Jeśli któryś naród naprawdę lubi się wyróżniać, są to Włosi. Zawsze ich pełno, czasem nawet do stopnia przekraczającego granicę bycia irytującym, dysponują temperamentem południowców, lubią, gdy się o nich mówi. Nie może więc dziwić, że jeśli gdzieś miało nastapić trzęsienie ziemi zanim inni w ogóle zdołają wypowiedzieć “letnie okienko transferowe”, to musiało się to stać w Italii.
Zapraszamy na nasz cykl w Goal.pl i na SerieA.pl. Po każdej kolejce włoskiej ligi podsumujemy dla Was wszystkie najważniejsze wydarzenia z minionego weekendu. Żadnych opisów meczów, bo one już były. Luźne uwagi i pomeczowe boki.
Nikt ostatnio nie wysyła pocałunków śmierci z większą częstotliwością niż Andrea Agnelli. Prezydent Juventusu jeszcze na kilka chwil przed zwolnieniem Maurizio Sarriego deklarował, że nie widzi powodów, dla których miałby zmieniać trenera, po czym zmienił trenera. Przez kilka ostatnich miesięcy był jednym z nielicznych murem stojących za Andreą Pirlo, suchą stopą przeprowadzał trenera przez kolejne burze po fatalnych występach, mówił o potrzebie trwania tego projektu, by ostatecznie na internetowej stronie zamieścić wpis z “Grazie Andrea” na sztandarze. Powrót Massimiliano Allegrego do Turynu to wydarzenie, które wraz z odejściem Antonio Conte z Interu i przyjściem Jose Mourinho do Romy zabetonowały podium najważniejszych wydarzeń we Włoszech bez względu, jaki transfer ktoś wkrótce ogłosi.
Ale zostańmy jeszcze przy Pirlo. Teoretycznie ze swoją wizją ofensywnie grającej drużyny, z zawodnikami przystosowanymi do gry na różnych pozycjach, które zmieniają zarówno z meczu na mecz (Kulusevski, Bernardeschi, Danilo), jak i w jego trakcie (boczni obrońcy schodzący do środka boiska), wielką elastycznością taktyczną był wręcz skrojony do tego, czego oczekiwał Agnelli od Sarriego. Biorąc pod uwagę, jaki respekt wzbudzał w szatni i że był tym, kto nie potrzebuje krzyczeć, by go szanowano, ten plan miał sens. Tyle, że był jednocześnie oznakowany najwyższym stopniem ryzyka, bo przecież nawet Filippo Inzaghi przejmując kiedyś pierwszy zespół Milanu miał większe doświadczenie zdobyte z młodzieżówką. W sprawie Pirlo teoria wykluczyła się z praktyką.
Było wiele sygnałów ostrzegawczych, że dla niego jest jeszcze za wcześnie na Juvnetus. W drugiej kolejce Serie A był jedynym człowiekiem na świecie oglądającym mecz Romy z Juve, który nie dostrzegł, że Adrien Rabiot tak mocno pracuje na czerwoną kartkę, że dostanie ją zaraz choćby za krzywe spojrzenie (i dostał, choć za faul). Po pierwszym meczu z Barceloną, gdy przegrywał 0:1, a jego piłkarze odsłonili w końcówce tyły, by spróbować dogonić wynik, skarcił ich za brak poszanowania tego “tylko” 0:1. Doszło do tego, że w 2021 rok Juventus wkraczał na szóstym miejscu w tabeli.
Juventus Andrei Pirlo miał dwie twarze, ale zupełnie inne, niż w założeniu trenera. Miał być drużyną nieprzewidywalną dla rywali, przeciwnikiem, którego trudno odczytać i który w każdym kolejnym tygodniu mógł zaskakiwać nowym rozwiązaniem. Stał się zespołem jak społeczeństwo bez klasy średniej. Gdy wygrywał, to zdecydowanie (bardzo, bardzo rzadko różnicą jednej bramki – na 23 zwycięstwa, tylko cztery razy był lepszy dokładnie o gola), ale jednocześnie punkty tracił w 40 proc. zagranych meczów. W ciągu całego sezonu najdłuższa seria wygranych wynosiła dokładnie trzy spotkania, a i to nie zdarzało się często. Nawet, jeśli chcielibyśmy wybrać najlepsze momenty Juventusu Pirlo, będą one skrajnie różne. Pierwszy – niedługo po porażce 0:2 z Interem – gdy Andrea postawił na pragamtyzm, z którego słynął Allegri. Pełną kontrolę wyniku bez ofensywnych fajerwerków. wygrał z Bologną, Sampdorią i Romą bez straty bramek, do tego dołożył Superpuchar Włoch. Ale wkrótce wszystko się posypało, gdy za mocne w Lidze Mistrzów okazało się Porto, a będące w kryzysie Napoli nie dało sobie wbić choćby jednego gola. Drugi – pod koniec sezonu. Wtedy pierwszy raz zobaczyliśmy twarz zdeterminowanego Juventusu. Wychodzącego na boisko, by rzucić się rywalowi do szyi i podgryzać tętnicę. Potrzeba było realnie wymykającego się top 4, by zobaczyć taki zespół.
W komunikacie, w którym Juventus przywitał Allegrego, napisano bardzo wymowne zdanie: “Dla nas piłka nożna to koncepcja zakorzeniona w naszym DNA: najważniejsze jest zwycięstwo. Zawsze”. W świecie piłki tak mocne przyznanie się do błędu jest niezwykle rzadko spotykane. Allegri musiał odejść, bo był Allegrim – trenerem gwarantującym wyniki bez tej całej widowiskowości, o którą prosi świat. I teraz wrócił z tego samego powodu. Bo jest Allegrim.
Tutaj najlepiej postawić kropkę, bo analizować, jak będzie wyglądać Juventus w przyszłym sezonie, to jak pisać o jego przeszłości. Niewiadomą jest, czy wrócą sukcesy – w sporcie to zawsze nic pewnego – ale styl zespołu poznaliśmy z chwilą ogłoszenia wielkiego powrotu. Co innego w Interze, który właśnie pożegnał się z Antonio Conte. O problemach finansowych klubu głośno było od dawna, a odejście trenera to pewnie nawet nie półmetek drogi do ich rozwiązania (niemal pewny wydaje się transfer Hakimiego, nie wiadomo, co z Lukaku), ale i tak był to ruch zaskakujący. Christian Eriksen, o którym pisało się długo, że jest z Conte skonfliktowany, powiedział ostatnio tak: – To był szok, zwłaszcza, że dopiero co wygraliśmy Scudetto. Wiedzieliśmy, że będzie miał kilka zdań do przekazania władzom, tak jak stało się to rok temu (Conte wtedy skrytykował szefostwo Interu za ich działania – przyp. red.), ale szczerze – takiego czegoś nikt się nie spodziewał. Absurdalne wydaje mi się to, że czytałem codziennie wiadomości o wszystkich innych klubach, a nagle musiałem się pożegnać z własnym trenerem. Byliśmy dobrymi przyjaciółmi. Po prostu widzieliśmy piłkę w inny sposób. Nie ma o czym dyskutować, na końcu i tak liczy się wynik, a my zdobyliśmy mistrzostwo.
Inter przez swoje problemy w chwilę z mistrza Włoch stał się rynkowym planktonem – klubem, na którego zawodników można ostrzyć sobie zęby, bo w jego sytuacji nie ma tematów niemożliwych. Dlatego też faworytem do objęcia zespołu wydaje się Simone Inzaghi, człowiek, który z mającego bardzo ograniczone możliwości Lazio zrobił zespół grający często ponad stan. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze możliwe zatrudnienie Maurizio Sarriego w Lazio i pewne Jose Mourinho w Romie.
Kryzys spowodowany koronawirusem sprawia, że nie ma się co spodziewać wielkich transferów za dziesiątki milionów euro. Włosi zadbali, by kolejny sezon i bez tego zaczął rozpalać emocje zanim w całej Europie w ogóle zaczną sklejać kadry.
Komentarze