Wielkie kryzysy mają to do siebie, że gdy świat wraca do normy, bogaci są jeszcze bogatsi, a biedni wciąż z trudem wiążą koniec z końcem. Ale powrót do normalności to proces, nic nie stanie się w ciągu miesiąca, pewnie nawet roku. Zasadne jest zatem pytanie: czy zanim świat podniesie ręce w geście triumfu nad zarazą, będziemy świadkami sezonu, w którym ligowe tabele staną na głowach?
- Koronawirus niszczy ekosystem piłki nożnej. Wszystko wskazuje na to, że w obecnym sezonie najbardziej ucierpią na tym giganci
- Już dochodzi do ogromnej liczby niespodzianek, a prawdopodobnie to dopiero początek
- Na sytuacji korzystają ci mniejsi lub mający ostatnio chude lata
Stała tendencja?
Tak naprawdę to już się zaczęło. Tylko w ostatni weekend Real Madryt przegrał z Cadiz (w środę dokładając porażkę z rezerwami Szachtara Donieck), Barcelona z Getafe, Juventus zremisował z najgorszym w lidze Crotone, wcześniej Liverpool przyjął siedem goli od Aston Villi, Manchester United sześć od Tottenhamu, City pięć od Leicester, a Bayern cztery od Hoffenheim. Za dużo, by wszystko nazwać przypadkiem, w sam raz, by zauważyć wyraźną tendencję. Zwłaszcza, że problemy murowanych faworytów obserwujemy też w skali mikro. O ile Legia otrząsnęła się już po odpadnięciu z pucharów i pierwszy raz w sezonie wygrała właśnie dwa mecze z rzędu, o tyle dysponujący ogromnym potencjałem na tle Ekstraklasy Lech ma na koncie dwa zwycięstwa w sześciu meczach, w tym jedno u siebie po karnym w doliczonym czasie ze skazywaną na desperacką walkę o utrzymanie Wartą Poznań.
Niewykluczone, że jesteśmy świadkami początku najdziwiniejszego sezonu w historii. A wydaje się, że im dalej w las, tym będzie dziwniej (ciekawiej?). Inter Mediolan wczoraj poinformował, że z powodu koronawirusa na kilka tygodni ze składu wypadnie Achraf Hakimi, który z miejsca stał się czołowym piłkarzem klubu. Marokańczyk tym samym dołączył do Roberto Gagliardiniego, Milana Skriniara i Ashleya Younga. Juventus sensacyjnie zgubił punkty bez zakażonego Cristiano Ronaldo. I tak miał szczęście, że to właściwie pojedynczy przypadek (bo Weston McKennie nie jest graczem nie do zastąpienia), niewykluczone przecież, że za miesiąc piłkarze będą wypadać “hurtem”. Ligi – ze względu na nadchodzące Euro 2020 i bardzo krótki, intensywny sezon – nie mają właściwie żadnych wolnych terminów, a jeśli jakieś są w rezerwie, to naprawdę na sytuacje krytyczne. O odwoływaniu meczów z powodu braku kilku zawodników nie ma mowy, o czym przekonało się ostatnio Napoli.
Mamy do czynienia z sezonem, który nie będzie miał litości dla najlepszych. Wszystkie czołowe drużyny kontynentu są już w trakcie maratonu, z jakim nie zmagały się nigdy wcześniej – aż do połowy grudnia każda z nich rozegra po dwa mecze w tygodniu, przerwy pięciodniowe, które z rzadka pojawiają się w terminarzach, wyglądają w tym całym szaleństwie na wielkie jak krater. Jedynym momentem pauzy w rozgrywkach jest ta reprezentacyjna, ale jakie to wybawienie dla klubów, skoro na mecze swoich drużyn wyjadą właściwie wszyscy piłkarze, by rozegrać – dla odmiany – trzy spotkania w tydzień? Można się tylko zastanawiać, czy koronawirus nie okaże się mniejszym problemem dla piłkarzy, niż serie zmęczeniowych kontuzji, zwłaszcza że sezon przygotowawczy przed startem lig właściwie nie istniał.
Widok na szczycie takich drużyn jak Everton w Anglii, Real Sociedad w Hiszpanii, albo wyszydzany przez ostatnie lata Milan we Włoszech, któremu po piętach depcze aktualnie Sassuolo wcale nie musi być chwilowy. Trzeba brać pod uwagę scenariusz, że właśnie dochodzi do przewrotu na niespotykaną dotąd skalę. Zyskać na tym wszystkim mogą też kluby jak Napoli – kadrowo silniejsze niż przed rokiem, poza Serie A grające “tylko” w Lidze Europy, więc – parafrazując tytuł słynnego filmu – rozgrywkach gorszego Boga.
Marcello Lippi w czwartkowym wywiadzie dla Radio Sportiva nie pozostawia nawet w tym temacie złudzeń. – Wiele mówi się, że Inter tylko zremisował z Borussią Moenchengladbach, ale biorąc pod uwagę, z jakimi problemami kadrowymi musiał się zmagać Conte, trzeba to traktować jako nie najgorszy wynik. Drużyny grające w Lidze Mistrzów czeka ekstremalny sezon. Przewiduję, że czeka je bardzo wiele trudności. Co innego w Lidze Europy, gdzie trenerzy nie będą się kryli z tym, co jest dla nich priorytetem, i będą ogrywać tam rezerwowych.
Budżety błagają o litość
To, o czym piszemy na początku tego tekstu, prawdopodobnie nastąpi, bo tak działa i natura, i rynek. Większy zawsze zje mniejszego, bogatszy zawsze szybciej się wzbogaci, w tym przypadku szybciej odbije się od dna. Jeśli jednak dyskusja dotyczy wyłącznie obecnego sezonu, mamy kolejny powód do zmartwień dla tych powszechnie uważanych za potężnych.
Ostatnio bardzo popularna w sieci stała się wypowiedź prezesa Korony Kielce, który stwierdził, że skoro Bayern Monachium zanotował w poprzednim sezonie stratę 100 mln euro, Borussia Dortmund 70, to zarząd klubu ze Świętokrzyskiego z “zaledwie” 4,6 mln zł na minusie nie jest taki zły. Zostawiając absurd tej wypowiedzi na marginesie, widzimy tu doskonale skalę, w jakiej tracili giganci i maluczcy. Liczby nie są przesadzone, w zeszłym tygodniu Juventus opublikował oficjalny raport ze stratami, z którego wynika, że w pandemicznym sezonie klubowa kasa zubożała o 89,7 mln euro. To oczywiście zbyt mało, by powaliło takiego kolosa, ale wystarczająco dużo, by nakazało zacisnąć pasa. Nie ma na świecie klubu, który przetrwałby kilka sezonów z takimi stratami, więc alarm wyje głośno.
Stąd właśnie mamy za sobą “najbiedniejsze” lato na rynku transferowym. Real Madryt jeszcze rok temu zapłacił 115 mln euro za Edena Hazarda, 60 mln za Lukę Jovicia, po 50 za Edera Militao, Ferlanda Mendy’ego i Rodrygo (a mówimy o jednym oknie transferowym!), teraz nie wydał ani centa. Przy tym kupno przez Barcelonę Trincao za 31 mln euro i Sergino Desta za 21 mln wygląda na szaleństwo. Manchester City wydał swoje 160 mln euro na kilku piłkarzy, ale tam na pieniądze i ich źródło patrzy się w zupełnie inny sposób, niż w pozostałych klubach, poza tym jest to w skali Europy wyjątek, nie reguła. Oszczędzało PSG i Juventus (który postawił na bezpieczne wypożyczenia), a pojedyncze hity najczęściej zamykały się w kwocie około 40 mln euro (np Diego Jota do Liverpoolu, Hakimi do Interu).
Międzynarodowe Centrum Studiów Sportowych (CIES) opublikowało jakiś czas temu raport, z którego wynika, że od początku pandemii wartość piłkarzy w klubach z pięciu najlepszych ligi Europy spadła średnio o 28 proc. Oceniono 20 najlepiej zarabiających zawodników w każdej drużynie. Tuż przed rozprzestrzenieniem koronawirus gracze Barcelony wycenieni byli łącznie na 1,17 mld euro, ale w ciągu kilku ostatnich miesięcy kwota ta spadła o 366 mln euro. Piłkarze Realu Madryt stracili na wartości 350 mln, Paris Saint-Germain 302 mln, Interu Mediolan 276 mln, Bayernu Monachium 267 mln.
Rynek wyraźnie się podłamał – z jednej strony piłkarze tracą na wartości, z drugiej nawet największych przy tych cenach na nich nie stać. Skalę upadku widzimy na przykładzie AS Monaco, które w ostatnich latach na transferach swoich piłkarzy zarobiło 600 mln euro, a dziś – nawet gdyby ponownie dysponowało kartami tamtych zawodników – trudno byłoby zaksięgować choć połowę tej kwoty.
Jeszcze inną kwestię w swoim niedawnym raporcie dostrzega firma Deloitte. Budżety klubów w pięciu najlepszych ligach składają się średnio w 44 proc. ze sprzedaży praw do transmisji, 40 proc. z umów sponsorskich i 16 proc. z wpływów z dnia meczowego. W obecnym sezonie (a przynajmniej przez dużą jego część) ostatni z kawałków tego tortu nie istnieje. Dotyka to oczywiście wszystkich, nie tylko największych, ale znów trzeba tu przyłożyć skalę. Czym innym jest 16 proc. dla Juventusu (zdecydowanie najdroższe bilety w Serie A, stadion właściwie zawsze wypełniony), Interu, Barcelony i Realu, a czym innym dla Getafe i Sassuolo. Jeśli kiedykolwiek ma się w Europie zdarzyć sezon, który w normalnych warunkach umieścilibyśmy na półce z bajkami, to właśnie teraz.
Wielcy są w tej chwili obijani bez litości. I na boisku, i poza nim.
Komentarze