Czesław Michniewicz przemycał przez ostatnie tygodnie teorię, że ma zbyt wąską kadrę na walkę o Ligę Mistrzów. Kibice apelowali o transfery. Dziennikarze szans na wyeliminowanie Dinama upatrywali w słabszym okresie rywala, a nie w sile Legii. Akurat teraz piłka musiała być logiczna i okazało się, że wszyscy mieli rację.
- Legia Warszawa przegrała z Dinamem Zagrzeb 0:1 i odpadła z eliminacji Ligi Mistrzów
- Awans do tych rozgrywek byłby jednak kompletnie nielogiczny patrząc na wszystko, co działo się w klubie w ostatnich latach
- Legia dostała jednak wielką okazję, by wrócić do sposobu, w jaki wywalczyła Ligę Mistrzów pięć sezonów temu. Do organicznej pracy rok po roku
Po wymęczonym zwycięstwie z Florą Tallin Artur Boruc opublikował na swoim Instagramie film, którego treść można sprowadzić do jednego zdania: nie da się być w Europie z tak niskim zaangażowaniem i ambicją. Gdy w dwumeczu z Dinamem te cechy wskoczyły na oczekiwany poziom, na wierzch wyszła piłkarska słabość. Legia mogła prowadzić grę, stwarzać zagrożenie, ale co z tego, kiedy stanowiący normalnie o sile Filip Mladenović i Josip Juranović zawodzili, a nie było kogo za nich wpuścić. Skoro Andre Martins już dawno został zdefiniowany przez Czesława Michniewicza jako piłkarza zbyt ograniczonego, by przeskoczyć poprzeczkę, gdy pomiędzy meczami Ekstraklasy ktoś zawiesza ją wyżej. Kiedy jakość ostatniego podania przypominała tę, z którą zetknęliśmy się w meczu ze Szwecją na Euro 2020. Wtedy przegraliśmy, mimo że zepchnęliśmy w drugiej połowie rywala pod własne pole karne. Piłki musi nie znać ten, kto jest zdziwiony, że teraz skończyło się podobnie.
Praca organiczna
Wbrew pozorom cały ten wstęp nie miał być zapowiedzią przyłączenia się do roastu Dariusza Mioduskiego za jego ostatnie decyzje. Jeśli już, to za wiele wcześniejszych, bo nie jest prawdą, że Legia przegrała awans z Dinamem przez zbyt słabe wzmocnienia tu i teraz, a całą swoją działalnością po sezonie 2016/17, w którym do Ligi Mistrzów się dostała.
Przez 20 lat, które upłynęły między dwoma ostatnimi awansami polskich klubów do fazy grupowej tych rozgrywek, pogodziliśmy się z myślą, że nasza rola jest sprowadzona jedynie do kopciuszka – w dosłownym znaczeniu. Najpierw potrzebny jest cud, by w ogóle dostać się na bal, a jak to się uda, i tak jest jasne, że wyjdziemy z niego przed północą. O ile z tym drugim przez następne dekady nic się nie będzie dało zrobić – widać to choćby na przykładzie Dinama Zagrzeb, które w Lidze Mistrzów od lat jest planktonem – o tyle pierwsze jest znacznie łatwiejsze do pokonania, niż świadczyć może jedna obecność polskiego klubu w mijającym ćwierćwieczu. To już nie są czasy, w których w decydującej fazie trzeba się bić z Barceloną lub Realem, a wylosowanie Szachtara Donieck jest nazywane szczęśliwym. Tutaj najmocniejszymi rywalami przed ewentualnym starciem z Sheriffem Tyraspol było Dinamo lub Young Boys Berno.
Legia kompletnie nie wyciągnęła wniosków z ostatniego awansu do Ligi Mistrzów. Przyjęło się, że został on wylosowany, bo żeby zagrać z Borussią, Realem i Sportingiem, trzeba było pokonać słowacki Trencin oraz irlandzki Dundalk. To potężne spłycenie rzeczywistości. Tamten awans był wywalczony organiczną pracą przez lata. W pięciu poprzedzających sezonach – tyle wlicza się do klubowego rankingu UEFA, na podstawie którego zespoły budują swój współczynnik – aż cztery razy Legia grała w fazie grupowej Ligi Europy. Dwa razy doszła do 1/16 finału. Od tamtego czasu zrobiono sporo, by Legia przestała być konkurencyjna nawet na tle rozgrywek drugiej kategorii w Europie, jakby uznano, że wyniki w latach 2011-16 Legii po prostu się należały. I przychodziły ot tak.
A fakty są takie, że w tamtym okresie do Warszawy okienko po okienku przyjeżdżała grupka bardzo dobrych piłkarzy będących w finansowym zasięgu klubu. Rok przed awansem do Ligi Mistrzów, czyli bezpośrednio przed tym sezonem, w którym Legia prawdopodobnie by w niej zagrała, gdyby nie afera po wygranym 6:1 dwumeczu z Celtikiem, mistrzowie Polski wzmocnili się Michałem Pazdanem i Nemanją Nikoliciem, którzy – patrząc na ich historię – byli pewniakami podnoszącymi jakość zespołu. Przyszedł też Aleksandar Prijović, który okazał się również strzałem w dziesiątkę, choć tutaj można było akurat mieć wątpliwości. Do Legii w okresie budowania współczynnika trafili także m.in. Adam Hlousek (bogata przeszłość w Bundeslidze i wciąż młody wiek – 27 lat), Guilherme, Igor Lewczuk w swoim „prime time”, Orlando Sa, Ondrej Duda, czy Danijel Ljuboja.
Klub regularnie był doposażony w maksymalną jakość na swoje możliwości finansowe. Po udziale w Lidze Mistrzów Legia już nigdy nie przeprowadziła naprawdę mocnego okienka transferowego, a miała jedynie pojedyncze dobre – ale nierewelacyjne – strzały: w Marko Vesovicia, Domagoja Antolicia, Carlitosa, Luquinhasa, Filipa Mladenovicia. Najlepszym wydaje się Josip Juranović, który pewnie lada dzień odejdzie, ale o tym później.
Duże ryzyko
Jakiś czas temu w jednym z krajów centralnej Europy był klub, który od lat dominował w swojej lidze, ale nigdy nie przebrnął eliminacji do Champions League. Jego pozycja malała z roku na rok, kurek z pieniędzmi był regularnie przykręcany, ale w 2011 roku postanowiono: wchodzimy all in. Sprowadzono tabun zawodników, przepłacono ich kontrakty, ale te przecież miały się zwrócić po awansie do Ligi Mistrzów.
Tym krajem była Polska, klubem Wisła Kraków. Po porażce dekadę temu z APOEL-em Nikozja finansowo nie odkręciła się do teraz i z hegemona najpierw stała się przeciętniakiem, później walczyła o przetrwanie (dosłownie), a następnie o utrzymanie. Wisła wystawiła bolesne świadectwo, czym kończy się przeszarżowanie i podejście „jutro nie istnieje”.
Dariusz Mioduski zrezygnował z organicznej pracy i rozsądnych inwestycji na rynku transferowym i gdyby chciał nadrobić to teraz, bo akurat losowanie w miarę sprzyjało, mogłoby się to skończyć fatalnie. Przecież nawet jak Legia Bogusława Leśnodorskiego pracowała latami na awans do Ligi Mistrzów, ostatecznie przyszedł on bardzo szczęśliwie. W piłce żadne działanie nie daje stuprocentowej pewności powodzenia. Można podejmować takie, które ryzyko zmniejszają. Przez błędy przeszłości dzisiejszą Legię było stać jedynie na „może jakoś to będzie”.
Pewny awans do Ligi Konferencji jest dla mistrzów Polski zbawieniem. Legia dostanie dodatkowych sześć meczów, z których cztery będą raczej z rywalem w zasięgu, by wrócić do ścieżki obranej w pierwszej połowie poprzedniej dekady. Skupić się na budowaniu współczynnika, który za dwa-trzy lata sprawi, że o mecz z Sheriffem Tyraspol nie trzeba się będzie bić z Dinamem Zagrzeb.
Daleko w łańcuchu
Walka Wisły Kraków o przetrwanie, o której mowa kilka akapitów wyżej, zmusiła ją swego czasu do pilnego sprzedania swojej największej gwiazdy. Najpierw mówiło się, że Carlitos odejdzie za 2 mln euro, później nieśmiało za zadowalającą kwotę uznano milion, by sprzedać go za 400 tys. Legia doskonale wiedziała, że Wisła jest w zbyt pilnej potrzebie, by nie wziąć, co jej zaoferowano. To pokazuje, czym się kończy popadnięcie w potężne kłopoty.
Jeśli zmienimy tło z polskiego na europejskie, Legia w podobny sposób musi płacić za wszystkie ostatnie porażki z klubami z Luksemburga, Kazachstanu, Mołdawii, Azerbejdżanu czy Słowacji. Jest gotowa sprzedać każdego swojego zawodnika, nawet poniżej jego wartości. Można się zastanawiać, czy 3 mln euro, o jakich się mówi w kontekście transferu Josipa Juranovicia do Celtiku Glasgow, to maksimum, jakie można wyciągnąć, czy kwota potrzebna na już do zasypywania dziur. Przecież mowa o wciąż niestarym (26 lat) piłkarzu po bardzo dobrym sezonie w Ekstraklasie i udanym Euro 2020 w barwach wicemistrzów świata. Którego obowiązuje z Legią jeszcze dwuletni kontrakt z opcją przedłużenia.
Wisła kolejnej okazji na wyjście z kłopotów po porażce z APOEL-em już nie dostała. Legia odpadła z Dinamem Zagrzeb, ale dzięki Lidze Konferencji i tak ma wszystko w swoich rękach, by przestać marzyć o tym, co było, a zbudować, co będzie.
Komentarze