- FOMO, “Fear of missing out”, lęk przed tym, że coś nas omija, najczęściej pojawia się przy próbach opisania uzależnienia od mediów społecznościowych czy informacji, tymczasem wiele wskazuje na to, że to jeden z najpotężniejszych bastionów futbolu.
- Nawet jeśli dotąd nie do końca nazwany i zdiagnozowany – to właśnie lęk przed pominięciem pcha nas do tak desperackich czynów jak pojechanie w środku zimy do miejscowości, o której istnieniu wcześniej nie miało się pojęcia, by oglądać tam 22 ludzi w krótkich spodenkach.
- Wielkim błogosławieństwem piłki nożnej jest fakt, że FOMO dotyczy nie tylko doniosłych wydarzeń, których nie wypada pominąć, ale również, a może przede wszystkim tych, które akurat sprzedawać się nie powinny.
Smutny przypadek kibica Polonii Warszawa
Wielokrotnie rozważając skalę cierpienia kibica piłkarskiego – a wydaje mi się, że naprawdę poważna dyskusja o piłce nożnej to w dużej mierze właśnie lokowanie samego siebie gdzieś na skali cierpienia – brałem pod uwagę Polonię Warszawa. Każdy w piłce nożnej ma jakiś swój krzyż – kibice PSG, którzy krajowej dominacji nie przekładają na międzynarodowe sukcesy, kibice Realu, którzy najmocniejszym zespołem świata nie są w stanie przekonująco rozjechać ligi hiszpańskiej. Kibice Legii, którzy drżą o kolejny sezon bez mistrzostwa, kibice Lecha, którzy w czwartki muszą wyjeżdżać na działkę poza miastem, by nie słyszeć gadających głów zachwalających Legię czy Jagiellonię. Oczywiście są kibice Wisły zagrzebani w I lidze, choć przecież wyrośli na mocarstwowej organizacji prezesa Cupiała, są kibice Zagłębia Sosnowiec, z zupełnie nieznanych przyczyn oglądający plecy Polonii Bytom, Wieczystej i Pogoni Grodzisk Mazowiecki.
Ale są też kibice Polonii Warszawa. Można sobie rozważać, czy bardziej ucierpieli gdynianie, którzy przerżnęli w derbach Trójmiasta awans do Ekstraklasy i obserwowali w milczeniu, jak do wyższej ligi wchodzi Lechia, czy jednak ełkaesiacy, gdy z hukiem lecieliśmy z ligi. Można rozważać, czy bardziej bolał przegrany przez Stal Rzeszów baraż z Resovią, czy jednak bardziej bolesny dla kibiców Sovii jest obecny stan, gdy chwalona Stal kręci się w środku I ligi, a z biało-czerwonej części Rzeszowa piłkarze odpływają z uwagi na bałagan organizacyjny. Gdzie jednak są oni wszyscy przy kibicach Polonii Warszawa. Umęczonych przez własny klub – bankructwem, szlajaniem się po niższych ligach, spadkami, awansami, marnowanym potencjałem, starym stadionem, ekscentrycznym właścicielem z o wiele za długim językiem. Ale i męczonych przez sąsiada – na luksusowym stadionie, w Lidze Mistrzów, z serią mistrzostw, z wielkimi meczami w Europie, z wielkimi nazwiskami i przepotężnym budżetem.
Poloniści mają wręcz systemowo przerąbane. Nie nawiązali równorzędnej walki jak Cracovia z Wisłą. Nie zostali zjedzeni jak Warta przez Lecha. Nie zostali na tyle zepchnięci do narożnika, by można było ogłosić, że już nie istnieją, że są folklorem, marginesem dla nieistotnej grupki zapaleńców. Ale jednocześnie ani sami nie stworzyli, ani ich klub nie stworzył areny działania, gdzie odnosiliby jakieś znaczące sukcesy. Obecnie trwa zresztą kolejny rozczarowujący sezon, gdy kibice przez pół rundy narzekali na pracę trenera Smalca, a drugie pół lizali rany po kompletnie nieudanym początku.
W takich okolicznościach przyrody, polonistów zastał mecz z Wisłą Kraków w Pucharze Polski. I okazał się darem od futbolowych bogów, o który pewnie nikt nie miał nawet czelności prosić.
Mecz, który staje się definicją
Już pal licho różnicę pomiędzy obiema drużynami w tabeli, pal licho jakość, fakt, że Wisła to w Pucharze Polski obrońcy trofeum. Że Biała Gwiazda pod Mariuszem Jopem śmiga jedynie odrobinę gorzej niż Chicago Bulls pod Philem Jacksonem. Że Wisła kolejnych rywali nie tyle pokonuje, co wchłania, jak jakiś nienażarty potwór napędzany hiszpańskimi golami i asystami. Rety, to był wtorek. Godzina 21.00. Polonia przed momentem przerżnęła w Pruszkowie 1:2, oglądając mecz spod sektora gości w Pruszkowie. Już w poprzedniej rundzie Pucharu Polski spore problemy Czarnym Koszulom sprawiły III-ligowe Wigry Suwałki.
Tak, ten mecz miał swoją wagę dla Polonii, miał swoją magię, również z uwagi na kibicowskie kwestie, na przełamanie bojkotu wiślaków na wielu polskich stadionach. Dla Polonii to jeden z hitów sezonu, w dodatku 21.00 w środku tygodnia to zawsze lepszy termin, niż zaproponowany Sandecji (12.00) czy Śląskowi (15.00). Ale to nadal I-ligowa Polonia Warszawa w środku tabeli, bez wielkich nadziei na awans, bez wielkich ambicji, bez wielkiego entuzjazmu. To nadal miasto, gdzie wydarzeniem tygodnia jest ekstraklasowy mecz Legii Warszawa z Zagłębiem, wydarzeniem miesiąca – starcie z Lugano. A i mecz pucharowy z ŁKS-em raczej wydaje się ciekawszy, niż potyczka dwóch I-ligowców spoza ligowego podium. Obiektywnych przyczyn, by na ten mecz nie przyjść, było sporo – łącznie z tą nadrzędną, Wisła była murowanym faworytem. Obiektywnych powodów, by zrezygnować z obecności na stadionie po pierwszych 45 minutach też znalazłoby się kilka – z dwoma najważniejszymi, w postaci dwóch goli Wisły. 0:2. Puchar Polski. Faworyzowany rywal. Lokalny przeciwnik pisze baśniową historię w Europie. Stary stadion. Wtorek. Jutro do roboty na rano.
I zaczyna się druga połowa spotkania. Fakt, że Polonia odrobiła te dwie bramki i doprowadziła do dogrywki to zaledwie przygrywka. Całą pracę robi tutaj ciąg zdarzeń rozpoczęty rzutem karnym dla gości. Biała Gwiazda po kuriozalnym zagraniu ręką przez wyskakujący mur, ma jedenastkę w dogrywce, do piłki podchodzi Rodado, 19 goli i 9 asyst w tym sezonie, wynik pewnie lepszy niż połowa ofensywnego kwartetu Realu Madryt razem wzięta. Każdy kibic Polonii to wiedział, każdy kibic dowolnego klubu świata to wiedział. Każdy miał już przygotowany cytat, każdy już rozpoczynał to zdanie-sakrament: “niby człowiek wiedział”. Każdy kibic był gotowy – jeśli mój klub w czarodziejskich okolicznościach od 0:2 wędruje do 2:2, ale w dogrywce sam robi sobie pod górę – to cały happening miał na celu jedynie rozbudzenie nadziei i tym mocniejsze skasowanie ich po 120 minutach grania. Tak jakby to doprowadzenie do dogrywki było jedynie cuceniem w ringu, by za chwilę znów wymierzyć już świadomemu bokserowi kolejną serię bolesnych ciosów.
Ale gola nie ma. Rodado się myli. Nie myli się za to chwilę później Poczobut. Polonia wygrywa 3:2. Polonia odwraca wynik. Polonia eliminuje obrońców tytułu. Polonia sprawia, że jutro wszyscy ci obecni na stadionie nie będą chodzić, ale będą frunąć ponad chodnikami. Ci, których na stadionie zabrakło… Cóż, pewnie FOMO tylko się pogłębi.
Jeździmy ze strachu przed niepojechaniem
Na całe szczęście u siebie zauważyłem to już dość dawno, myślę że wielu starych wyjazdowiczów się ze mną zgodzi. Po którejś dziesiątce na wyjazdowym szlaku dochodzi się do prostych wniosków: raczej nic się nie wydarzy. Raczej pojedziemy grzecznie na miejsce, obejrzymy jak ŁKS przegrywa lub remisuje, bo przecież na wyjazdach zawsze gra się trudniej. Wyjdziemy, wrócimy do domu. Nie wydarzy się nic spektakularnego, nie wydarzy się nic, co mogłoby sprawić, że poświęcimy kolejne pięćdziesiąt sobót, by ruszać w tę nieprzytomną trasę do Kluczborka czy innego Białegostoku. Nie jeździmy, bo coś się wydarzy. Jeździmy, bo MOŻE się wydarzyć.
Nie potrafię sobie wyobrazić dalszego funkcjonowania w społeczeństwie, gdybym opuścił wyjazd na Arkę dwa sezony temu, gdybym przed telewizorem obserwował, jak na kilka minut przed końcem spotkania Mateusz Kowalczyk daje nam upragnioną Ekstraklasę. Jechałem ze świadomością, że Arka nas opędzluje i trzeba będzie walczyć o awans u siebie w ostatniej kolejce. Jechałem ze świadomością, że raczej nic się nie wydarzy, że pojedziemy, obejrzymy, wyjdziemy. Zamiast tego przeżyłem na żywo totalnie niespodziewany awans do Ekstraklasy, wybuch radości w klatce, jaki przeżywa się może kilka czy kilkanaście razy w życiu. Po to jeździsz dziesięć razy, żeby raz przeżyć coś takiego. A już pomijam przygody czysto kibicowskie, których też przecież nikt nie chce ominąć.
Podobnie jest z meczami u siebie, oczywiście podobnie jest z meczami o stawkę. Ale może – co jest wielką szansą piłki nożnej! – podobnie jest też z meczami unikalnymi?
Przecież to jak kolekcjonowanie najbardziej rzadkich okazów. Ten obrośnięty legendami mecz Lecha z Siarką Tarnobrzeg, jak żartują Wielkopolanie – na trybunie 500 kibiców, ale przynajmniej 5 tysięcy dzisiaj uważa, że wtedy było na stadionie. Ten słynny mecz Zagłębia Lubin z Sandecją Nowy Sącz w Niecieczy, grany przy ogłuszającym mrozie, gdy spośród 312 widzów na stadionie, ponad 20 było z Lubina. My na ŁKS-ie mamy swoje Kozienice, gdy ŁKS przez 120 sekund był na miejscu grożącym spadkiem z powrotem do IV ligi. Ilu nas tam było, stu? Ilu przeżyło ten mały zawał serca i wielką ulgę chwilę później, gdy znowu prowadziliśmy 2:1? A Ursus, gdy przegraliśmy awans do II ligi?
Tego jest więcej, w każdym klubie. Boisz się, że to ominiesz, bo przecież co powiesz w tłustych czasach? Nie było mnie wtedy, miałem coś ważniejszego na głowie? Hej, kolego, tutaj na sektorze gości we Florencji, gdzie twój Lech Poznań gra właśnie o półfinał europejskich rozgrywek – a byłeś może wtedy na Siarce Tarnobrzeg? Kibicu Cracovii, byłeś na Basztowej? Kurczę, a jak Piast wygra w tym sezonie Puchar Polski? Co powiedzą swoim znajomym ci nieliczni wariaci, którzy wczoraj zerwali się z pracy, by obejrzeć mecz z sektora gości we Wrocławiu? Łatwo jechać na Narodowy, ale we Wrocławiu było nas ze trzydziestu!
Napędza nas w tej piłce jeden wielki fear of missing out. Lęk przed przegapieniem historii – bo przecież taki GKS Katowice unikalną historię awansu do Ekstraklasy pisał już w nudnych ligowych meczach środka tabeli, gdy nawet nie brał jeszcze pod uwagi zajęcia pozycji w TOP 2. Wiślacy w ubiegłym sezonie rozpoczynając Puchar Polski nie wiedzieli, w jaką przygodę właśnie wyruszają. Jej pierwsze rozdziały na własne oczy obejrzała cząstka tych, którzy widzieli happy end oraz epilog.
Będzie cholernie zimno. Będzie szalenie nieprzyjemnie. Przyjeżdża Legia, która rozgniotła Betis, łączy ligę z pucharami, zaraz może grać, a kto wie, może i w finale Ligi Konferencji. ŁKS jest w środku I ligi, bez szans na cokolwiek, bez ambicji na cokolwiek. Normalny człowiek pewnie by odpuścił, co przyjemnego jest w obejrzeniu trzech czy czterech straconych goli w grudniowy czwartek o 18.00, marznąć w oczekiwaniu na piątkowe wyjście do roboty.
Ale my się boimy. Bo może to ten jeden ze stu meczów, jeden z tysiąca, gdy nagle, zupełnie bez jakiegokolwiek wyraźnego powodu, jedenastu ludzi zaczyna tworzyć historię? Nie wiem jak inni – na Polonii, na Piaście, na Wiśle, w wielu innych miejscach w Polsce. Ale mnie ten tydzień jeszcze raz przypomniał – lepiej iść, niż skończyć jak nieobecny na Wiśle polonista w środowy poranek. Niby radość z awansu jest, ale nastąpiło takie “missing out”, że FOMO zostanie na lata.
Futbol nie jest dla naiwnych. Ale raz na sto lat rzuci im ogryzek kości. Lepiej być wtedy na miejscu, ot tak, na wszelki wypadek. By nic nas nie ominęło.
Wszystko fajnie, i dużo prawdy w całym artykule, z kilkoma ALE.
To nie jest Polonia bez wielkich ambicji itd. To Polonia która – gdyby nie fatalna taktyka Smalca i gra jedynie 3 obrońcami, czego efektem było popisowe przerżnięcie pierwszych 7 kolejek – była by w Top5 1 ligi, co najmniej, i nie zmienia tu faktu, przerżnięty mecz w pruszkowie (wyjątek od reguły).
To Polonia, która od zmiany trenera, również spisuje się podobnie do wspomnianej Wisły Jopa, niech za sam fakt posłuży seria 5 zwycięstw po zwolnieniu Smalca. Polonia, która celuje by w tej rundzie znaleźć się jak najbliżej baraży, by na wiosnę skutecznie zaatakować miejsca premiowane awansem.
Sam też klub dumnie patrzy w przyszłość, czekając na najnowocześniejszą arenę w Stolicy, na której będzie w stanie konkurować z sąsiadami i skutecznie realizować ambicję.
Także miejsce jest niskie, dużo za niskie, ale tylko 5 punktów dzieli Polonię od baraży, a być może po piątku ta strata zmaleje.