Przeglądając wczoraj Twittera można było odnieść wrażenie, że we wtorek na świecie nie wydarzyło się nic innego poza zatrudnieniem Jose Mourinho w Romie. W środę właściwie każda włoska gazeta sportowa – a popyt na nie w Italii jest nieporównywalnie większy niż w Polsce, do tego każde wydanie liczy po kilkadziesiąt stron – poświęciła temu transferowi połowę objętości. Nie trzeba znać się na piłce, by dojść do wniosku, że stało się coś wielkiego, ale skoro to takie wydarzenie, warto zastanowić się, jak do tego doszło. I przede wszystkim – po co.
Co z tym Sarrim?
Tuż po tym, jak Roma ogłosiła przyjście Mourinho, Fabrizio Romano napisał na Twitterze, że kontrakt z Portugalczykiem został dogadany potajemnie, ale wywoływany przez wszystkie media Maurizio Sarri nigdy nie był prawdziwą opcją. Jedyny kontakt miał mieć miejsce w styczniu, ale nie doszło do dyskusji o konkretach. To zaskakujące, bo o ile Romano wypracował sobie opinię wiarygodnego, o tyle w tego akurat niusa trudno uwierzyć. Sarri wydawał się pewniakiem pod każdym kątem. Średnio udana przygoda z Juventusem to za mało, by ludzie uznali “Sarrismo” za martwy archaizm, a Roma od lat styl na liście priorytetów stawiała na równi z wynikami. Sarri też nie byłby wielkim problemem na liście płac. W Juventusie zarabiał 5,5 mln euro za sezon, ale było jasne, że to szczyt i w niżej notowanym klubie zgodziłby się na mniej. “La Gazzetta dello Sport” podaje nawet, że negocjacje między klubem a trenerem stanęły na 3,5 mln euro, po czym obie strony podały sobie ręce. Los Paulo Fonseki też był już dawno przesądzony, nawet jeśli niepotwierdzony oficjalnym komunikatem, więc poszukiwania jego następcy musiały trwać co najmniej od kilku tygodni. Sarri był wówczas wolny, podobnie jak wymieniany obok niego Massimiliano Allegri, z tym, że do Romy pasował bardziej. Ale 19 kwietnia Tottenham ogłosił rozwód z Jose Mourinho i była to druga część układanki ze Special One w Rzymie.
Bo sprowadzanie Mourinho na Olimpico – choć nikt na czele z samymi zainteresowanymi – rozpoczęło się jeszcze w listopadzie 2020 roku. Jose miał wtedy całkiem udaną serię w Tottenhamie, wygrywał mecz za meczem, zresztą podobnie jak Roma, wtedy trzecia siła Serie A. Ale Dan Friedkin, którego Friedkin Group przejęła klub niedługo wcześniej, właśnie zatrudnił na stanowisku dyrektora generalnego Tiago Pinto, Portugalczyka budującego wcześniej markę Benfiki Lizbona. Gdyby nie ten krok, dziś prawdopodobnie świat piłki nie byłby w takim szoku. Włoskie gazety w nim widzą głównego bohatera historii – Pinto świetnie się zna z przedstawicielem firmy zajmującej się obrotem wizerunkami, w tym Mourinho. To Pinto miał zacząć podpytywać tą ścieżką o swojego rodaka i uzyskać odpowiedź daleką od “nie”. Co kierowało Mourinho? Być może potrzebował klubu z lig top trzy w Europie, w dodatku z ambicjami sięgającymi Ligi Mistrzów, by po ostatnich latach odbudować swoją markę i własne ego. A Roma mogła być jedyną opcją, która nie każe The Special One wybierać pomiędzy zakończeniem kariery, a rozmienieniem się na drobne. Co nie umniejsza skali upadku tego szkoleniowca.
Potrzebują siebie wzajemnie
Wiele wskazuje na to, że Mourinho – jeśli faktycznie jego motywacją jest to, co wyżej – Roma jest potrzebna w podobnym stopniu, co on Romie. Kibice oczekiwali od Friedkinów wielkiego ruchu, a ci, idąc tokiem amerykańskiej myśli, że wszystko, co stamtąd, musi być największe, zapewnili rozmiar kalibru, jakiego nikt się nie spodziewał. Dogadali się z Mou na zarobki na poziomie 7 mln euro (plus bonusy), co jest potężną kwotą, ale wciąż będącą daleko od rekordowych 12, jakie rocznie otrzymuje od Interu Antonio Conte. W żółto-czerwonej części Rzymu wybuchł entuzjazm, kibice dziękują i krzyczą, że znów mogą marzyć. Słowem opinia, że we Włoszech na raz wyrobionym nazwisku można wozić się znacznie dłużej niż w innych częściach Europy ma się dobrze. Eksplodowały klubowe social media. Tweet z informacją o zatrudnieniu Mourinho wygenerował dotąd 40 tys. podań dalej i 120 tys. polubień. Wpis na Facebooku – 72 tys. lajków. Dla porównania inne informacje rzadko przekraczają tu 10 tys. polubień, a ta o zwolnieniu niechcianego już chyba przez nikogo Paulo Fonseki – 11 tys. Akcje Romy na włoskiej giełdzie zamknęły dzień wzrostem o 21 proc. Roma znalazła się w światowym mainstreamie.
To oczywiście może tylko pomóc. Na przykład na rynku transferowym, gdzie odrobinę łatwiej może być o przekonanie piłkarzy do podpisania kontraktu z Romą. Także tych ze stajnie Jorge Mendesa. Friedkinom udało się wysłać sygnał, że finanse w klubie nie są problemem (choć są), a skoro przychodzi Mourinho, to ich portfele przed letnim okienkiem są solidnie napchane (co wątpliwe).
Wielka dysproporcja
Otwarte jest pytanie, jak będzie wyglądać Roma po przyjściu Mourinho. Teoretycznie dla klubu jest to odejście od ofensywnych wartości z minionej dekady, w praktyce – nie wiadomo. Mourinho doskonale musi zdawać sobie sprawę, że przychodzi do klubu, gdzie balans między atakiem, a obroną jest kompletnie zaburzony. Po jednej stronie boiska ma Kumbullę, Manciniego, Smallinga czy Ibaneza, po drugiej wracającego Zaniolo, świetnego w tym sezonie Mchitarjana, czy Edina Dzeko, o którym jeszcze w czasie pracy w Chelsea mówił, że jest najlepszym piłkarzem Premier League. Dekadę temu kibice Realu Madryt zastanawiali się, czy zaakceptują swój zespół przywiązujący się w głównej mierze do defensywy, a później Mourinho w każdym z trzech sezonów zapewnił Królewskim ponad 100 ligowych bramek (rekordowo – 121). W Rzymie tak rzecz jasna nie będzie, natomiast nie można przesądzać, że Roma stanie się teraz nudna, pragmatyczna, nastawiona jedynie na dociągnięcie swojego 1:0 do końca. Choć oczywiście takie ryzyko – i to wcale niemałe – jest.
Bez względu, jak będzie wyglądać Roma, Serie A stała się właśnie ligą, po którą świat może sięgać jeszcze chętniej. Mourinho albo zostawił tu swoje dziedzictwo, jak w Interze, albo niedokończone zatargi. Jego mecze z Juventusem będą zapowiadane zdjęciem z pamiętnego meczu z Manchesterem United (gdy po zwycięstwie prowokował kibiców przystawiając rękę do ucha), nie mówiąc już o jego ewentualnym ponownym spotkaniu z Cristiano Ronaldo. Derby Rzymu na konferencji prasowej bez wątpienia nabiorą nowych barw, podobnie zresztą jak prestiżowe mecze z Milanem czy Napoli. Nawet starcia z zespołami z dołu tabeli będą miały swoje smaczki, bo przecież z Claudio Ranieriego, aktualnie trenującego Sampdorię, Mou lubił się ponabijać. Friedkinowie zadbali, by było po amerykańsku. Ale przy tych wszystkich zachwytach dla bezpieczeństwa warto mieć z tyłu głowy, że “American Beauty” nie kończy się happy endem.
Komentarze