Ultrasi, jak przekonuje autor, z definicji muszą stać w kontrze do wszystkiego. I szukając wspólnego mianownika dla skrajnych kibiców z całego świata, ta definicja sprawdza się w niemal stu procentach. James Montague, dzięki fantastycznej reporterskiej robocie, pokazał jednak, że pobudki i przekonania ultrasów z różnych zakątków globu są tak zróżnicowane, że po zakończeniu lektury w głowie mamy więcej pytań niż odpowiedzi.
“1312” jako nielegalne biuro podróży, zapewniające unikalne doznania
Ultrasi czy też po prostu kibice mają raczej złą prasę pośród ogółu społeczeństwa. Mało kto jednak odmówiłby spędzenia dnia w tak intrygującej grupie. James Montague, za pomocą swojego reportażu, zabiera nas w najdziksze, najciekawsze i najbardziej kontrastujące politycznie miejsca. Dostęp do nich mają nieliczni. Co ważniejsze, autor przeprowadził rozmowy z naprawdę istotnymi członkami danych organizacji. Przez to akcja “1312” zwalnia tylko na chwile, w których przytaczane jest, często równie istotne, tło polityczno-społeczne.
Montague przekonuje, że źródeł ruchu ultrasów należy szukać w Ameryce Południowej. Już na mundialu z 1950 roku Brazylijczycy potrafili zorganizować swój doping, co zaintrygowało kibiców z Jugosławii. W kolejnych latach, w różnej prędkości, stwarzanie widowiska na trybunach dotarło do całego świata. Każdy z narodów przepuścił doniesienia zza granicy przez sito własnej tożsamości narodowej i obecnych problemów, przez co “1312” jawi się jako mozaika. Pojawiają się w niej regularnie powtarzane elementy, ale to, jak ruch ultrasów wygląda w danym kraju było zdeterminowane przez wątpliwości, jakimi targane było społeczeństwo.
Argentyńczycy zabijali się w imię Boca Juniors czy River Plate, jednocześnie narzekając na korupcję na szczeblach rządowych. Kibice z Ukrainy stali na czele jednostek walczących na Majdanie. Ivan Savvidis nadal traktowany jest jako bohater Saloników, bo choć wtargnął na boisko z bronią, będąc właścicielem PAOK-u starał się walczyć z rosnącą potęgą Aten.
Montague zabrał nas do Włoch i Niemiec, gdzie choć lata 90. wpłynęły na uspokojenie się trybun, najjaskrawsza jest walka lewicy z tak skrajnie rasistowskimi grupami, jak ultrasi Lazio. Pokazuje nam, że miejsca, które uważane są powszechnie jako niebezpieczne, z upływem lat zmieniły się w niezwykle tolerancyjne. I odwrotnie, bo najbardziej zapadającym w pamięć rozdziałem jest ten poświęcony Indonezji, gdzie kibice z każdej grupy wiekowej i społecznej na porządku dziennym mordują w imię Persiji.
Montague pokazał reporterski sznyt
Nie ulega wątpliwości, że autor niezwykle zaangażował się w stworzenie tego reportażu. Wielokrotnie podkreślał, że ta grupa społeczna jest dla niego ważna i sam czuł pociąg do ryzyka i niebezpieczeństwa zapewnianego przez trybuny. Działając pod przykrywką bądź dzięki uprzejmości przychylnych mu ludzi, docierał do osób niezwykle niebezpiecznych, byle tylko uwiarygodnić swoją pracę.
Ostatecznie nie wiem, czy Montague zrealizował to, co sobie zaplanował. Bo po zakończeniu lektury w głowie mam znacznie więcej pytań niż odpowiedzi. Ultrasi wybierają swoją drogę z różnych pobudek. Niektórzy bohaterowie “1312” chcą walczyć z rządem, dla innych oczywistością jest konieczność bronienia tzw. czystości narodowej. Jeszcze inni, jak kibice Los Angeles FC, na trybunach walczą z seksizmem. Montague nie ocenia lub robi to z rzadka. Po lekturze sami musimy wyciągnąć wnioski, choć mi zapadł w głowę jeden cytat. Autor umieścił go tuż po spotkaniu z reprezentantem skrajnie prawicowego ugrupowania Lazio, Diabolikiem, który otwarcie prezentował rasizm i antysemityzm.
– Czuliśmy ulgę i radosne podniecenie, że dane nam było pogadać z Diabolikiem. Ale gdy adrenalina zeszła, dopadł nas kac po tym, co widzieliśmy i słyszeliśmy. Uderzyło nas, jak szybko uznaliśmy za normalne symbole skrajnej prawicy. Jak prędko znieczuliliśmy się na ten język. Czy staliśmy się wspólnikami Diabolika, choćby przez to, że siedzieliśmy przy jego biurku? – pisze Montague w rozdziale poświęconym Włochom.
I dla mnie sam fakt, jak wyraźnie wybrzmiała tu niepewność moralna autora spowodowana szybkim przyjęciem za normalne wartości, które na co dzień go obrzydzają, pokazała, jak fantastyczną reporterską robotę wykonał autor “Klubu miliarderów”. Jego najnowsza pozycja powinna znaleźć się na półce każdego, kogo w piłce nożnej interesuje coś więcej niż suche wydarzenia boiskowe.
Komentarze