“Tak to właśnie wygląda: siedzisz w zadymionym kasynie, popijasz, nawalisz się, rano trzeba to odespać, przetrzeźwieć, wyleczyć kaca. A potem wszystko zaczyna się od nowa. To nie tak, że możesz od tego uciec, wyłączyć się, wyjechać na wieś. Bo hazard to choroba. Ciężka choroba”.
Słowa, które zaczynają ten artykuł, rozpoczynają także autobiografię Tomasza Hajty, pojawiają się na kilka stron przed regularnym wstępem. Zanim były piłkarz się przywita, zanim napisze, dlaczego zdecydował się wydać tę książkę. Pewnie nie bez przyczyny – na start mamy dostać obuchem w głowę i paradoksalnie chcieć więcej. Hajto bez sygnału ostrzegawczego nakręca tę historię, mówi o rozbijaniu nałogiem rodziny, wpadaniu w długi, chęci wymazania uzależnienia ze swojego życiorysu. Przeszywającej pustce i obracaniu wszystkiego, co cenne, w zgliszcza. Sugeruje, że po lekturze czytelnik zostanie sam na sam ze swoimi myślami. Z otwartymi ustami. Czy to się udało? Powiedziałbym, że częściowo tak.
Tomasz Hajto nie ma ostatnio dobrej passy i nie mówimy tu o kasynie. Od jakiegoś czasu obserwujemy raczej zjazd z równi pochyłej – od cenionego eksperta (ponoć nawet Adam Nawałka miał życzenie, by to Hajto współkomentował mecze jego kadry) i osoby, która wprowadziła do komentatorskiego języka świeżość, przez gościa, którego lapsusy z każdym miesiącem stawały się coraz bardziej nieznośne, do człowieka skompromitowanego przez swój nałóg. Nie jest przecież tak, jak pisze, że “co komu do tego, skoro gra za swoje”, bo obok stawia zdania, w których jasno przyznaje się do długów i nieoddawania pieniędzy. Nie jest też tak, jak pisze wydawca, że na tę biografię czekała cała Polska, bo patrząc na aktualny PR Hajty, była ona raczej zaskoczeniem. Wątpliwe, że na liście upragnionych książek widniała u kibiców na pozycji numer 1. Ale wyłączając wszystkie emocje związane z postacią byłego kapitana reprezentacji, można śmiało stwierdzić, że – jak mawiał klasyk – ma więcej plusów dodatnich, niż plusów ujemnych.
Owszem, irytuje megalomania – Hajto nie dopuszcza do siebie myśli, że jakości piłki wcale nie musiały definiować jego czasy, szczytem jest absurdalna skala deprecjonowania ligi włoskiej i uważanie tamtejszych klubów, z wyłączeniem Juventusu, za słabsze od jego Schalke. O zwycięstwie nad Legią w Pucharze UEFA w 2002 roku pisze, jako bezproblemowym, można odnieść wrażenie, że wręcz miażdżącym, a przecież skończyło się na wymęczonym po golu w 90. minucie 3:2 (w rewanżu było 0:0). Odstawienie go od składu przez Juppa Heynckesa tłumaczy niewyłapaniem przez niego żartu (“Powiedziałem, że gdyby Roberto Carlos był prawonożny, nie miałby miejsca w Schalke, bo tam na prawej stronie gra Hajto. Nasz szkoleniowiec nie poznał sie na tym dowcipie. Wyciągnął z niego Thomasa Kleisnera i na niego stawiał”. Tylko dlatego, bo Hajto zażartował w ten sposób? Naprawdę?). Brakuje też wielu szczegółów – jeśli ktoś liczył na przykład na opis wydarzeń pomiędzy awansem na mistrzostwa świata w Korei, a kompromitującą porażką na Białorusi 1:4, rozczaruje się. Zostało to zamknięte w jednym zdaniu: “drużyna była za bardzo rozluźniona” (choć – by być sprawiedliwym – bardzo szeroko opisane są nastroje już po eliminacjach, a wtedy nie było wcale wesoło). Zresztą ucinanie niektórych wątków, których rozwinięcie mogłoby stanowić o sile książki, nie jest tu jednostkowym przypadkiem.
Ale.
Jeśli przed lekturą włączy się filtr automatycznego odsiewania bzdurnych teorii od wartościowych treści, wyjdzie z tego naprawdę niezła książka. Zwłaszcza dla fanów niemieckiej piłki, bo funkcjonowanie ówczesnego Schalke jest opisane bardzo dobrze. Kibic, który jest na co dzień odcięty od takich informacji, konkretnie dowiaduje się też, jakie pieniądze za grę kasował Tomasz Hajto (kilka liczb z Anglii – 28 tys. funtów miesięcznie za grę w Southampton, 70 tys. funtów do kieszeni, gdy Derby County przedwcześnie rozwiązało z nim kontrakt). Klimat szatni i boiska jest wyczuwalny, duże słowa uznania należą się dla Cezarego Kowalskiego, który narrację książki poprowadził wzorowo. Strony mijają szybko, kolejne wątki się zazębiają. To bezcenna wartość.
Poznajemy Hajtę też dość dobrze poza boiskiem. Afera z papierosami ma swój własny rozdział (bardzo ważny – zdaniem bohatera to właśnie od niej zaczęło się wszystko, co złe w jego życiu), podobnie jak słynny wypadek, w którym zginęła starsza kobieta. Bardzo krótki, zmieszczony na czterech stronach, ale konkretny – Hajto opisuje zdarzenie ze szczegółami bez próby usprawiedliwiania się, po przeczytaniu doskonale da się zrozumieć, dlaczego ostatnio w rozmowie ze “Sportowymi Faktami” stwierdził, że to jedyny rozdział, do którego nie zajrzał po wydaniu książki. Jest też 20 stron o hazardzie, chyba najbardziej wartościowe w książce.
Nie dlatego, że z perspektywy czytelnika najlepiej wchłania się mocne zdania. Bardziej chodzi o to, że Hajto opisuje zabójczy mechanizm uzależnienia, co musi wpłynąć na odbiorcę. Czy kogoś to uratuje? Możliwe. Były piłkarz nie pozostawia złudzeń, że w kasynach o losie majętnych klientów decyduje wyłącznie przypadek, pokazuje, jak funkcjonują trybiki mające na celu opróżnienie ich kieszeni. Mówi o przegraniu 350 tys., z czego “tylko” 100 tys. zostało puszczone z dymem wraz z kulką na ruletce, a pozostała część była procentem od pożyczki. Widzimy niszczenie rodziny, walkę, by się nie przyznać, znajdujemy się w skórze człowieka zniszczonego i zdegenerowanego. Nawet jeśli Hajto bardziej wstydliwe fragmenty wyciął, wciąż pozostało sporo wartościowej treści.
Dlatego “Ostatnie rozdanie” nie jest stratą czasu. To dobra książka z kilkoma wadami. Nie na tyle wielkimi, by nie dało się na nie przymknąć oka.
Komentarze