykładem z wzięciem pod uwagę każdego szczegółu: aspektu motorycznego, wzrostu, cech szybkościowych, wykonywanych pressingów, poruszania się bez piłki. Menedżerom opowiadał, jak chciałby, by ten napastnik grał i jak zespół będzie grał, czego będzie od niego potrzebował. Miał gotowe przykłady piłkarzy z innych lig, którzy mniej więcej pasują pod ten profil.
Rozmawiając z kimś w tak szczegółowy sposób, przy okazji kupuje się informacje o rozmówcy. Co umożliwia wrzucenie go do szufladki – albo takiej, w której są ludzie godni rozmowy, albo takiej, przy których jego zdaniem traci się czas. Nie da się go oszukać na liczby – jeśli po wskazaniu wszystkich kryteriów otrzymałby snajpera, który ostatnio strzelił sporo bramek w sezonie, ale o innych cechach niż wymienione, zadzwoni z pretensjami do menedżera, by spytać: po co my w ogóle rozmawiamy, skoro mnie nie słuchasz?
Szatnia przede wszystkim. Do czasu
Zresztą Feio na transfery patrzy jeszcze szerzej, bo istotne dla niego jest również to, by przyjście nowego piłkarza nie zachwiało zdrowiem szatni. Zdarzyło się kiedyś tak, że bardzo spodobał mu się oferowany Motorowi piłkarz. Uznał go nawet za potencjalnie duże wzmocnienie, ale nie zdecydował się skorzystać z oferty, bo obawiał się, że w pewnym wymiarze straci wtedy szatnię. Przyznał, że piłkarz, który występuje u niego na tej samej pozycji, pracował na tyle ciężko i doszedł na tyle dużym wysiłkiem do miejsca, w którym się znalazł, że efekt w postaci posadzenia go na ławce będzie niezdrowy dla drużyny. Był przekonany, że w dłuższej perspektywie sam tym transferem strzeliłby sobie w stopę. Bo szatnia musi być u Feio jednym organizmem, a nie zbiorem jednostek.
Długo mu się to udawało, ale wiosną w Motorze doszło do pewnego rozłamu. Znów dał o sobie znać jego charakter. Zawodnikom oberwało się prawdopodobnie nieco za mocno i w sposób wykraczający poza standardowe relacje trenera z piłkarzami. Być może była to kwestia ego, bo Portugalczyk zwyczajnie nie mógł pogodzić się z porażką ze Stalą Rzeszów (1:2) prowadzoną przez Marka Zuba. I trudno powiedzieć, czy chodziło o samą Stal, czy o trenera Zuba, którego może uważać za trenera starej daty, czyli takiego, który nie ma prawa ogrywać merytorycznego do szpiku kości profesjonalisty? Nie wiemy, co siedziało w jego głowie, ale tamta porażka Motoru zabolała go ewidentnie mocniej niż inne przegrane. Miał pretensje do zespołu, że ten go zdradził.
Zdrada to duże słowo. W tym przypadku pokierowane tym, że drużyna nie pracowała tak, jak on by sobie tego życzył. Do tego jeszcze wrócimy.
Stal zwycięskiego gola strzeliła w 70. minucie, tuż po tym, jak Motor wyrównał. Niedługo później trener zaczął zachowywać się nieracjonalnie, jakby zgubił to, co go zawsze cechowało – grę do końca i pełne skupienie na spotkaniu do ostatniego gwizdka. Przez ostatnie minuty wywoływał zza linii nazwiska zawodników z zarzutem o zdradę. O ile wcześniej szatnia stała za nim murem, o tyle ta sytuacja ten mur wyraźnie nadkruszyła. Nie można powiedzieć, że szatnię całkiem stracił, natomiast wizerunek Boga, którym się cieszył przez większość pracy w Motorze – już tak. Jeszcze na początku sezonu piłkarze odmówili wyjścia na mecz sparingowy, wyrażając poparcie dla trenera, który wciąż czekał na nowy kontrakt (skutecznie, Feio dosłownie moment później miał już odpowiedni papier pod nosem). Po meczu ze Stalą już by się na to raczej nie zdecydowali.
Wcześniej stosunki były bardziej niż wzorowe, nawet jeśli dochodziło do różnych wahnięć. Jak jesienią po starciu z Wisłą Kraków, przegranym w Lublinie aż 1:4, gdy obrońcom jego zespołu przydarzyły się juniorskie błędy. Zdecydował się wówczas na przesunięcie dwójki piłkarzy do rezerw. Generalnie jednak Feio nade wszystko cenił sobie obustronną lojalność. Wyznawał zasadę, że w swojej grupie mogą powiedzieć wszystko, ale na zewnątrz żadne pretensje nie mają prawa się wydostać. Dlatego też, gdy w Lublinie wybuchła afera z bójką w nocnym klubie z udziałem jego zawodników, przy włączonych dyktafonach bronił ich w sytuacji wydawałoby się beznadziejnej. Za sytuację z brakiem wyjścia na sparing był wdzięczny, bo tamto zachowanie idealnie wpisywało się w jego wizję lojalności.
Ale wróćmy do następstw meczu ze Stalą oraz tego, co się działo wcześniej. Oglądając ostatnie dwa-trzy mecze Motoru pod wodzą Portugalczyka, można dostrzec, że drużyna funkcjonuje już inaczej. Nikt nie chciał grać przeciwko trenerowi, ale ostatnie tygodnie Feio, gdy pretensji pod adresem swoich piłkarzy było znacznie więcej, sprawiły, że w głowach zawodników zaczęły się kalkulacje. Wcześniej wiele wyborów boiskowych, także świadomie ryzykownych, było dokonywanych z automatu. Ale od momentu, gdy pretensje z tygodnia na tydzień się potęgowały, rozpoczęło się granie najprostszej, najbezpieczniejszej piłki. Byle tylko nie dać pretekstu do bycia wskazanym palcem przez trenera. Presja zaczęła plątać nogi. Zawodnicy mieli przestać patrzeć na Feio jak na Mesjasza, a na kogoś, kto ich “gnoi”. To była ogromna zmiana, do jakiej doszło w finałowej fazie pobytu w Lublinie.
Dwa dni po meczu ze Stalą, który był kulminacją napięcia, jakie wyraźnie rosło, polskie media obiegła zaskakująca informacja – Goncalo Feio zrezygnował z dalszej pracy w Motorze. Z tego, co słyszę, Portugalczyk liczył, że Zbigniew Jakubas nie przyjmie tej dymisji. Wbrew niektórym plotkom, nie miał wtedy nic dogranego, choć też zdawał sobie sprawę z własnej wartości. Nigdy nie był głuchy na wszelkie plotki łączące go z innymi klubami. Wiedział, że sobie poradzi, ale w momencie odejścia żadne rozmowy się nie toczyły. Aż odezwała się Legia.
Sporo pytań. Odpowiedzi dopiero nadejdą
Na pierwszej konferencji prasowej w nowym klubie Goncalo Feio znów był najpokorniejszą i najgrzeczniejszą wersją siebie. Odpowiadał bez nerwów, w sposób wywarzony, a pytania, które mogły zburzyć jego spokój, nie były skwitowane w pretensjonalny sposób. Jedno zdanie z tej konferencji jednak wróci do niego na pewno. Portugalczyk stwierdził, że Legia to najlepsze miejsce, by dać dowód, że człowiek się zmienia. Z czasem przekonamy się, czy miał wtedy rację, czy wręcz przeciwnie.
Gdy rozmawiam o Feio, nie znajduję jednoznacznej odpowiedzi, czy jest szansa, że faktycznie się zmieni. Słyszę za to, że to na tyle inteligentny człowiek, iż bez wątpienia zdaje sobie sprawę, że to, co przechodziło w szatni Motoru, niekoniecznie przejdzie w szatni Legii. Klasa piłkarzy jest zupełnie inna. – Ci piłkarze za dużo widzieli w piłce i za dużo osiągnęli, by z automatu traktować nowego trenera jak zbawiciela. A tak długo traktowała go szatnia Motoru. On to na pewno wie, pytanie tylko, czy będzie potrafił nad sobą zapanować. Zwłaszcza w momencie kryzysowym – zastanawia się mój rozmówca.
Pytań zresztą jest więcej. Skoro Feio przywykł do brania pod uwagę najdrobniejszych detali przy pozyskiwaniu piłkarzy do zespołu, czy będzie w stanie w praktyce zaakceptować sposób działania Legii Warszawa? I to, że ta potrafi za Bartosza Slisza sprowadzić Quendrima Zybę – piłkarza nie będącego nawet blisko umiejętności reprezentanta Polski. Wiele zależy od tego, w jaki sposób Portugalczyk dogadał się z Jackiem Zielińskim. Jaką będzie miał decyzyjność w obie strony – przy akceptowaniu i braku zgody na transfer danego zawodnika, którego w zespole chętnie przywitaliby Zieliński i Radosław Mozyrko. Ale ta historia dopiero się napisze.
Komentarze