- To prawdopodobnie jedna z najpiękniejszych historii ostatnich lat – wspólnym wysiłkiem Legii, Lecha, Jagiellonii, ale i Wisły Kraków czy Śląska Wrocław, Polska dobrnęła do czołowej piętnastki lig europejskich.
- Dzięki rankingowi wypracowanemu rzetelną pracą u podstaw w ostatnich kilku sezonach, za trochę ponad rok wyślemy do europejskich pucharów aż pięć ekip – i trudno o lepszy moment, na zastanowienie się nad pewnymi systemowymi zmianami.
- Patrząc na realia naszej ligi – wypadałoby właśnie teraz ustalić długofalowe cele i według nich dobrać strategię globalnego rozwoju całej ligi – tak jak globalny rozwój całej ligi pozwolił nam osiągnąć tę wymarzoną piętnastkę.
Ranking UEFA – upojny smak sukcesu!
Gdybym miał uczciwe spojrzeć na swoje kibicowskie życie, musiałbym przyznać – składa się w większości z rozczarowań. “Futbolowa Gorączka” Nicka Hornby’ego to zresztą głębokie studium człowieka osuwającego się w przepaść, jaką jest emocjonalny związek z kompletnie przypadkową jedenastką ludzi w momentami zabawnych strojach. Paradoksalnie najgorsze w książce Hornby’ego nie jest wcale to, że czeka nas wyłącznie beznadzieja, że sukces – nawet jeśli kiedyś nadchodzi – jest tylko na chwilę, zresztą sukces przyciąga nowych ludzi, pozbawionych tego bagażu doświadczeń, który dźwiga każdy z nas. A już w ogóle dramat, gdy sukces przychodzi na trochę dłużej – bo wtedy chciwe kluby wymieniają bezlitośnie tych z bagażem doświadczeń na nowych, bogatszych, bardziej przypominających turystów, niż pana Edwarda, od 1969 roku bluźniącego na wszystkich kolejnych trenerów jego ukochanego MKS-u. Najgorsze w książce Hornby’ego jest odzieranie ze złudzenia własnej wyjątkowości – ha, on, kibic Arsenalu, czuje niby to co ja, kibic ŁKS-u. Ale gdzie cierpieniom kibiców Arsenalu do tych, które regularnie ŁKS funduje nam? Tu zawsze się odzywa zresztą wewnętrzny hamulec – hola, zanim zaczniesz narzekać na swój pluszowy krzyż, przypomnij sobie o kibicach Zagłębia Sosnowiec. A Zagłębie Sosnowiec? Już się dostatecznie nacieszyło tytułem najbardziej cierpiących? No to zapraszamy do Nowego Sącza, tam kibice Sandecji oprowadzą po trochę otwartym, a trochę nie stadionie, na którym grane są mecze III ligi.
Więc okej, to nie tylko moje kibicowskie życie, to każde kibicowskie życie wiąże się z rozczarowaniami. Ale gdyby skalę rozczarowań rozciągnąć od wizyty na stacji tuż przed północą (psia krew, trzeba poczekać dziesięć minut, bo akurat liczą kasę) aż do rozczarowań fundowanych przez Manchester United – polskie kluby w europejskich pucharach byłyby bardzo blisko Manchesteru United.
Łódzki Klub Sportowy rozczarowywał mnie niemal przez całe moje życie, ale jednak miałem okazję świętować Mistrzostwo Polski, byłem na meczu (zremisowanym!) z Manchesterem United, pojechałem nawet do Schwerin na Ligę Mistrzyń w siatkówkę. O awansach nawet nie wspominam, podobnie jak o niezapomnianym wyjeździe do Jastrzębia-Zdroju, gdy świętowaliśmy po IV-ligowej banicji pierwszy powrót do Ekstraklasy. Reprezentacja Polski rozczarowywała mnie niemal przez całe moje życie, ale były Mistrzostwa Świata w 2002 roku, gdy jako 11-latek skakałem pod sufit po meczach z Norwegią, było Euro 2016, były jakieś pojedyncze wygrane mecze z fajnymi rywalami (Niemcy!). Tymczasem europejskie puchary? Tam zawsze czegoś brakowało. Zawsze brakowało podania do Kuźby, zawsze brakowało bardziej uczciwego arbitra. Jak już coś osiągaliśmy, to zostawał potężny niedosyt – bo przecież Wisła Cupiała zasługiwała na Ligę Mistrzów i to tam miała osiągać najlepsze wyniki. Bo przecież Legia z Radoviciem mogła przejść tamten Ajax, dlaczego Chińczycy musieli się zgłosić akurat wtedy? A Lech? Nawet ten cudowny Lech w Lidze Konferencji musiał dostać w czapę od Vincenzo Italiano i to w momencie, gdy już wychodziło dla nas słońce.
W rankingach nawet nie chcę się babrać. O tym, że historia rankingów UEFA była pisana przez futbolowych bogów z Niemiec albo Rosji świadczy symbolika. Jak już mieliśmy dostać to wymarzone pole position, to wysypaliśmy się na Cementarnicy. Można uważać, że to totalny przypadek, że przecież to nazwa od cementu, a nie cmentarza. Ale ja swoje wiem. Napisano to nam wszystko bardzo dawno temu w gwiazdach, stąd jak już były nadzieje, to je pochowaliśmy na cmentarzu, czy cementarzu. Z tym niezbędnym kontekstem mam przyjemność ogłosić: jesteśmy w TOP 15 Europy. Mamy dwie drużyny w walce o Ligę Mistrzów, w dodatku w czasach, gdy UEFA powołała do życia Ligę Konferencji Polski (skończmy z udawaniem, że to Liga Konferencji Europy). Trzeba się cieszyć, trzeba skakać, trzeba wreszcie pomyśleć – co z tym sukcesem zrobić.
Pięć miejsc, czyli między motywacją a zagrożeniem
Przede wszystkim: spróbujmy na moment odsiać emocje i skupić się wyłącznie na faktach. Piętnaste miejsce to nie tylko pięć zespołów w eliminacjach europejskich pucharów – to w pierwszej kolejności gwarancja udziału trzech polskich drużyn w barażowych meczach o Ligę Konferencji Europy. GWARANCJA. Od tego słowa chciałbym zacząć, bo też za długo żyję w Polsce i z Polską, by snuć jakieś wizje oderwane od rzeczywistości. Skupmy się na tym, co jest gwarantowane już teraz, skupmy się na scenariuszu najczarniejszym z czarnych. Dzięki solidnej pracy Jagi, Legii, Lecha, a w dalszej kolejności też Wisły, Śląska, Rakowa, Pogoni czy Lechii mamy dwie drużyny w eliminacjach Ligi Mistrzów, jedną w III rundzie eliminacji Ligi Europy i dwie w walce o Ligę Konferencji. Co to oznacza?
Mistrz i wicemistrz mogą przegrać (i znając nasze szczęście przegrają) dwumecz w el. Ligi Mistrzów, następnie dwumecz w el. Ligi Europy, a i tak znajdą się w IV rundzie eliminacji Ligi Konferencji – czyli w odległości 180 minut od fazy ligowej. Wystarczy im jeden wygrany dwumecz (na trzy próby!), by grać w fazie ligowej. Wiadomo, jaki to ma wpływ na planowanie budżetów, okienka transferowego, jakim wabikiem jest dla piłkarzy, również tych, którzy rozważają przedłużenie kontraktu. Ale co więcej – zwycięzca Pucharu Polski gra od III rundy Ligi Europy, czyli też przegrywa dwumecz i spada do barażu o LKE. Naliczyłem tu już pięć przegranych dwumeczów, a i tak mamy wciąż trzy zespoły w grze. To, co się stanie z czwartą i piątą drużyną, czyli tymi grającymi w eliminacjach Ligi Konferencji, to tak naprawdę mniejszy problem – kluczowa jest właśnie polisa ze strony UEFA – a tę już sobie zapewniliśmy.
Wystarczy rzut oka na tabelę Ekstraklasy, by zobaczyć, jak ogromną zmianę możemy zaobserwować w polityce budowania klubów. Do tej pory drużyny spoza trójki Lech/Legia/Raków przy planowaniu budżetu nie miały za bardzo logicznych argumentów za wywalczeniem sobie pięknej pucharowej przygody. Jakże boleśnie przejechała się na przesadnym optymizmie Pogoń Szczecin, jakże ciężkie czasy nastały dla Legii czy Lecha po okresach, gdy zakładano kolejny awans do pucharów, a drużyny czy to z Poznania, czy z Warszawy, kończyły w środku tabeli. To, co zawsze podkreślają statystycy – kluczem w Europie jest powtarzalność, jest mozolne budowanie swojej pozycji rok po roku, bez przerw, bez 12-miesięcznej absencji, podczas której budżet klubu buduje się bez wpływu nagród z UEFA. Do tej pory nawet Lech czy Legia podejmowały spore ryzyko zakładając, że bez trudu awansują do pucharów – choć przecież wydaje się, że przy ich przewadze budżetowej, organizacyjnej i sportowej miejsce wśród czterech eksportowych ekip powinno być formalnością. Ale przy uchyleniu drzwi jeszcze na piątą ekipę? Lechowi czy Legii spadnie ryzyko przy planowaniu, a jednocześnie otworzy mocniej furtkę na przykład dla posiadającego mocarstwowe ambicje Motoru Zbigniewa Jakubasa czy Widzewa Roberta Dobrzyckiego. Tu jednak trzeba zadać sobie pytanie – jaki mamy na to wszystko plan?
Piąte miejsce – i co dalej?
Do tej pory tematu nikt nie poruszał, więc zakładam, że nikt nie chciał dzielić skóry na wciąż dość żwawo hasającym po boisku niedźwiedziu. Po co mamy myśleć, komu przypadnie w udziale to piąte miejsce w pucharach, jeśli za moment Molde ogoli Legię i tyle z tego będzie. Ale dziś już wiemy – w tabeli Ekstraklasy za sezon 2025/26 znajdą się cztery podświetlone pola, a piąte pozostanie dla zwycięzcy Pucharu Polski. Patrząc na przykłady z zagranicy – wcale nie musi być tak, że decyduje jedynie kolejność w ligowej tabeli po ostatniej serii spotkań.
W Danii na przykład ligę dzieli się na dwie połówki, tak jak swego czasu u nas, a o ostatnie pucharowe miejsce walczą trzeci klub grupy mistrzowskiej z najlepszym zespołem strefy spadkowej. W Belgii też jest jakiś system, ale wybaczcie, nie rozumiem go, mimo że próbowałem wiele razy z pomocą angielskiej Wikipedii oraz Flashscore’a. Wiem również, że mają się z tego systemu wycofać i wprowadzić klasyczną ligę – dokładnie jak u nas. Ciekawie wygląda to u naszych południowych sąsiadów, gdzie o ostatnie wolne miejsce w walce o Ligę Konferencji walczą zespoły z miejsc… od siódmego do dziesiątego, z których najlepszy gra jeszcze baraż z piątą ekipą ligi. W ciekawej sytuacji jest szósta w tabeli drużyna, która może dołączyć do pana Edwarda z pierwszego akapitu i bluźnić na twórców tej pokręconej logiki kwalifikacji.
W pierwszym odruchu – nazwijmy go euforią po udanym czwartkowym wieczorze – pomyślałem, że powinniśmy iść w tym kierunku. Cztery najcenniejsze miejsca niech zostaną tak, jak do tej pory – trzej medaliści ligi oraz zdobywca Pucharu Polski. Ale ten piąty? Dlaczego nie zorganizować barażu dla drużyn z miejsc od czwartego do siódmego? Dlaczego nie skopiować rozwiązania, które tak kapitalnie zażarło w Betclic I i II lidze? Kurczę, pamiętacie te emocje z asystami Kevina Komara? Albo fenomenalny rajd Motoru Lublin? Obecną sytuację na zapleczu, gdzie dwunasty w tabeli GKS Tychy może realnie myśleć o awansie do Ekstraklasy? Oczami wyobraźni nakładam to na obecny sezon – i widzę rozpędzoną, jedenastą Koronę Kielce z zaledwie pięcioma punktami straty do siódmej Cracovii. Emocje od pierwszej do ostatniej kolejki, plus kolejny rodzaj “polisy” dla najmocniejszych – jeśli Legia zagra w finale Ligi Konferencji i przez łączenie pucharów z ligą nie zdoła zająć miejsca w pierwszej czwórce, zawsze może zaatakować z siódmej pozycji, odwracając losy sezonu dosłownie w ostatnich sekundach ligi.
Potem jednak pojawiła się wątpliwość – a czego właściwie oczekujemy po konsumpcji tego sukcesu?
Atrakcyjność kontra stabilizacja
Mamy ten piękny czas, gdy konkretne decyzje możemy podejmować przy uwzględnieniu wyników niektórych wcześniejszych eksperymentów. I tak, bogatsi o doświadczenie I i II ligi, wiemy, że to wielka korzyść dla atrakcyjności ligi. Baraże o miejsce pucharowe to więcej meczów do sprzedania dla telewizji, to możliwość osobnych sponsorów na baraże, to okazja, by zapełnić stadiony przynajmniej na trzy kolejne mecze. Zresztą, jestem pewny, że wzrosłyby frekwencje drużyn z okolic siódmego miejsca, które zamiast nudnego ślizgania się do końca sezonu, dostałyby bardzo konkretną stawkę do ugrania.
Problem polega na tym, że rozwiązanie ma plusy, ale ma też minusy. Pierwszy, oczywisty, widać po karuzeli trenerskiej, rozpędzonej do granic możliwości. Wymiany szkoleniowców przy pierwszym, nawet małym kryzysie, to skutek wyjątkowej presji na awans. Ireneusz Mamrot stracił pracę na trzecim miejscu w tabeli, bo nie ma chwili czasu do stracenia, gdy stawką jest awans, czyli dojście do pieniędzy z Canal+. Na co dzień rozsądni biznesmeni – Andrzej Dadełło, familia Witkowskich, Jarosław Królewski, Dariusz Melon, Tomasz Salski – tracą zupełnie głowę, gdy w grę wchodzi wprowadzenie ukochanego klubu do elity. Budżety w I lidze napęczniały w niesamowitym tempie, totalnie nieprzystającym do osiąganych przez czub I ligi przychodów. W tę grę na całego zresztą weszli też rządzący Płockiem, którzy z Wisły uczynili finansową konkurencję dla bogaczy z zaplecza. Wiadomo, że te pieniądze nie idą na szkolenie juniorów – idą na jakość tu i teraz, czyli często jakość z zagranicy, albo prosto z Ekstraklasy, w postaci posiłków takich jak 30-letni Rudol w ŁKS-ie.
Kiedyś narzekał na to Michał Probierz, punktując, że podział punktów i wykluczenie “meczów o nic” jednocześnie do zera ograniczyło możliwość spokojnego ogrywania juniorów, rozwijania młodzieży w meczach bez większej presji, zarządzania klubem w kierunku równego, miarowego rozwoju, zamiast natychmiastowego ataku na szczyt, choćby i bez przygotowania. Ktoś powie – i tak przecież nie wprowadzają, nawet przepis o młodzieżowcu przeszkadzał. Będzie w tym sporo racji, ale poszerzanie do siódmego miejsca strefy gry o stawkę to w tym konkretnym obszarze dolewanie oliwy do ognia. Poza tym – czy to nie będzie premiowanie zapominalskich? Och, zapomniałem solidnie wzmocnić zespół latem, wyleciało mi z głowy przedłużenie kontraktu dla Ishaka, ale ściągnę trzech mocnych Szwedów w lutym, zajmę siódme miejsce i jakoś to będzie. A to budowanie za premie z przyszłych sukcesów, które tak wyszydzaliśmy przy Pogoni wpisującej zwycięstwo w Pucharze Polski do budżetu? Przecież tu korciłoby jeszcze bardziej – mamy ledwie 3 punkty straty do siódmego miejsca, miasto, dej mi tu nową pożyczkę, idziemy po Europę!
A czy to w ogóle będzie sprawiedliwe, jeśli liga ułoży się tak jak w sezonie 2022/23? Czwarta Pogoń traciła ledwie punkt do trzeciego Lecha Poznań. W nowym, wstępnie zaproponowanym przeze mnie układzie, grałaby w barażu z Cracovią, którą wyprzedziła w lidze o 14 punktów – a kto wie, może na finiszu do baraży o Ligę Konferencji doczłapałaby i ósma w tamtym sezonie Warta Poznań. Wyobrażamy sobie Wartę Poznań w pucharach? Okej, po przygodzie Wisły Kraków, która w tym sezonie lepszy wynik niż Raków i Lech w swoich nieudanych eliminacjach z ostatnich lat, wyobrażamy sobie wszystko. Ale chodzi o pewnego rodzaju wyznaczanie kursów.
Zdaje się, że właśnie mamy okazję takie wyznaczyć – wystarczy bardzo dokładnie przeanalizować sytuację, określić, czego tak naprawdę chcemy i jakimi środkami będzie to najlepiej osiągnąć. Rzadko zdarza się tak duży komfort – jest połowa marca, mamy jeszcze dobre trzy miesiące na dokręcenie wszystkich śrubek korzystając z doświadczeń Czechów, Belgów, Duńczyków, ale też pierwszoligowców czy drugoligowców.
Rzetelną, ciężką pracą kilku klubów wdrapaliśmy się na półkę skalną. Możemy teraz popatrzeć w górę, rozbić obóz, przygotować karabińczyki, albo lecieć dalej w górę na wariata, licząc, że za szybko nie spadniemy. Ale skoro jesteśmy w prawdziwie epokowym momencie, wypadałoby zrobić prawdziwie epokową rzecz: po raz pierwszy w historii bez emocji pomyśleć, co i jak chcemy robić dalej.
Komentarze