- Legia Warszawa pomimo całkiem przyzwoitych wyników w lidze i Pucharze Polski oraz fantastycznego lotu w Lidze Konferencji Europy zimową przerwę rozpoczęła od poszukiwania winnych i rozdzielania kar za minione półrocze
- Dyskusja wokół stołecznego klubu toczyła się przede wszystkim w obszarze kompetencji dyrektora sportowego, ale jak pokazał finisz – największy jest rozstrzał pomiędzy oczekiwaniami i ambicjami kibiców czy trenera oraz szeroko rozumianych władz klubu
- Obie strony mają swoje racje, natomiast zdaje się, że źródeł obecnej sytuacji należy szukać mimo wszystko w przeszłości – w chwilach, gdy Legia Warszawa na lata utraciła szansę na wypracowanie sobie tej pozycji, której oczekują od niej kibice
Legia Warszawa, czyli wieczny niedosyt
Spróbujmy najpierw zadać bardzo przewrotne pytanie: ile polskich drużyn w 2024 roku było lepszych od Legii Warszawa? Miniony rok legioniści rozpoczęli w fazie pucharowej europejskich pucharów i zakończyli tak samo, w fazie pucharowej europejskich pucharów. Od dwumeczu z Molde w 1/16 Ligi Konferencji do bezpośredniego awansu już do 1/8 Ligi Konferencji przeszli w sposób całkiem płynny – po drodze zaliczając brązowy medal Mistrzostw Polski 2023/24 oraz czwarte miejsce na półmetku Ekstraklasy 2024/25. Najpoważniejszy pod każdym względem rywal Legii Warszawa – poznański Lech – w 2024 roku nawet nie zbliżył się do tych sukcesów. Tak, mistrzostwo jesieni brzmi efektownie, ale Kolejorz ma zaledwie 2 punkty przewagi nad Rakowem, a przy kiepskiej wiośnie nie jest wcale wykluczone wypadnięcie poza podium. Finisz ligi w ubiegłym sezonie to kompromitacja. A to wszystko zebrane razem zresztą i tak nie byłoby aż tak bolesne, szczególnie dla losów całej organizacji, gdyby nie fiasko pucharowe. Lech w ubiegłym sezonie odpadł już w eliminacjach, po pamiętnej kompromitacji ze Spartakiem Trnawa. W obecnych rozgrywkach w ogóle nie zaszczycił europejskich boisk, a co za tym idzie – nie otrzymał też żadnych grubszych przelewów od UEFA. Odpadł z Pucharu Polski, ponownie odpadł z Pucharu Polski, a eksperyment z Mariuszem Rumakiem będzie mu wypominany latami. Ból poznaniaków potęguje zresztą ogólny krajobraz rodzimej piłki – zadyszkę złapali konkurenci, wicemistrzem i posiadaczem całkiem fajnej pucharowej przygody stał się Śląsk Wrocław, tu naprawdę nie trzeba było cudu, by kibice nie musieli na ostatnim meczu sezonu robić dyskoteki.
Raków? Tu chyba było jeszcze gorzej. W tabeli za cały 2024 rok lepiej od częstochowian punktuje Górnik Zabrze Jana Urbana, siódme miejsce w ubiegłym sezonie brzmi jak żart przy różnicach w jakości kadry i klubowym budżecie Rakowa a tym, czym dysponowali rywale pokroju Śląska czy Jagi. To umowne TOP 4, złożone z najbogatszych i najlepiej poukładanych klubów domykała przed rokiem Pogoń Szczecin, ale po jej pucharowej porażce z Wisłą Kraków litościwie przemilczmy podsumowanie Portowców na przestrzeni ostatnich 12 miesięcy.
Nie chce wyjść inaczej – Legia Warszawa na przestrzeni całego 2024 roku, z uwzględnieniem gry na wszystkich frontach, od Pucharu Polski po Ligę Konferencji, jest polskim numerem dwa – i to tuż za plecami Jagiellonii. Tak, Jagiellonia wygrała cały ten cykl, Jagiellonia jest wyżej w tabeli, ma mistrzostwo Polski, również pozostaje w grze o Puchar, a w dodatku w Lidze Konferencji uplasowała się niemal tuż za plecami Legii. Różni ją właściwie jedynie ten początek roku – Legia całą jesień 2023/24 zachwycała w Lidze Konferencji, Jaga z kolei skupiała się wyłącznie na Ekstraklasie.
Niedosyt warszawiaków jest uzasadniony, jeśli spojrzymy na nieprawdopodobną różnicę potencjałów na linii Warszawa-Białystok. Bez żadnych wątpliwości Jacek Zieliński miał większy komfort od Łukasza Masłowskiego, Kosta Runjaic i Goncalo Feio dysponowali zawodnikami o wyższej renomie niż ci, których do boju puszczał Adrian Siemieniec. Dariusz Mioduski brylował na salonach i wymieniał listy z Javierem Tebasem, podczas gdy Wojciech Pertkiewicz zastanawiał się, czy Jaga nie będzie zmuszona grać domowych meczów w Płocku. Ale czy jeśli uznamy – a chyba powinniśmy to zrobić – że Jagiellonia jest swoistą anomalią, to bilans 2024 roku wciąż będzie wyglądał tak samo?
Nie mam przekonania, że Jacek Zieliński z Goncalo Feio mieli latem większy komfort, niż Marek Papszun z Samuelem Cardenasem, a może nawet Niels Frederiksen z Tomaszem Rząsą. Co więcej, pamiętam też zimę w Warszawie i Częstochowie – gdy Jacek Zieliński zapowiadał, że być może uda się zastąpić Slisza już za pół roku, Claudem Goncalvesem, Raków wydawał luźne 700 tysięcy euro na Erica Otieno. Ba, w stolicy zapowiadali: latem pójdziemy grubo, na stole może wylądować ponad 3 miliony euro na transfery. Raków wzruszał ramionami i robił swoje – wydając na Ameyawa, Mosóra i Makucha więcej pieniędzy niż Legia miała przeznaczone na najgrubsze okienko ostatnich lat. Nie chodzi o to, by pocieszać się Lechem czy Rakowem, by wskazywać – inni mają gorzej. Ale jednak – cała Legia zasługuje, by rozpatrywać jej dokonania również w kontekście rywali. Rywali mocnych, bogatych i zdeterminowanych, by odbić się po fatalnym ubiegłym sezonie.
Oczekiwania a rzeczywiste możliwości
Internet wydał wyrok, a z Internetem się nie dyskutuje. Zdecydowanie zbyt długo zajmuję się piłką nożną, by rzucać się do obrony Jacka Zielińskiego i jego pracy w roli dyrektora sportowego. I nie chodzi nawet o brak odwagi, by stanąć w poprzek obiegowych opinii, bardziej o fakt, że jego pracę w roli dyrektora sportowego krytykuje wielu naprawdę oddanych i zorientowanych w zakulisowych grach kibiców Legii Warszawa. Czasem z zewnątrz nie do końca widać to, czym żyją buldogi pod dywanem, czasem z dystansu można pewne rzeczy odrzeć z emocji, ale przy okazji z ważnych dla lokalnej społeczności detali. Natomiast mimo wszystko chciałbym zaznaczyć, że Jacek Zieliński w gruncie rzeczy jest kolejną z ofiar… Legii Warszawa. Legii Warszawa z ponad stuletnią historią, z poparciem porażającej większości stolicy, ze zdominowanym przez siebie regionem oraz uporczywą naroślą, jaką dla obecnych władz klubu jest okres od 2012 do 2018 roku, a szerzej – cała ubiegła dekada.
Czy uważam, że transfery Jacka Zielińskiego były dobre? Cóż, z dzisiejszej perspektywy chyba przestał tak sądzić nawet Jacek Zieliński, skłonny do przyznania, że nie wszystkie narzędzia, które dostarczył dwóm kolejnym trenerom nadawały się do operowania na trzech trudnych frontach. Lista porażek takich jak bardzo nieudolne próby zastąpienia Bartosza Slisza czy ściągnięcia z zagranicznych rynków kogoś przyzwoitego jest coraz dłuższa. Czynnikiem, który na pewno działa na jego korzyść jest spora rola pecha – kontuzje Elitima, Augustyniaka i Oyedele jednocześnie to już sporo, a przecież doszły jeszcze kartki Kapustki. Można szydzić z tego, jak wyglądała momentami ławka Legii Warszawa, ale przy wypadnięciu siedmiu podstawowych graczy (bo trzeba doliczyć Pankova, Vinagre i Tobiasza) trzeba też wziąć poprawkę na czynniki zewnętrzne. Jestem w stanie sobie wyobrazić, że latem do środka pola dołącza jeszcze jedna gwiazda – ale przy zdrowych podstawowych pomocnikach może co najwyżej pomagać rezerwom w awansie do II ligi.
Natomiast bez wątpienia Jackowi Zielińskiemu łatwo jest wypomnieć oczywiste błędy. Zawodników, którzy nijak się nie sprawdzili, a którzy okazali się bardzo kosztowni. Sam kilkukrotnie w różnych programach podkreślałem – pierwsza część pracy Zielińskiego, odchudzenie kadry, zmniejszenie budżetu płacowego i wykonanie paru dobrych transferów wychodzących to ta prostsza część. Były już dyrektor sportowy Legii spisał się w tej roli świetnie, sprzedał Muciego czy Slisza przy jednoczesnym zachowaniu kadry zdolnej do walki o ligowe podium i fazę grupową w Europie. Problem pojawił się wtedy, gdy… wielu polskich dyrektorów sportowych wpada w tarapaty. Gdy nie wybierasz już w budżetowych opcjach, ale musisz wydać naprawdę spore pieniądze na piłkarza, który ma z miejsca zaoferować wysoką jakość. Wiemy już, że z Goncalvesem się nie udało. Z Alfarelą się nie udało. Z Nsame czy Burchem również.
Kluczem do zrozumienia sytuacji w Legii Warszawa jest jednak moim zdaniem najświeższa scysja ze stolicy, po gratulacjach, jakie zarząd klubu miał złożyć drużynie, przy bardzo dużym niezadowoleniu trenera Goncalo Feio. Jacek Zieliński może być zaskoczony (widać to było u Janusza Basałaja) skalą krytyki jego działań, bo patrzy na Legię w sposób podobny do Dariusza Mioduskiego. A to jest sposób kompletnie inny, niż ten który prezentują Goncalo Feio, kibice z Żylety czy legijnych mediów.
Czy to potencjał na dynastię?
Strzelam, że dla Dariusza Mioduskiego i Jacka Zielińskiego 2024 rok był dobry. Przede wszystkim były puchary, dwa razy. Były okazje, by pokazać najzdolniejszych zawodników w starciach z istotnymi europejskimi zespołami, były przelewy od UEFA za wygrane mecze i awans do fazy ligowej. Były pełne trybuny na meczach Ligi Konferencji, gdzie ceny można dyktować już w europejski sposób. W lidze bywało różnie, ale nigdy aż tak źle jak za ostatniej przygody polsko-europejskiej. Przypomnijmy – jej autorem był Czesław Michniewicz, który po latach oczekiwania stolicy wprowadził Legię do fazy grupowej Ligi Europy, ale też po latach oczekiwania reszty Polski, sprowadził Legię w okolice strefy spadkowej Ekstraklasy.
Tak, to musi głośno wybrzmieć. Od Ligi Mistrzów w sezonie 2016/17, Legia Warszawa tylko trzy razy doczołgała się do fazy grupowej europejskich pucharów. Raz za Michniewicza i zakręciła się jednocześnie w środku tabeli Ekstraklasy. Dwa razy z rzędu obecnie, czyli… pod rządami dyrektora sportowego Jacka Zielińskiego. Sprawiedliwie będzie dodać, że wcześniej nie było Ligi Konferencji, że zmieniły się warunki, że w międzyczasie wypadły z planszy choćby kluby z Rosji, ale staram się spoglądać na legijną rzeczywistość oczami Dariusza Mioduskiego. A ten w ostatnich dwóch sezonach po latach wreszcie zrealizował swój plan – faza ligowa w Europie rok po roku, bez przerw.
– Co to zmienia, przecież to wręcz na niekorzyść Jacka Zielińskiego! – zakrzyknie pewnie zagorzały krytyk obecnego doradcy zarządu ds. sportu w Legii. Jest w tym sporo racji – prawdziwym wyzwaniem dla Legii było przecież wylizać ekonomiczne, wizerunkowe i rankingowe rany po latach nieurodzaju 2017-2020. Te złe czasy już minęły, nagrody z UEFA, kapitalna frekwencja i sprzedaż zawodników powinny wystarczyć, by myśleć o dominacji na krajowym podwórku. Ale jest też druga strona medalu. Nie wiemy i raczej się nie dowiemy, jaka była rzeczywista kondycja finansowa Legii Warszawa w chwilach największych zakrętów. Tajemnicze fundusze luksemburskie i inne finansowe fiku-miku są zdecydowanie ponad moje możliwości pojmowania (nie znam się na dodawaniu, a co dopiero matematyce czy – o zgrozo! – ekonomii i finansach). Natomiast wiem, że Barcelona pomimo ogromnego potencjału, nieprawdopodobnie wysokich przychodów i pozycji dominatora ma problem z rejestrowaniem nowych zawodników. Czy w Legii też szafy są pełne różnego rodzaju dźwigni finansowych, których spłacanie trwa latami? Znów – pozostają przede wszystkim spekulacje, jako że te wszystkie procesy nigdy nie były omawiane w sposób w pełni transparentny. Przypomnę jedynie, że Legia dobrnęła swego czasu do punktu, gdzie obok sprawozdania finansowego zamieściła plik na kilka stron z “omówieniem sprawozdania finansowego”.
Czyli pierwszy czynnik ułaskawiający dla Legii – ona zwyczajnie może nie być aż tak bogata, jak widzą ją kibice, eksperci czy Goncalo Feio. I nie chodzi tu o to, że Jacek Zieliński nie przepalał pieniędzy – chodzi o to, że czym innym jest przepalenie 700 tysięcy euro, a czym innym przepalenie 2 milionów. A rzecz dzieje się w Ekstraklasie.
W Ekstraklasie, gdzie konkurencja jest już o wiele bogatsza niż te siedem, osiem lat temu, gdy Dariusz Mioduski rozpoczynał swoją walkę o wielką Legię. Lech Poznań nie sprzedaje już wychowanków za 5 milionów, a zagranicznych piłkarzy za bezcen. Z Ishakiem nie da się już zrobić jak z Hamalainenem. Velde odchodzi za pieniądze, których nie mógł Kolejorzowi dać Lovrencsics, Kamiński odszedł za dwukrotność Bednarka i tak dalej. A pojawił się też Michał Świerczewski, X-kom, pojawił się Zbigniew Jakubas, pojawiło się Miasto Płock i inni spośród listy najbogatszych w Polsce. Pieniądze, które mogły robić wrażenie i wypracowywać przewagę w latach 2012-2018, dzisiaj pozwalają utrzymać się w czołówce. I niewiele więcej.
To był potencjał na dynastię. I może kiedyś będzie?
Legia zmarnowała tak naprawdę kluczowy moment po awansie do Ligi Mistrzów. To tam była potrzebna powtarzalność, tam były potrzebne mądre i rozsądne inwestycje, to tam była potrzebna presja, by być najlepszym, by nie zadowalać się numerem dwa, czy to po Jagiellonii, czy po Lechu, czy po Piaście Gliwice. Gdyby Legia wykorzystała tamten moment i ugruntowała swoją pozycję w europejskim futbolu, dzisiaj nie rozmawialibyśmy o tym, czy Jacek Zieliński mógł lepiej wydać te trzy miliony euro. Trzy miliony euro Legia łapałaby co roku za każdy awans do fazy grupowej Ligi Europy. Ale tamta Legia balansowała na krawędzi – Marcin Żuk, który chyba najlepiej orientuje się w meandrach finansowych po sezonie 2021/22 napisał na legia.net wprost: Legia prawdopodobnie liczy na cud.
Totalnie nie dziwię się kibicom, którzy są świadomi, kto jest winny całemu okresowi od 2017 do 2024 roku. Kto jest winny temu, że najbogatsza i wydająca najwięcej na płace piłkarzy Legia oglądała w tym czasie fety mistrzowskie nie tylko w Poznaniu czy Częstochowie, ale też Gliwicach czy Białymstoku. Kibice widzą, że pod wieloma względami nad Rakowem unosi się szklany sufit. Że Lech też popełnia błędy, że Pogoń sama wymiksowała się z tego wyścigu, że sukcesy takich klubów jak Piast czy Śląsk są mocno tymczasowe. Że w Legii, albo przede wszystkim – w Warszawie wciąż jest potencjał na stworzenie dynastii, na powrót do lat 2012-2016, do regularnych mistrzostw i regularnej gry w pucharach. Rozumie to też Goncalo Feio, któremu akurat braku ambicji zarzucić nie sposób. To nie jest sytuacja Wisły Kraków, która żyje marzeniami o czasach Cupiała, ale bez Cupiała. To jest Legia, która nadal ma mnóstwo atutów po swojej stronie, łącznie z grą w pucharach, której w tym sezonie nie mają w Poznaniu czy Częstochowie.
Ale nie potrafię też być zaskoczonym, że władze Legii przy roku 2024 stawiają spory plusik. Tak naprawdę dopiero drugi, może trzeci od czasów Ligi Mistrzów. W 2018, 2020 i 2021 roku wygrali mistrzostwo, ale nie zdołali wystąpić w fazie grupowej pucharów. W 2019, 2022 i 2023 roku brakowało tego, co dla Legii najważniejsze, czyli fety mistrzowskiej. Teraz walczą o stabilizację na poziomie ligowej czołówki z pucharową wiosną.
Dla władz Legii to już bardzo dużo, zwłaszcza na tle wcześniejszych niepowodzeń. Dla kibiców Legii to o wiele za mało. Dla Dariusza Mioduskiego to pewnie naprawdę sporo, szczególnie przy skali pieniędzy, które sam musiał do Legii dorzucać w chudych latach. Dla Goncalo Feio to wciąż za mało.
Stąd nieporozumienie w Szwecji. Stąd przesunięcie Jacka Zielińskiego do roli doradcy zarządu. Stąd brak cierpliwości, stąd wkurwienie kibiców, stąd konfrontacyjne wypowiedzi Feio.
Wiosną stawka tylko wzrośnie. Bo z dzisiejszej perspektywy trudno sobie w ogóle wyobrazić Legię bez europejskich pucharów w przyszłym sezonie – a przecież nawet wysokie czwarte miejsce w Ekstraklasie nie zawsze jest “biorące”, o czym jakże boleśnie przekonała się Pogoń Szczecin…
Komentarze