- Z Adrianem Siemieńcem spotkaliśmy się kilka dni po zwycięstwie Jagiellonii nad Legią (2:0), by porozmawiać o przyczynach zaskakująco dobrej postawy ekipy z Białegostoku
- Przy okazji porozmawialiśmy o tym, jak pogodzić mocno wyjazdowe życie trenera z życiem rodzinnym
- – Rodzina akceptuje, że to piłka jest u mnie na pierwszym miejscu – mówi 31-letni szkoleniowiec Jagi
Kariera jak z Football Managera
Przemysław Langier: Przeskok z III ligi do czołówki Ekstraklasy w mniej niż pół roku – brzmi trochę jak scenariusz kariery z Football Managera.
Adrian Siemieniec (trener Jagiellonii Białystok): Tak to wygląda na dziś. Ale to nie jest dobry czas na takie podsumowania. Jesteśmy po 10. kolejce, więc dużo przed nami. Najtrudniej będzie teraz potwierdzać, że to nie był tymczasowy wystrzał, tylko coś, w czym będziemy powtarzalni. Bez tego trudno będzie mówić dobrze o całym procesie.
Ale póki co w pana przypadku nie widać większej różnicy w prowadzeniu drużyny w Ekstraklasie, a w III lidze. Jak to wytłumaczyć?
Robię te same rzeczy. Przychodzę do klubu prawie o tej samej porze, z tym, że tu trenujemy rano, a poprzednio po południu, więc pracując w III lidze wracałem do domu nawet później niż obecnie. Przeciwnicy są bardziej wymagający, ale i ja mam lepszych piłkarzy. Co prawda nie gramy w ten sam sposób, co z rezerwami, ale mniej więcej filozofia jest podobna. Drużyna w nią uwierzyła i za nią poszła.
Chyba naprawdę mocno, skoro punktujecie na poziomie trójki najlepszych drużyn.
Może jednym z powodów osiągania takich rezultatów jest to, że się w ogóle nie skupiamy na robieniu punktów, tylko by po każdym treningu, każdym meczu i każdej analizie być lepszą drużyną? Nie istnieje coś takiego, jak proces skończony. Drużyna musi ewoluować bez wybiegania daleko w przyszłość. Przy tym wszystkim jesteśmy spokojni, wyważeni, staramy się nie odlatywać.
Znam masę przypadków, w których underdog zalicza kilka dobrych meczów, na koniec serii pokonuje faworyta, i od tego momentu jest zjazd. Nie ma pan obaw o taką sytuację po wygranej nad Legią?
Trener jest od tego, by obserwować drużynę i reagować, gdy jest to konieczne. Ale kluczem do utrzymania mentalu na właściwym poziomie jest niepopadanie w skrajności – ani w przypadku porażek, ani zwycięstw. Euforyczne stany mogą działać destrukcyjnie, zwłaszcza, że my jeszcze nic nie zrobiliśmy. Fajnie, że są wyniki, sprawiają nam radość, ale nie czuję się komfortowo z podsumowywaniem tego okresu już teraz. Choć skłamałbym, gdybym poszedł w przesadną skromność i mówił, że nie wiem, z czego to wszystko się wzięło.
Atmosfera? Jej rola jest ogromna
Jaki ma pan w ogóle styl? W szatni bardziej trener-szef, czy trener-kumpel?
Błędem byłoby pójście w jeden styl zarządzania szatnią. Moją rolę – szefa lub kolegi – definiują konkretne sytuacje. Nawet szerzej – gdy trzeba, będę ojcem, innym razem przyjacielem, a znów innym pokazać twardą rękę lub przeciwnie – w ogóle zniknąć i przyjrzeć się z boku.
Widziałem w waszych social mediach, jak piłkarze kręcą kołem fortuny. To pana autorski pomysł? Kiedy ono idzie w ruch? Gdy ktoś coś przeskrobał?
To nie jest mój autorski pomysł. Zainspirował mnie mój dobry przyjaciel ze szkoły trenerów – Daniel Wojtasz. Rzucił takim pomysłem, a ja podchwyciłem, bo uważam to za kapitalny pomysł. W pewien sposób uczy to odpowiedzialności i wywiązywania się z powierzonych zadań. Bo jeżeli się na coś umawiamy, musimy się z tego rozliczać. Przy okazji wprowadza dobrą atmosferę i do tego pozwala zrobić coś dla ludzi z zewnątrz – bo i takie pola mamy. Można jednocześnie utrzymać dyscyplinę i zrobić coś dobrego.
Atmosfera robi wyniki, czy wyniki robią atmosferę?
Patrzę na to głębiej. Nie chciałbym, by dobra atmosfera zależała tylko od tego, czy wygrywamy. W sporcie są różne momenty. Jeżeli chcesz osiągnąć sukces, musisz być gotowy na przegrywanie. Chcę zatem, by te stwierdzenia szły w parze, choć dla mnie bardziej wartościowe jest to, by to dobra atmosfera sprzyjała powstawaniu wyników. Wynik powinien atmosferę tylko wzmacniać. Bo jeśli tylko zwycięstwa budowałyby atmosferę, byłaby to bardzo nietrwała rzecz oddzielona jedynie cienką granicą od tego, by wszystko się zepsuło. Fundamentem muszą być dobre relacje. Jeśli uda się takie zbudować i utrzymać, jedna przypadkowa porażka lub gorszy moment drużyny nie zaprzepaści wszystkiego.
Wynik robią też piłkarze. Spodziewał się pan, że ci nowi tak mocno wejdą w drużynę?
Zupełnie o tym nie myślałem. Spekulowanie na zasadzie, ile ten piłkarz będzie potrzebował czasu, a ile tamten, byłoby stratą czasu. Mówimy przecież o indywidualnych przypadkach. Mamy Dominika Marczuka, który grał dużo, ale na niższym poziomie, więc jako młody zawodnik musiał się uczyć Ekstraklasy. Jose Naranjo i Adrian Diguez grali regularnie, ale na przykład dla Adriana to była zmiana otoczenia i pierwszy klub poza Hiszpanią. Afimico Pululu za to nie grał dużo i potrzebuje innego bodźca i innego czasu. Auri (Aurelian Nguiamba – przyp. red.) albo Hansi (Kristoffer Hansen – przyp. red.) – to też inne przypadki. Hansi nie trenował z drużyną, Auri nie miał okresu przygotowawczego. Jarek Kubicki – trenował z drużyną, był po pełnym sezonie, więc jego wejście było ułatwione. On już miał dyspozycję, a potrzebował tylko wdrożyć się w proces taktyczny. Nie myśleliśmy o tym, kiedy będą gotowi, a po prostu optymalizowaliśmy im zajęcia, by im pomóc.
Jak wygląda pana rola w robieniu transferów do klubu?
Przede wszystkim otrzymuję dużą pomoc od dyrektora sportowego, bo to na nim spoczywa największy ciężar – od obserwacji, po podpisanie kontraktu. Ja tak naprawdę włączam się w ostatnim momencie, gdy mam wyselekcjonowanych piłkarzy pod profil, jakiego szukamy, i mogę powiedzieć, że ten jest pierwszy, tamten drugi, a tamten trzeci, choć pewną hierarchię ustala też dyrektor, więc dyskutujemy. Potem jeszcze w grę wchodzi wybór piłkarza, albo to, czy się z nim dogadamy, bo nie zawsze jest koncert życzeń. Rynek jest obszerny, zawodnicy też mają swoje hierarchie klubów, z których dostają oferty.
Rodzina musi się z tym pogodzić
Jak pan godzi życie w ciągłej pracy z życiem prywatnym?
(dokładnie w tym momencie do trenera dzwoni… żona) Ale ją wywołaliśmy (śmiech). A przechodząc do rzeczy – jeżeli chcesz w życiu robić coś dobrze – tylko nie przeciętnie, a naprawdę dobrze – to musisz to kochać. Ja kocham tę pracę, a nawet nie pracę, tylko piłkę nożną. Czułem to pracując w III lidze. Czułem mając 21 lat i prowadząc rezerwy Rozwoju Katowice. Albo gdy prowadziłem 7-8-letnie dzieciaki. To się w ogóle nie zmienia, a poziom rozgrywkowy w ogóle nie zmienia mojej pasji i miłości do piłki. Oczywiście dziś moja pasja sprawia, że mogę też godnie zarabiać i jest to bardzo istotna wartość dodana, natomiast i bez tego kocham piłkę 24 godziny na dobę. Dzięki temu mam ogromną motywację do pracy. I bym mógł ją przekładać na realizowanie się, kluczem jest zrozumienie takiego stanu rzeczy przez rodzinę. I u mnie tak jest. Moja rodzina wie, że nie byłbym szczęśliwy, gdyby zabrano mi piłkę. W takim przypadku można wiele rzeczy pogodzić. Co nie oznacza, że jest łatwo.
No tak. Akceptacja to jedno, a ciągła nieobecność, nawet rozumiana przez rodzinę – drugie.
Zgadza się. Zdarza się, że jestem ciałem, ale nie ma mnie duchem, bo głowa ucieka. Jestem niesamowicie wdzięczny mojej rodzinie, że akceptuje stan rzeczy, w którym piłka jest pierwsza. Bez tej pasji nigdy nie mógłbym być świetny w tym, co robię, a docelowo chciałbym być. I takimi ludźmi chcę się otaczać. Bez rodziny też nie byłoby to możliwe. Oni fantastycznie uzupełniają moje życie. Mam z kim dzielić dobre chwile, ale też i osoby, z którymi mogę rozmawiać, gdy jest mi źle i gdy potrzebuję kogoś, kto mnie zawsze wysłucha i nie będzie oceniać niezależnie od tego, czy wygrałem, czy przegrałem mecz. Zawsze są ze mną.
Po meczu z Legią jeszcze na murawie odbierał pan gratulacje od żony.
Zgadzam się z teorią, że za sukcesem mężczyzny stoi kobieta. Żona oczywiście nie podpowiada mi składu, ale mocno angażuje się w moją pracę. Choćby poprzez wsparcie i wiarę we mnie. Wraz z dziećmi jest moim najwierniejszym kibicem. Rodzina była ze mną od początku, a nie od teraz, gdy grono ludzi wspierających mnie się powiększa. Była, gdy spadaliśmy z Arką Gdynia z Ekstraklasy. Gdy nie było pracy. Gdy trzeba było się rozstać, kiedy mieszkałem w Łodzi, a oni w Sosnowcu. Gdy trzeba było się cztery razy przeprowadzać. Gdy w rezerwach Jagiellonii dopiero budowałem siebie jako pierwszego trenera. Dużo łatwiej żyje się ze świadomością, że będą zawsze.
Na przykład, gdy pan odleci po ewentualnym sukcesie?
Czasem zadaję sztabowi pytanie – kiedy jest ten moment, gdy trenerowi odwala? A jednocześnie jestem pewny, że w moim przypadku tak nie będzie. W piłce profesjonalnej jestem od 10 lat i nie czuję, bym jakkolwiek przez ten czas się zmieniał. Gdy przegrywałem, to się uczyłem, gdy wygrywałem – doceniałem te momenty, ale i starałem się jeszcze mocniej pracować, by ten dobry moment utrzymać. Cała otoczka wokół piłki jest fajna, ale ja jej nie potrzebuję.
Więc czego pan potrzebuje?
Patrzeć, jak moi piłkarze się rozwijają. Jak drużyna się rozwija. Jak zawodnicy stają się lepszymi ludźmi. Jak sztab się realizuje, jak cały klub idzie do przodu. To są rzeczy, które mnie cieszą. Otoczka medialna i to, że ludzie zaczynają o mnie mówić, jest tylko skutkiem ubocznym. To miłe, ale bez większego znaczenia. Dzieje się zupełnie obok mnie, a nie we mnie. Nie wierzę, że któregoś dnia obudzę się z myślą: ale fajnie, że ktoś powiedział o mnie coś miłego. Nie, ja zawsze wstaję z radością, że mogę iść na trening. Wracając do wcześniejszego pytania – nie sądzę, że kiedykolwiek odlecę, bo żadna z przyczyn “odlotu” nie jest moim fundamentem.
Stawia pan sobie długodystansowe cele?
Raczej nie, chyba że za takie uznamy ciągłe wymaganie od siebie. Bardziej skupiam się na tym, by przygotować się do najbliższego meczu i najbliższego treningu. Na przyszłość chcę wpływać teraźniejszością. To dziś decydujemy o tym, w jakim miejscu będziemy za parę lat.
***
Trenera Adriana Siemieńca poprosiłem o odpowiedzi na kilka pytań przekazanych przez kibiców.
Na początek grubiej, by później zejść. Kiedy to wszystko pieprznie – pyta jeden z użytkowników Twittera.
(śmiech) Nie wiem. Mam nadzieję, że nigdy. Choć w sporcie dzieje się cała masa rzeczy, na które nie mamy wpływu – zbiegi okoliczności, zdarzenia losowe. Ale wierzę, że nie dojdzie do momentu, w którym to wszystko pieprznie. Mam świadomość, że nie wygramy wszystkich meczów, ale nie o to chodzi, by wygrać wszystko. Bardziej o to, by Jagiellonia była powtarzalna, byśmy byli zespołem, który jest stabilny i nie rozczarowuje w dłuższym okresie. Nam się może zdarzyć słabszy mecz, ale nie chciałbym, by doszło do tego, że będziemy permanentnie popsuci. Tym zarządzimy, więc mam nadzieję, że rzeczy losowe będą dla nas łaskawe.
Co się dzieje z Kuba Lewickim? Jaki jest na niego plan? Czy trener obserwuje młodych z akademii, i planuje któregoś z zawodników włączyć do pierwszej drużyny?
Zaczynając od końca – monitorujemy zawodników na bieżąco. Na pewno nic nam nie umknie, zwłaszcza, że komunikacja między trenerami wszystkich grup, dyrektorem akademii, dyrektorem sportowym, a mną, jest wzorowa. Jeżeli jakiś zawodnik zasłuży na grę w pierwszej drużynie i będzie na to gotowy, to zostanie włączony. To już się dzieje. Właściwie co mecz w jedenastce gra dwóch młodzieżowców – Miłosz Matysik i Dominik Marczuk. Ale nie tylko – na boisku pojawia się też Kuba Lewicki, a w Pucharze Polski w bramce wystąpił Sławek Abramowicz. W meczu z Górnikiem Zabrze zadebiutował Alan Rybak, więc zawodnik z rocznika 2006. Młodzież się pojawia, ale chcemy ją wprowadzać z głową. Gdy zasłuży i będzie gotowa.
Co do Kuby Lewickiego. Rozmawiamy z nim, ale możemy sobie zadawać pytanie, co to znaczy, że zawodnik mało gra. Pamiętajmy, że Kuba ma 18 lat. W zeszłym sezonie faktycznie grał bardzo dużo, jak na etap i poziom doświadczenia, na którym był. Teraz gra mniej, ale to nie jest tak, że dzieje się coś złego. Pojawia się regularnie, łapie minuty, jeździ na reprezentację młodzieżową. Jest dla nas bardzo ważnym zawodnikiem z potencjałem, w którego chcemy inwestować i dawać szansę, ale wszystko zależy od samego Kuby. Ważna jest cierpliwość, konsekwencja, chłodna głowa. W przypadku młodych zawodników jest różnie – czasem mają spadki formy, więc nie ma co się na taką sytuację obrażać, tylko odpowiedzieć ciężką pracą.
Kiedy Nguiamba w pierwszym składzie?
Auri jest zawodnikiem, który ma odpowiednią jakość, ale mamy dużą rywalizację w środku pola. Drużyna nie daje powodów na dziś, by nie okazywać zaufania tym, którzy grają. Auri potrzebuje trochę więcej czasu, bo nie trenował długo z drużyną, ale swoją szansę otrzyma i pozostanie mu ją wykorzystać.
Czy Sacek jest docelowym prawym obrońcą, czy to dla niego pozycja przejściowa?
Na dziś jest prawym obrońcą, bo zespół dobrze funkcjonuje z nim na tej pozycji, a on sam też dobrze tam wygląda. Nie widzę powodu, ani potrzeby zmiany. A czy to jego docelowa pozycja, to nie wiem. Zaczynał jako środkowy pomocnik i generalnie jest zawodnikiem bardzo uniwersalny. Odkąd przejąłem drużynę, grał na pozycji numer 10 w ustawieniu z trójką napastników. Potem na pozycji numer 6 i 8, a teraz na prawej obronie. Nie grał u mnie tylko jako napastnik, skrzydłowy i środkowy obrońca. To przede wszystkim jest dobry piłkarz i dlatego radzi sobie na wielu pozycjach. Jak ktoś umie grać w piłkę, to poradzi sobie niezależnie, gdzie się znajdzie na boisku.
Zawodnik który najbardziej zaskoczył (pozytywnie) i rozczarował.
Nie odpowiem na to pytanie, bo uważam, że takie informacje zdradzam w indywidulnej rozmowie z zawodnikiem lub – gdy uznam, że jest taka potrzeba – na forum szatni.
Komentarze