Olkiewicz: grasz w głupie gry, wygrywasz głupie nagrody

Reprezentacja Polski najpierw wpełzła na Euro gdzieś pod listwą przypodłogową, wykorzystując drzemkę strażników, a następnie opuściła turniej na kopach jako pierwsza z wszystkich drużyn, już ósmego dnia turnieju. Nie ma w tym - niestety - niczego nielogicznego, wręcz przeciwnie, stało się to, czego się spodziewaliśmy. Boli jedynie sposób, w jaki znaleźliśmy się w tym miejscu.

Jakub Moder
Obserwuj nas w
Andrew SURMA/Alamy Na zdjęciu: Jakub Moder
  • Reprezentacja Polski przegrała z wyżej notowanym rywalem, a następnie przegrała z kolejnym wyżej notowanym rywalem – sklecona naprędce drużyna pod przewodnictwem selekcjonera, który przychodził jako strażak na finiszu eliminacji, nie miała żadnych argumentów z Holandią czy Austrią.
  • Nasza turniejowa klęska jest logiczna, jest uzasadniona, była łatwa do przewidzenia – gorzej, jeśli spojrzymy wstecz i dojdziemy do wniosku, jakim cudem znaleźliśmy się w tak parszywym miejscu.
  • Zmarnowanie epokowej szansy często – cóż, sama nazwa podpowiada – oznacza epokę bólu. I niestety, wiele wskazuje na to, że w przypadku reprezentacji Polski futbol będzie logiczny jak nigdy.

Porażki wliczone w koszta

Wszystko dzieje się dokładnie tak, jak przewidywali realiści, a można nawet zaryzykować osąd, że jest minimalnie lepiej. Tak, tak, nawet w takim dniu, gdy odpadliśmy jako pierwsi z Mistrzostw Europy, należy zachować trzeźwość osądu – a prawda jest taka, że nas na tych Mistrzostwach Europy w ogóle nie powinno być. Jeśli uwzględnimy miejsce, w którym wylądował nasz futbol w przededniu zwolnienia Fernando Santosa, będziemy musieli szczerze przyznać przed sobą samym oraz przed światem – trudno było się spodziewać czegokolwiek innego. Polska dwukrotnie w eliminacjach wyłożyła się na zespole Mołdawii, Polska nie oddała celnego strzału z Walią, Polska momentami miewała problemy z reprezentacjami kilka klas gorszymi, nie wspominając o tym, co się działo, gdy walczyliśmy z rywalami z podobnej albo wyższej półki. Bukmacherzy w momencie losowania grup wiedzieli, że zwycięzca ścieżki barażowej wiodącej na Euro będzie prawdopodobnie chłopcem do bicia. Francja, której jakość przytłacza, Holandia z gwiazdami światowego futbolu na każdej pozycji oraz Austria, solidna drużyna z kilkoma kapitalnymi graczami, ale przede wszystkim z Ralfem Rangnickiem i jego filozofią za plecami. I to nie od wczoraj, nie od ubiegłego tygodnia, ale od czasu, gdy Austria próbowała wymyślić formułę na własną kadrę niemalże od zera.

Stawiam tezę, że w tej grupie nie poradziłyby sobie o wiele lepsze zespoły niż Polska. To miejsce “wyjściowo” było zresztą przygotowane dla kogoś pokroju Islandii – my “spadliśmy” do ścieżki barażowej niespodziewanie, może nawet sensacyjnie. Wrócił zapach lat dziewięćdziesiątych i pamiętnej grupy z Włochami, Anglią, Gruzją i Mołdawią, gdy byliśmy losowani z trzeciego koszyka, od razu dostając dwóch mocnych przeciwników w rozgrywkach, gdzie nawet drugie miejsce daje ledwo baraże.

Jeśli chodzi o samą jakość gry – pewnie powinna być wyższa z Austrią, zwłaszcza po utracie drugiego gola, gdy Polacy złożyli się w harmonijkę. Pewnie można było lepiej wejść w mecz, bo do utraty pierwszego gola właściwie nie istnieliśmy na murawie. Natomiast z grubsza – stało się to, co zazwyczaj się dzieje, gdy zawodnicy Borussii, Bayernu czy Interu Mediolan mierzą się z piłkarzami Łudogorca, Hellasu Werona oraz Southamptonu. Celowo przerysowuję, ale trochę tak jest – Austria obecnie ma od nas silniejsze nazwiska, występujące w mocniejszych klubach i co najważniejsze – w istotniejszej roli. Do tego Austria ma też stałego selekcjonera, który od lat wprowadza swoją unikalną filozofię, a efekty są widoczne coraz mocniej, z każdym rozegranym przez jego zespół meczem.

Dlatego po pierwsze oczekiwałem porażki z Austrią. Po drugie zaś – oczekiwałem, że będzie to jedna z trzech porażek na Euro. Tak wynikało z liczb, z matematyki, z bukmacherskich przewidywań, tak nakazywała logika. Futbol bywa nielogiczny, oczywiście, każdy może sprawić niespodziankę, widać nawet na obecnym turnieju. Ale przekonywanie, że “futbol bywa nielogiczny” najczęściej kończy się mniej więcej w półfinałach, gdy znów melduje się tam ten sam zestaw rywali. Oczywiście nie wspominam o klubowej piłce, gdzie “futbol bywa nielogiczny”, ale jakoś od stu lat Inter Mediolan jest silniejszy od Hellasu Werona i nawet nielogiczny futbol nie jest w stanie tego zmienić.

Porażki z Holandią i Austrią zasadniczo nie bolały – bo były logiczne, bo był czas się do nich przygotować, bo stanowiły po prostu wykonanie wyroku, który zapadł o wiele wcześniej, w zupełnie innym miejscu.

Czytaj więcej: Koniec Euro. Nabierano nas. Znowu. Co dalej? | Przemowa #67

Epokowa szansa i epokowy błąd

No nie da się do tego nie wrócić. Albania, Czechy, Mołdawia, Wyspy Owcze i my. Nowy selekcjoner. Nowe nadzieje. W naturalny sposób ułatwiona wymiana pokoleniowa – bo dinozaury albo dogorywają gdzieś w Ekstraklasie, albo spadają z ligi saudyjskiej. Dużo czasu, dużo meczów, dużo możliwości, by teraz wreszcie usiąść na spokojnie. W tym reprezentacyjnym świecie, gdzie rzadko masz czas, by na spokojnie nauczyć się imion i nazwisk swoich piłkarzy, my dostaliśmy los na loterii – rekordowo słabą grupę w eliminacjach, które służą tak naprawdę odsianiu wyłącznie tych najbardziej beznadziejnych – bo na sam turniej i tak śmiga pół kontynentu. Nie było, nie ma i pewnie już nigdy nie będzie lepszej okazji, by zadbać o tę mityczną przyszłość. Tak, w piłce reprezentacyjnej w naturalny sposób ograniczają cię materiały, masz do dyspozycji określonych zawodników z określonych klubów – z określoną liczbą rozegranych minut. Możesz być najlepszym selekcjonerem i najzręczniejszym taktykiem, ale ostatecznie gdy będziesz musiał wybrać między trzema różnymi średniakami siedzącymi na ławce rezerwowych w swoich klubach – no nie powołasz De Bruyne, powołasz średniaka, a potem jeszcze ten średniak będzie grał. Ale jednak – trudno sobie wyobrazić lepszą okazję, by paru piłkarzy zbudować. Poszerzyć grupę selekcyjną, wypróbować rozwiązania sytuacyjne, piłkarzy, którzy mogliby pełnić funkcję zadaniowców. Szlifujesz sobie ustawienie i strategię, zgrywasz nazwiska, testujesz, potem udoskonalasz.

Mieliśmy złoty róg, nie da się z dzisiejszej perspektywy nazwać tego inaczej. Wystarczyło wyprzedzić trzy drużyny z grona Albania, Czechy, Mołdawia, Wyspy Owcze. Wówczas jesteśmy losowani z normalnego koszyka, trafiamy na Euro normalnych rywali, Psia krew, tak proste zadania się nie zdarzają, tak proste grupy się nie losują. To było jak zejście aniołka z chmurki i zaoferowanie: droga Polsko, na co dzień nie przynosimy wam takich frykasów, niezależnie jak długo się modlicie, ale dla was zrobimy wyjątek.

Idealny czas, epokowa szansa, możliwość, by jednocześnie sobie punktować (bo z Mołdawią powinny punktować nasze reprezentacje młodzieżowe), budować rankingi, utrzymywać koszyk, ale i testować, wdrażać, odmładzać, zwiększać moc. I co? I za Santosa żeśmy ani nikogo nowego na murawie nie zobaczyli, ani nie ograli Mołdawii, ani nic nie zbudowali taktycznie. Zmarnowaliśmy najlepszy czas w najnowszej historii. Nie wykorzystaliśmy piłki wystawionej na pustą bramkę. Biernie patrzyliśmy, jak mijają dni, które mogą uwarunkować losy reprezentacji nie na kolejne kilka miesięcy, ale nawet kilka lat.

To tam wszystko się zaczęło. To tam przegraliśmy, to tam wylosowaliśmy sobie Francję i Holandię, z Austrią na doczepkę. To tam zaczęły się problemy, z których – już dziś to wiadomo – prędko nie wyjdziemy.

Czytaj więcej: Robert Lewandowski: byłem gotowy na 100 proc., ale gra od początku byłaby ryzykowna

Gdy patrzę na przyszłość, widzę źle

Jak bowiem wygląda przyszłość reprezentacji Polski? Nie chcę już teraz wchodzić w personalne kwestie, czy uda nam się zastąpić Wojciecha Szczęsnego, co zrobi Robert Lewandowski, czy będziemy potrafili grać bez niego, czy lepiej postawić na dalsze rozwijanie systemu z trójką stoperów i mocnymi wahadłowymi, czy jednak wrócić do 4-2-3-1. To wszystko kwestie wtórne, bo niestety – znów decydować będą liczby, algorytmy, współczynniki i ta bezlitosna matematyka. Jak pisałem wczoraj – z Austrią walczyliśmy nie tylko o awans do dalszej fazy na Euro 2024, ale też o pierwszy koszyk w losowaniu eliminacji Mistrzostw Świata w 2026 roku. Oczywiście wiele wskazuje na to, że ten koszyk jest już tylko w sferze marzeń, a więc niemal na pewno w mundialowych eliminacjach dostaniemy jednego rywala z najwyższej półki – i to w grupie, gdzie bezpośredni awans na turniej uzyska jedynie zwycięzca grupy. Tak, drugi koszyk to nadal nieźle, można trafić nawet równorzędnego rywala z miejsc 10-12 w rankingu, ale co z tego – najlepsze losowanie, czyli rywal 10-12 z rankingu, będzie gorsze od najgorszego z pierwszego koszyka – gdzie czekałby co najwyżej 13. w rankingu przeciwnik (a mógłby nawet spoza TOP 20).

Co tu dużo pisać – pewnie za dużo się tam nie napunktujemy, podobnie jak w Dywizji A w Lidze Narodów. Resztki rankingu będziemy sobie trwonić w eliminacyjnych starciach z mocarzami, przy odrobinie szczęścia może uda się jakkolwiek powalczyć w barażach, ale to wszystko. Raczej nie pojedziemy na mundial, a w międzyczasie pogubimy ostatnich zawodników, którzy mieli doświadczenie z 2016 roku – ostatniego, gdy coś nam się naprawdę udało.

Tak to właśnie jest z epokowymi szansami. Mogą cię wywindować w górę, rozpoczynają epokę powszechnego szczęścia, albo przeciwnie, zagrzebać w mule, z którego wygrzebywanie się potrwa – ech! – całą epokę. Na szansę, którą otrzymał Santos, pracowali sumiennie wszyscy, od Brzęczka po Michniewicza. Na odbudowanie wszystkiego, co zmarnowaliśmy w ostatnich kilkunastu miesiącach też będziemy pracować latami.

Dobrze już było. Teraz nasze dzieci najprawdopodobniej poznają świat magicznych lat dziewięćdziesiątych, gdy awans na wielki turniej wydawał się niedoścignionym marzeniem. Pocieszenie? Awans na mundial w 2002 roku smakował jak zimna cola z puszki po 3 godzinach biegania po żwirze. 16 lat między 1986 a 2002? To tak jakby następny wielki turniej zaliczyć w 2040.

Tak, to ten moment, by z niepokojem przełknąć ślinę.

Komentarze