- Ostatni tydzień eliminacji do europejskich pucharów to dobry moment, by zastanowić się, w jakim miejscu my właściwie jesteśmy
- Ten tekst to część cyklu zawierającego także wywiady z Wojciechem Pertkiewiczem, Davidem Baldą (wypowiedzi obu wykorzystane w tekście) oraz Adrianem Siemieńcem (publikacja we wtorek)
- Prawa telewizyjne do Ekstraklasy pod względem wartości mieszczą się na granicy pierwszej i drugiej dziesiątki w Europie, a co roku można mówić o nowym rekordzie
- W żaden sposób nie przekłada się to jednak na to, by kluby było stać na transfery, które w granicach lig top 15 w Europie są normą
- Poszukaliśmy zatem odpowiedzi na pytania dlaczego oraz jakie bezpośrednie przełożenie ma ten fakt na jakość naszej ligi. Wnioski oraz prognozy na przyszłość okazują się zasmucające
Ekstraklasa i ranking w górę. To duży pozytyw, ale…
Polska liga coraz mocniej dobija się do czołowej piętnastki w Europie, ale nawet, jeśli tam dotrze, będzie to wynik ponad stan. Obserwując od lat Ekstraklasę, można być pod wrażeniem, jak ta liga rośnie frekwencyjnie, organizacyjnie i nawet wynikowo – bo przecież piąty raz z rzędu będziemy mieli swojego przedstawiciela w głównej fazie pucharów, drugi raz z rzędu będą to dwa kluby (matematyczne wyliczenia dają Legii 98 proc. szans na wyeliminowanie Drity), jednak przyglądając się bliżej, tak kolorowo wcale nie jest.
Nasza obecność w pucharach może bezpośrednio wynikać ze zwiększenia liczby drużyn w nich uczestniczących. Gdy w trzech sezonach pomiędzy 2017/18, a 2019/20, żaden przedstawiciel polskich klubów nie grał w fazie grupowej europejskich rozgrywek, w tych występowało łącznie 80 zespołów. Odkąd powstała Liga Konferencji, klubów grających w pucharach było już 96. Teraz natomiast tę liczbę znów rozszerzono – do 108. Trudno więc na bazie samej obecności naszej klubów w rozgrywkach pod banderą UEFA budować narrację o rosnącym znaczeniu polskiej ligi. Z prezentu od europejskiej federacji korzystają bowiem niemal wszyscy. Za chwilę pierwszy raz w historii w głównej fazie pucharów zagra klub z Walii. Bardzo dużą szansę na dwa kluby – tyle co Polska – ma Armenia.
Ale rozszerzenie pucharów to jedno, a nasz rajd w górę rankingu krajowego – na równych przecież zasadach z wszystkimi – drugie. Ekstraklasa wykorzystuje szansę, jaką otrzymała od UEFA, bo – zwłaszcza w dwóch ostatnich sezonach – punktuje mocno. Za każdym razem na poziomie czołowej piętnastki, a biorąc pod uwagę dwa pełne sezony (2022/23 i 2023/24) oraz fazę eliminacyjną obecnego – jest jedenasta. Nad Danią, Norwegią, Grecją, Szwajcarią czy Austrią. To rzecz, która przy obecnym stanie posiadania polskiej piłki, nie ma prawie nic wspólnego ze stanem faktycznym i przypomina pudrowanie rzeczywistości. I najgorsze nie jest to, że ta jest dla nas brutalna. Znacznie gorsze jest, że nie ma żadnych widoków na to, by w najbliższych latach miało się to zmienić. To wnioski, które nasuwają się same po kilku rozmowach z ludźmi polskiej piłki klubowej.
“Nie mamy bankrollu na transfer za 2 mln euro”
Polska piłka potrzebuje miejsca w piętnastce, bo zapewni to aż pięciu klubom szansę na zarobienie pieniędzy w europejskich pucharach. Dwóm – możliwość starania się o Ligę Mistrzów, co w systemie ze spadkami w eliminacjach do Ligi Europy, a później Ligi Konferencji sprawiłoby, że niemal na starcie mielibyśmy już dwa kluby mogące czuć pewność gry przez całą jesień w Europie. Więcej pieniędzy to większa szansa – choć żadna gwarancja – że Ekstraklasa podniesie swój poziom. Że odbetonowany zostanie wewnętrzny rynek transferowy. Póki co, spoglądając prawdzie prosto w oczy, nasze czołowe kluby nie mają argumentów, by na dłuższą metę walczyć skutecznie z czołowymi klubami z lig 9-15.
Rozmawiam z Wojciechem Pertkiewiczem, prezesem Jagiellonii Białystok, która pierwszy raz w swojej historii biła się o miejsce w Lidze Mistrzów. Jaga, mimo najwyższych wpływów od Ekstraklasy za poprzedni sezon, stawia na bezpieczne wzmacnianie kadry bez wydawania pieniędzy na wykupywanie kontraków.
Pieniądze są dużym problemem w polskich klubach? – pytam.
Wojciech Pertkiewicz: Mogę odpowiadać tylko za ten, który ja prowadzę. W Białymstoku staramy się nie działać na kredyt, choć nie wszystko da się zaplanować. 1 lipca, gdy rusza sezon, zazwyczaj powinno się mieć zaplanowanych 90 proc. kosztów, a przychody są często ze znakiem zapytania – jak choćby te z dnia meczowego, czy premia za miejsce w tabeli, czy planowane transfery, które mogą ale nie muszą dojść do skutku. To, że niektóre kluby kończą na minusie, bo przeszarżowały zakładając, że będą w top 3, a skończyły niżej, jest wytłumaczalne, acz ja jestem zwolennikiem ostrożnych prognoz. Pytanie, czy polskie kluby stać na posiadanie poduszki finansowej, czy raczej niezbędna jest inżynieria finansowa, czy też doraźne wsparcie czy to akcjonariuszy, czy to gmin. Wydaje mi się, że to drugie, choć nie jest to nic w skali świata wyjątkowego. Jak zobaczymy na to, co dzieje się np. w Barcelonie, to też mamy tam wielki minus z przodu, a jednak klub funkcjonuje.
Dlatego nie można rozpatrywać finansów klubu w skali jednego sezonu. Kluczowe jest to, czy jest zachowana płynność finansowa. Jej zachwianie to pierwszy krok do kłopotów, bo wystarczy nie mieć przez trzy miesiące na zapłacenie rachunków czy pensje zawodników, i wszystko się sypie.
Nasze prawa transmisyjne są na poziomie dolnych rejonów top 10 w Europie, biorąc pod uwagę najwyższe ligi w kraju. A jednak wciąż pieniędzy jest za mało. Dlaczego?
W wartościach bezwzględnych kwotą gwarantowaną jest około 10 mln zł, a budżety klubów zaczynają się od dwudziestu paru. Żeby dobrze funkcjonować w lidze niezbędne jest ponad 30, zakładając, że prowadzi się akademię na jakimś akceptowalnym poziomie. Większość oczu kieruje się w stronę pierwszej drużyny, a przecież miliony idą na szereg innych spraw związanych z bieżącą działalnością klubu. To pokazuje, że pieniądze z praw telewizyjnych i sponsorów ligi sporo ważą w budżetach klubów, ale bez innych źródeł przychodów nie ma czego szukać w Ekstraklasie. Nam w Jagiellonii przez ostatnie dwa lata udało się wyjść z zakrętu finansowego, mamy poduszkę bezpieczeństwa, i filozofii nie zamierzamy zmieniać, bo wiemy, że słabszy moment może przyjść.
Jagiellonia dostała ponad 30 mln zł za poprzedni sezon…
… nie za, tylko w trakcie. To kluczowe, bo wiele osób czyta, że dostaliśmy od Ekstraklasy 32 mln zł, co brzmi, jakbyśmy otrzymali je na koniec sezonu i teraz trzymamy je w garści. A te pieniądze są podzielone na cały miniony sezon. Dla wielu klubów kluczowym elementem na początku sezonu jest właśnie gwarantowana kwota z Ekstraklasy, czyli ok. 10 mln zł. To kwota, która pozwala rozruszać pierwsze miesiące, często też pokryć zaległości z poprzedniego sezonu. Na koniec sezonu otrzymuje się tylko premię za miejsce w tabeli i Pro Junior System.
W takim razie – Jagiellonia w skali sezonu otrzymała 32 mln zł od Ekstraklasy. A jaki był koszt utrzymania klubu?
Sezon się dopiero skończył, więc dokładnych danych panu nie podam, ale mogę powiedzieć, że w tym sezonie prognozujemy budżet w granicach 45 mln zł. Wszystko oparte o filozofię nie szastania pieniędzmi na transfery i brak budowania kominów płacowych. Nie wyobrażam sobie, że ściągniemy zawodnika, któremu damy 200 tys. zł miesięcznie. Nie stać nas na podjęcie ryzyka transferu za 2 mln euro. Trochę gra się na zasadach bankroll managmentu w pokerze – grasz za tyle, na ile pozwala twój bankroll. Czyli jeśli masz na grę w dłuższej perspektywie 100 zł, nie grasz turniejów z wpisowym 25 zł, tylko 1 zł. Jeśli masz 1000, możesz już grać wpisowe 5 zł. Jeśli masz milion, grasz za 100 zł.
Nie do końca jest też tak, że my wydajemy 0 zł. Na same transfery do akademii wydaliśmy już ponad 0,5 mln zł, bo trzeba było opłacić ekwiwalenty i kwoty transferowe. Ten rynek jest bardzo aktywny w Polsce, często rywalizujemy o tych samych chłopców. A jeżeli chodzi o pierwszą drużynę, to jeśli pojawi się okazja inwestycyjna, to z niej skorzystamy. Na przykład tak traktowaliśmy Tomasza Wójtowicza, który miał jakość piłkarską, do tego był młodym Polakiem, więc mogliśmy go traktować jako inwestycję w przyszłość – choć oczywiście dopiero w przyszłości by się okazało, czy byłaby ta inwestycja opłacalna, ale sportowo myślę, że by się u nas bronił. Na takie wydatki jesteśmy gotowi.
Cały wywiad z Wojciechem Pertkiewiczem (wraz z wypowiedziami do tego tekstu) można znaleźć w tym miejscu.
“Liczymy, że sprowadzimy piłkarzy za darmo i awansujemy do LM. Sorry, tak to nie działa”
Na darmowe transfery postawiło aż trzech z czterech polskich pucharowiczów. Legia – jedyna, która płaciła, tylko w przypadku Migouela Alfareli musiała sięgnąć po 1 mln euro. Zapłaciła także za Kacpra Chodynę (860 tys. euro) oraz Sergio Barcię (450 tys. euro), poza tym brała za darmo. Kadrę i tak wzmacniała o pół roku za późno, bo przecież zimą odeszło dwóch czołowych zawodników.
Wisła Kraków miała na głowie większe problemy niż wzmacnianie stricte pod kątem europejskich pucharów, a budżet transferowy Śląska Wrocław świecił pustkami. Jeśli porównamy to do przedstawicieli lig, z którymi chcemy się bić o piętnastkę, wygląda to katastrofalnie. W Austrii wielomilionowe zakupy robi już nie tylko Red Bull Salzburg, bo w tym okienku Sturm Graz kupił młodego napastnika z rezerw Arsenalu za 5 milionów euro, łącznie wydał 8. Patrząc na transfery szwajcarskiego Young Boys na przestrzeni ostatnich lat w transfermarkcie, dopiero rekordowy transfer numer 14 był wart mniej niż 2 mln euro. My w całej Ekstraklasie nie mamy takiego rekordu, ile tam w jednym klubie wart jest zawodnik z początku drugiej dziesiątki. Bodo z Norwegii uciekło nam i finansowo, i jakościowo – co mieliśmy okazję widzieć na własne oczy. W Danii Kopenhaga w jednym oknie w standardzie wydaje 12-13 mln, a przecież Midtjylland też operuje wielkimi kwotami, za Adama Buksę dopiero co zapłacono tam 4 mln euro. W Grecji Olympiakos bierze Kristoffera Velde za kolejne 4 mln, do tego trzech innych zawodników powyżej dwóch milionów. Tu jest mowa nie o najlepszych rozgrywkach w Europie, a wyłącznie o ligach z okolic top 15, z wyłączeniem Izraela, który też robił wyższe transfery od nas, póki sytuacja polityczna była tam w miarę stabilna. Choć i teraz Maccabi potrafi z wewnętrznego rynku kupić piłkarza za 2 mln euro.
Każda z tych lig ma przynajmniej jednego przedstawiciela – a czasem więcej – który wydaje na rynku pieniądze niedostępne dla żadnego z naszych reprezentantów. – My w Polsce wciąż liczymy na to, że sprowadzając piłkarzy za darmo, może uda się awansować do Ligi Mistrzów. Sorry, nie oszukujmy się, prawdopodobieństwo takiego scenariusza jest bardzo niskie – mówi mi David Balda, dyrektor sportowy Śląska.
I dodaje: – Puchary pokazują doskonale, że jakość kosztuje. Bez dużej jakości jesteś w stanie przepchnąć jeden czy drugi mecz serduchem, ale długoterminowo to nie będzie działać. My jesteśmy w stanie stworzyć z darmowych zawodników w miarę dobry zespół, ale nie jesteśmy w stanie sprowadzić takiej jakości, która na europejskim poziomie się wyróżni. Darmowy piłkarz praktycznie zawsze ma jakiś “defekt”. A nawet jak nie ma, to nigdy nie jest intensywny i techniczny jednocześnie. Taki zawodnik, do tego robiący liczby, zawsze kosztuje przynajmniej tych kilka milionów euro. Inni takich mają, nas w Polsce nikogo na to nie stać.
Oglądaj także Uniwersum Ekstraklasy: Lech nie jest już drewnianym chłopcem
Dalej David Balda: – Możemy sobie pomagać wynikiem sportowym, ale w polskich warunkach on się nie przełoży na transfer za 2,5 mln euro, czyli ok. 11 mln zł. Nawet gdybyśmy wygrali Ekstraklasę, w skali sezonu dostaniemy około 30 mln zł. Przy wszystkich kosztach funkcjonowania klubu, nigdy nie dostanę z tego 11 mln na transfer zawodnika. Żeby wydać 2,5 mln euro na piłkarza, budżet musi wynosić pewnie przynajmniej 150 mln zł. Ewentualnie można to zrobić po tym, jak się sprzeda zawodnika za 10 mln euro. Śląsk chce dojść do takiego momentu, pracuje nad tym, ale jesteśmy jeszcze daleko od uzyskania takiej historii sprzedażowej, jaką mają na przykład Chorwaci, gdzie piłkarz Dinama zagra kilka dobrych meczów i ustawiają się chętni z 10 mln w ręce. Dlatego jeżdżę po wszystkich możliwych konferencjach i prezentuję światu, jak wielkim klubem jest Śląsk Wrocław. Do tego musimy dorzucać wynik sportowy, bo jak się spojrzy nawet na Transfermarkt, widać o ile wartość zespołu wzrosła po zdobyciu wicemistrzostwa Polski. Kolejne sukcesy będą podbijać tę wartość.
O rozwiązaniach, które pozwoliłyby zdaniem Czecha choć w niewielkim procencie finansowo gonić Europę – ale i o tym, dlaczego jest to mało prawdopodobne – Balda opowiada szerzej w naszym wywiadzie. Całość (wraz z wypowiedziami do tego tekstu) można znaleźć w tym miejscu.
***
Wojciech Pertkiewicz mówi, że Jagiellonia jest gotowa, by płacić za transfery w określonych warunkach – gdy piłkarz będzie spełniał kryterium pozwalające nazwać go inwestycją.
Ale 2 mln euro Jagiellonia na transfer wydać nie może – zauważam.
Nie chce.
Co by się musiało stać, by zechciała?
Musielibyśmy zarządzać wyższym bankrollem. Na dziś jesteśmy w stanie wydać kwotę X, jednocześnie przewidując, co się może wydarzyć w przyszłości – zarówno pozytywnego, jak i negatywnego. Oczywiście, że można zaryzykować. Często pokazuje się przykłady: patrzcie, ci zaryzykowali i im wyszło. A jednocześnie ja jestem w stanie wyciągnąć dziesięć przykładów ryzyka, gdy nie wyszło, a klub ma teraz przez to kłopoty. Wolę pójść ścieżką bezpiecznego zarządzania. Tak po prostu mam i dobrze się z tym czuję.
Obecnie jesteśmy na etapie budowania bazy finansowej. I tak jak dwa lata temu mówiłem, że wydamy zero, tak jak rok temu mówiłem, że wydamy zero, tak w tym roku jesteśmy gotowi już wydać jakieś pieniądze. W naszym przypadku poważniejsze, ale pod warunkiem, że będzie to dotyczyć zawodnika, z którym będziemy wiązali przyszłość. Krzywa idzie do góry, potrzeba czasu.
Mówi pan, że będziecie chcieli wydać więcej na transfery, jeśli będzie większy bankroll. W takim razie, co musi się stać, byście go w polskich warunkach mieli?
Musimy utrzymać stabilizację sportową i finansową. Ta pierwsza gwarantuje większe przychody z praw transmisyjnych, które w obecnym sezonie powinny być rekordowe. Utrzymanie się w górnej ósemce powinno pozwolić nam być na plusie w sprawozdaniu finansowym. Kluczową rzeczą jest też rozwój akademii i stopniowe wprowadzanie jej zawodników do kadry. Były momenty, w których Jagiellonia była zmuszona do szybkiego sprzedawania zawodników, gdy pojawiła się oferta – dziś nie jest. Dziś jesteśmy w stanie zbudować zawodnika i jeśli on też będzie cierpliwy i uwierzy w nasz plan, zyskać znacznie więcej. Odroczona gratyfikacja jest trudna, szczególnie dla młodego piłkarza, ale niektórzy mają niezłych menadżerów, którzy też nie polują na przychód tu i teraz, a są w stanie razem z klubem i zawodnikiem zainwestować czas i ryzyko w rozwój kariery. Tak samo dziś już nie musimy się decydować na sprowadzanie wyłącznie zawodników z kartą na dłoni, a do pewnej kwoty jesteśmy w stanie wyłożyć. Na dziś czas gra na naszą korzyść.
Rynek wewnętrzny wciąż leży
Gdy Jagiellonia grała z Bodo/Glimt, przeciwko niej wybiegła drużyna składająca się z dziewięciu Norwegów i tylko dwóch zagranicznych piłkarzy. Wcześniej z podobnego powodu spoglądaliśmy z zazdrością na Czechów i – zwłaszcza – Viktorię Pilzno. Ten klub w europejskich pucharach potrafił wystawić całą jedenastkę zawodników ze swojego kraju. Slavia i Sparta robią to w mniejszym wymiarze, ale tam chociaż z ławki wchodzą niemal wyłącznie Czesi.
To nie do skopiowania w polskich warunkach. Gdy ostatnio Raków chciał sprowadzić Tomasza Pieńkę do Częstochowy i oferował 2 mln euro, spotkał się z brakiem zainteresowania zarówno Zagłębia Lubin, jak i samego piłkarza. Pierwsi oczekiwali więcej – do czego mieli oczywiście prawo – drugi woli poczekać jeszcze pół roku lub rok i spróbować sił zagranicą. Gotówkowe transfery wewnątrz Ekstraklasy, jak ten Chodyny do Legii, to wciąż rzadkość.
W Polsce rynek wewnętrzny, jeśli chodzi o transfery gotówkowe, niemal nie istnieje – rozmawiam z dyrektorem sportowym Śląska Wrocław.
David Balda: Niestety jest tak, że klubom zdarza się wariować, gdy przychodzisz z pytaniem o jego piłkarza. Często oczekują pieniędzy nieadekwatnych do poziomu piłkarza. Nie ma patrzenia długoterminowego – że jeśli sprzedasz zawodnika do polskiego klubu, możesz te pieniądze zainwestować w innego Polaka, a wszystkie pieniądze zostają w kraju. Inna sprawa, że dziś nie jestem w stanie wskazać wielu zawodników spoza klubów top 6, którzy podnieśliby jakość lepszych drużyn w Ekstraklasie.
Choć oczywiście generalnie idealnym rozwiązaniem dla ligi byłoby to, gdyby dobrzy piłkarze ze słabszych klubów szli do czołowych zespołów. Z drugiej strony jest to mało realne, bo tacy zawodnicy są z miejsca rozpatrywani przez kluby europejskie. Mało kto odchodzi na Zachód po osiągnięciu peaku w Polsce. To wielka różnica w porównaniu z Czechami.
Czyli czeski piłkarz z klubu nr 6 w lidze myśli o transferze do top 3 wewnątrz własnej ligi, nie o wyjeździe na Zachód?
Tak, choć i tam rynek na ten moment został wydrenowany. Kto się wyróżniał, już przeszedł tę ścieżkę z transferem do top 3 w kraju, a później na Zachód. Trwa obecnie oczekiwanie na to, by nowi-młodzi piłkarze się wyróżnili. Jeśli się pojawią, spodziewam się, że Sparta, Slavia lub Viktoria zaraz ich do siebie zgarną. To znany mechanizm, wyjeżdża się mając 24-25 lat jako gotowy zawodnik po osiągnięciu sukcesów w kraju, jak Soucek, Coufal, i cała reszta. To pomagało i lidze, i występom czeskich klubów w europejskich pucharach, i budowaniu historii transferowej, bo dziś w Europie patrzy się na Slavię jak na klub, z którego można wykupić kogoś za 8-10 mln euro. W Polsce nie widać wśród piłkarzy takiej chęci, by pograć jeszcze w silniejszym klubie wewnątrz własnej ligi przed wyjazdem. Nie wiem do końca, z czego to się bierze.
A wracając do klubów… Czy czasem nie jest tak, że z racji bardzo wyrównanej ligi w Polsce, nikt nie chce oddawać piłkarzy do ligowych rywali, bo przy splocie korzystnych zdarzeń, niemal każdy może zdobyć mistrzostwo Polski, podczas gdy w Czechach klubu spoza top 3 są pogodzone ze swoją rolą w łańcuchu pokarmowym i nie widzą problemu ze sprzedażą piłkarza wewnątrz własnej ligi?
Myślę, że dobrze to diagnozujesz. Mało tego – choć podkreślam, że to tylko moja opinia, może tak nie jest – dla tych mniejszych klubów w Czechach to wyróżnienie, że mogą sprzedać piłkarza do Slavii, Sparty lub Viktorii. To coś, czym można się pochwalić, są wręcz zadowoleni, że duże kluby spojrzały w ich stronę i wyłożyły pieniądze. W Polsce te mniejsze kluby nie są szczególnie zainteresowane negocjacjami z większymi od siebie. Zdecydowanie bardziej zerkają w stronę zagranicy i czekają, aż ktoś się stamtąd odezwie. Oczywiście często wynika to z prostego faktu, że od zagranicznych klubów mogą oczekiwać większych pieniędzy.
Zasada “po co mam wzmacniać konkurencję”.
Nie chciałem tego powiedzieć bezpośrednio, ale myślę, że tak może być. Dam ci przykład. Gdybym chciał kupić kogoś z mocnego klubu w Polsce, wydaje mi się, że cena dla mnie byłaby inna niż dla mniejszego klubu od Śląska, bo dominowałaby ta myśl – nie chcę wzmacniać konkurencji. Z polskimi klubami naprawdę trudno się negocjuje. Powiem ci, że prędzej jestem w stanie się dogadać z tak wielkimi podmiotami jak Interem Mediolan lub z kimś z City Group, niż z jakimkolwiek klubem w Polsce. Topowe kluby nie mają problemu z oddaniem zawodnika za procent od następnego transferu. U nas jest zawsze: chcemy 100 tys. więcej, do tego taki bonus, kolejny bonus, procent od sprzedaży… Bez realnego spojrzenia, że ten zawodnik nie jest jeszcze tyle wart, ile za niego oczekujesz. Choć oczywiście każdy chce zarobić na swoim piłkarzu jak najwięcej, to naturalne.
Wydaje mi się, że dobry występ czołowych zespołów w europejskich pucharach to sprawa, z której skorzystają w dłuższej perspektywie wszyscy. Budujesz ranking, więc zaraz możesz mieć dodatkowy klub w pucharach. Dobre granie w pucharach, to też pieniądze, które przy otwartym wewnętrznym rynku spływają nie tylko do drużyn z topu, nakręca się koniunktura. Oczywiście to tylko moje przemyślenia – nie chcę, by to zabrzmiało jak apel do innych klubów, że “hej, macie dobrego piłkarza, to oddajcie go do Śląska, bo potrzebujemy dobry ranking”. Zupełnie nie o to chodzi. Zdaję sobie sprawę, że rywalizujemy i każdy dba przede wszystkim o swój interes.
***
Podobnie wypowiada się Wojciech Pertkiewicz.
Graliście niedawno z Bodo/Glimt. Wiele osób zachwyca się tym, że zbudowali wielką jakość piłkarską w oparciu o piłkarzy z własnego kraju. W jedenastce występują niemal sami Norwegowie. W Polsce możemy o tym pomarzyć.
Myślę, że Bodo ma zupełnie inny próg wejścia oraz dużo łatwiejsze funkcjonowanie we własnej lidze. Są potentatem finansowym na swoim podwórku, dzięki czemu mogą przykryć czapką resztę ligi i stać się hegemonem, jeśli chodzi o wybieranie zawodników. To trochę case Cupiała i Wisły Kraków z dawnych czasów. Brali, kogo chcieli, bo ich było stać. Podobnie dziś mówi się o Czechach, ale choćby Slavia – zanim jej działań nie rozkręcili Chińczycy, też nie była potentatem. Jak ktoś da dobry zastrzyk finansowy, to łatwiej napisać biznesplan. Pisząc go z minusa i realizując drobnymi kroczkami, potrwa to nieporównywalnie dłużej. Do tego jednocześnie boisko musi “dowozić” wynik.
Co do tego, że do Polski trafia wielu obcokrajowców i zaczynają dominować w składach drużyn, to może odpowiedź jest dość banalna i są oni po prostu lepsi od Polaków? To oczywiście wynika choćby z wielości rynku, na którym poszukiwani są zawodnicy. Polska vs. świat. Z drugiej strony nie chciałbym tego tak kategorycznie sprowadzać do takiej odpowiedzi, bo prawda jest też taka, że w Polsce dziś prawie nikogo nie stać na wykupywanie zdolnych i gotowych do gry na poziomie Ekstraklasy polskich piłkarzy z ich klubów, a później na zaspokajanie ich finansowych oczekiwań.
Mamy martwy rynek wewnętrzny.
To kwestia oczekiwań klubów i piłkarzy, ale też tego, że rynek wysechł. Zapytań o polskich piłkarzy jest mało, a gdy się pojawiają, padają zaporowe kwoty. Mechanizm jest taki, że mając dobrego 18-latka, generujesz zainteresowanie nim także zagranicą. Wtedy dzwoni Monza albo Como i kładzie 1,5 mln euro, co jest kwotą nierealną do zapłaty w polskich warunkach. Klub mając ofertę z Włoch na 1,5 mln euro, nie chce dostać mniej z klubu z własnej ligi, co właściwie w każdym przypadku kończy rozmowę.
Sami piłkarze też nie chcą zostać w Polsce.
Oczywiście. Dziś jest tak, że jeśli zadzwoni to przykładowe Como, piłkarz już pakuje walizkę. Jakąś rolę w tym wszystkim odgrywają menedżerowie, dla których ruch a nie stagnacja są źródłem przychodu. Menadżerowi łatwiej przekonać zawodnika, bo w teorii on pracuje dla niego, a klub jest z drugiej strony negocjacyjnego stołu, ale proszę uwierzyć, że nie raz i nie dwa bywa, że jest odwrotnie jeśli chodzi intencje dotyczące rozwoju zawodnika.
U nas biednie, u nich nie
David Balda zwraca uwagę na jeszcze jedną rzecz przy porównaniach działań polskich klubów z czeskimi. Dyrektor sportowy Śląska Wrocława opowiada:
– Coraz więcej jest analiz, dlaczego polskie kluby nie mogą być jak czeskie. Na ten moment to błędne myślenie. W Polsce jesteśmy na innym poziomie finansowym w tej chwili, nie mamy tyle pieniędzy, co te czołowe czeskie zespoły. Operujemy na zupełnie innych budżetach, to pieniądze z kosmosu w naszych warunkach. Nie jesteśmy w stanie z nimi konkurować na żadnym polu. Jak Slavia będzie chciała tego samego piłkarza, co czołowy polski klub, to bez trudu przebije ofertę finansowo. Myślę, że gdybyśmy jako Śląsk zwiększyli budżet trzykrotnie, i tak bylibyśmy za nimi. W przypadku najlepszych czeskich klubów, mówimy o zespołach na poziomie lig top 5 w Europie. Widać to po wynikach w pucharach, ewentualnie po przebiegu samych meczów.
– Do tego Slavia, Sparta i Viktoria mają wieloletnie plany, które realizują. Sięgające dalej niż 5 lat. Są w tym konsekwentni, a czeskie warunki, gdzie jest dużo więcej spokoju i mniej presji, tylko sprzyjają. Mam wrażenie, że w Czechach jest więcej zaufania i zrozumienia dla warunków koniecznych, by stworzyć coś długoterminowego.
– Co do warstwy sportowej – my niedawno graliśmy ze Slavią, która nie wystawiła przeciwko nam swoich najlepszych graczy. A różnica była widoczna. Zabijali nas intensywnością. Dobrze zagrać sparing z takim klubem, by wiedzieć, gdzie jesteśmy, więc było widać, że na razie jesteśmy daleko za nimi.
– Mam ogromny szacunek do wszystkich właścicieli klubów w Polsce, ale uważam, że po prostu nie mamy nikogo takiego, jak w Sparcie czy Slavii. To są bilionerzy, którzy nie mają problemu zapłacić za zawodnika 3-4 mln euro. Oni wiedzą, że będą generować stratę, ale nie przejmują się tym. Sparta jechała na stracie przez wiele lat z rzędu, ale wciąż inwestowała z myślą, że wreszcie jej się to zwróci. Z tym, że mogła sobie na to pozwolić właśnie dzięki mocarnemu właścicielowi. Zarobek dla niego nie jest celem numer 1. W Polsce zapłacenie 1,5 mln euro jest za to czymś wyjątkowym, mówi się o rekordach, a dla Slavii czy Sparty wyłożenie 2-3 mln euro to coś, co się dzieje właściwie w każdym okienku. To przekłada się na wynik sportowy, który część inwestycji zwraca. Na dziś dzięki wyłożonym przez lata pieniądzom, Sparta i Slavia to kluby konkurencyjne w Europie, zarabiają w niej bardzo dobrze.
Nie ma widoków na znaczną poprawę
Jedynym właścicielem klubu w Ekstraklasie, który nie broni się rękami i nogami przed wydawaniem pieniędzy w Polsce, jest Michał Świerczewski. Ograniczenia Rakowa są jednak w zupełnie innych miejscach – klub wciąż nie dorobił się wartościowego stadionu ani bazy treningowej, samo miasto też trudno nazwać stolicą biznesu, gdzie łatwo byłoby o pozyskanie dodatkowego sponsora z zewnątrz. Budżety pozostałych klubów oparte są o pieniądze z Ekstraklasy i nawet najmądrzejsze zarządzanie nimi nie sprawi, że znajdą się środki na transfery realnie podnoszące poziom ligi. Nie stanie się tak ani teraz, ani za rok, ani nie ma powodów, by twierdzić, że za kilka lat. Wydaje się, że sufit dla polskiej piłki klubowej został właśnie osiągnięty, a wejście do top 15 lig w Europie będzie jego przebiciem. Nawet, jeśli to nastąpi, bez finansowego pójścia do przodu, trudno liczyć na to, że nasza rola w pucharach będzie większa niż awans dwóch-trzech drużyn do fazy ligowej, wyjście z niej na wiosnę oraz dość szybkie odpadnięcie w konfrontacji z zespołami najzwyczajniej bogatszymi i realizującymi swoje długoletnie plany nie od wczoraj.
Inna sprawa, że polskie kluby nie chcą płacić za transfery, ale jednocześnie trwonią spore kwoty na wynagrodzenia dla zawodników. Przeciętniak z Polski płaci często więcej od przeciętniaka z lig na pograniczu top 15 w Europie. Użytkownik serwisu X o nazwie “mgr soccer OSINT & hindsight research” porównał raporty finansowe norweskich klubów i zestawił je z raportem Grant Thornton dotyczącego zarobków w Ekstraklasie. Bodo/Glimt nie zmieściłoby się pod tym względem nawet w pierwszej piątce naszej ligi, ustępując Legii, Lechowi, Pogoni, Rakowowi i… Zagłębiu Lubin (!). Najchętniej płacący Rosenborg byłby trzeci, ale wydając na pensje około 30 mln zł rocznie mniej niż Legia i około 20 mln zł mniej niż Lech.
Norwegia to kraj, w którym średnie wynagrodzenie brutto jest dwukrotnie wyższe niż w Polsce. Norwegia zajmuje 11. miejsce w rankingu krajowym UEFA.
Wystarczy zerknąć na ligi z państw o podobnym potencjale ludnościowo-ekonomicznym albo mniejszym. Wszystkie te ligi produkują dużo więcej krajowych zawodników na odpowiednim poziomie, prezes Pertkiewicz twierdzi, że to tylko Bodo ma zawodników norweskich, bo jest potenantem, co jest nieprawdą, inne drużyny z tej ligi również mają większość Norwegów. Dlaczego? Dlatego, że ich kluby produkują odpowiednią ilość norweskich zawodników na dobrym poziomie. U nas jest bardzo duża luka w tej piramidzie umiejętności, mamy polskich piłkarzy na poziom 1. ligi, potem jest ogromna wyrwa i na poziom ekstraklasy mamy ledwo kilkudziesięciu i potem kilku światowej klasy.
Lech grał w ostatnim meczu 4 Polakami, z czego 3, Mrozek, Kozubal i Gurgul to jego wychowankowie, którzy w tym klubie dorastali cały swój nastoletni wiek. Nie tylko że Lech na ich pozycje nie musiał przepłacać za zawodników z zagranicy, ale jeszcze za chwilę sprzeda Kozubala za 5-10 milionów euro, Gurgula za 2-5 milionów i Mrozka za 1-2 miliony. Gdyby każdy klub ekstraklasy miał podobną filozofie, to sytuacja finansowa klubów i całej ligi byłaby na zupełnie innym poziomie. W ekstraklasie większość klubów jednak uważa, że najlepiej jest sprowadzić 30-latka bez kontraktu, na którym nic już nie można zarobić, którego nie można rozwinąć i którego zagraniczne kluby nie chciały bo był za słaby. W ten sposób nie da się wygrywać w Europie z tymi samymi zachodnimi klubami które uznały owego 30-latka za zbyt słabego.
Jedyna droga dla polskich klubów to szkolenie młodzieży oraz sprowadzanie młodych perspektywicznych zawodników na pozycje których nie ma się własnych, a których można również rozwinąć, wypromować i sprzedać znacznie drożej.