- Trudno nie odnieść wrażenia, że Polska stanęła w punkcie “make or break”. Po fatalnej kadencji Fernando Santosa, ale i wcześniejszym szamotaniu się gdzieś między Sousą a Michniewiczem, mecz z Austrią gramy nie tylko o 3 punkty na Mistrzostwach Europy, ale też choćby o szansę dalszych losowań z pierwszego koszyka.
- Mecz z Austrią to jednak nie tylko wyznaczenie kursu na ME oraz pierwszy krok, by mieć coś do powiedzenia w eliminacjach Mistrzostw Świata – to spotkanie, które może skutecznie zniechęcić kibiców, albo wręcz przeciwnie, sprawić, że zjednoczą się wokół biało-czerwonej flagi.
- Gdy dodamy do tego wszystkie konteksty związane ze starzeniem się Szczęsnego czy Lewandowskiego, z wyborami w PZPN-ie, z ogólnym klimatem wokół piłki nożnej w Polsce, tak skutecznie zepsutym w ostatnich dwóch latach – trudno nie odczuwać ekscytacji, jeśli nie samym boiskiem, samym bojem futbolowym, to rzeczywistą stawką meczu.
Już wiele osiągnęli, jeszcze niczego nie osiągnęli
Nie ulega wątpliwości, że dziewięć spotkań w kadencji Michała Probierza to okres, który możemy nazwać randkowaniem. Ten poprzedni zbir z Portugalii strasznie zapuścił nasze wspólne mieszkanie, rzadko w ogóle bywał w domu, nie dorzucał się do czynszu, ciągle coś psuł. Uczucie szybko wygasło, a proza życia codziennego okazała się nie do wytrzymania dla obu stron. Dla kolejnego adoratora to sytuacja z jednej strony prosta, z drugiej – wymagająca pewnego poświęcenia. Prosta – bo rozżalenie poprzednikiem pozwala spojrzeć łaskawiej na każdy, najdrobniejszy miły gest ze strony nowego kawalera. Wymagająca poświęcenia – bo zająć miejsce w złamanym serduszku jest oczywiście nieco trudniej, z racji oczywistej nieufności do całego świata. Probierz na pierwszych spotkaniach wypadał nieźle, miewał parę gaf, parę razy może rzucił niezręcznym dowcipem, ale generalnie – zaprezentował się naprawdę solidnie, stał się człowiekiem godnym zaufania. Jak zapewniają źródła blisko PZPN-u – do tego stopnia, że niezależnie od wyników meczów z Austrią i Francją to właśnie Probierz ma nam meblować kadrę dalej, podczas eliminacji Mistrzostw Świata, a może i na samym turnieju, jeśli oczywiście uda nam się na niego awansować.
Ten okres randkowania zaczyna jednak dobiegać końca. Reprezentacja Polski Michała Probierza osiągnęła w tym czasie naprawdę dużo – odzyskała wielką część zaufania kibiców. Ba, tak naprawdę zaczęła od odzyskania zainteresowania, bo za schyłkowego Santosa nie dało się już na ten zespół w ogóle patrzeć, a co dopiero o nim gadać czy czytać. Zawróciliśmy ze ścieżki, która prowadziła nas gdzieś w stronę Bułgarii, gdzie mgliste wspomnienie o Stoiczkowie ustępuje rzeczywistości złożonej głównie z równorzędnych bojów przeciw Luksemburgowi czy Litwie. Ale znów stoimy na tym samym rozdrożu, na którym tkwiliśmy już kilkukrotnie. Z jednej strony ta wymarzona europejska solidność, to doskoczenie do poziomu i regularności, które mają Szwajcarzy czy Austriacy. Z drugiej – zjazd do poziomu wielu innych reprezentacji o zbliżonym potencjale, ale bez takich indywidualności jak Robert Lewandowski.
Wciąż możemy ruszyć z powrotem w tę ślepą uliczkę, wciąż możemy doskoczyć do poziomu, który nas satysfakcjonuje – a który w tym tysiącleciu dał nam tylko Adam Nawałka. Reprezentacja osiągnęła wiele, jeśli weźmiemy pod uwagę długi, których narobił u ludzi Santos wraz z zarządzanym przez siebie zespołem. Tak, to trzeba podkreślać, bo część z obecnych bohaterów była przecież ważnym elementem licznych kompromitacji drużyny narodowej – i na boisku, i poza nim, przy rozmowach z premierem. Długi zostały poniekąd spłacone – wygrany baraż, niezłe mecze towarzyskie, zaprezentowanie się bez lęku w starciu z mocniejszym rywalem na dużym turnieju. Teraz jednak nadchodzi moment decyzji, czy zaczniemy coś zarabiać, czy zaczniemy gromadzić kapitał. I tu akurat nie jest to tylko metafora.
Stawką meczu z Austrią są oczywiście cenne punkty na Mistrzostwach Europy, a co za tym idzie – prawdopodobieństwo awansu do fazy pucharowej. Wtedy, jak zawsze, wpadną premie od UEFA, wtedy zapewne swoje dosypią sponsorzy, pomijając, że kibice wpadną w euforię, a Michał Probierz dorobi się kilku okładek w topowych polskich czasopismach – również politycznych czy biznesowych. Ale dodatkowy aspekt, może równie ważny, to rankingi. Polska obecnie tańczy na granicy blisko 12. miejsca w rankingach UEFA, czyli blisko ostatnich miejsc pierwszego koszyka przy losowaniach grup eliminacyjnych Mistrzostw Świata. O miejsce w pierwszym koszyku walczymy m.in. z Austrią, więc nie będzie przesadą: gramy o pole position w walce o bilety do USA, Meksyku i Kanady w 2026 roku.
Klasyczne, książkowe – make or break. Ogarnij albo przepadnij. Gaz do dechy albo cios w bebechy. Wóz albo przewóz. Wjazd na całego albo śpij, kolego. Okej, wystarczy.
Rewolucja godności musi mieć charakter ciągły
Pod względami czysto sportowymi mamy więc pełen obraz – reprezentacja Michała Probierza gra o kolejną fazę Mistrzostw Europy, ale również o drastyczne powiększenie szans na awans mundialowy. Ten ostatni aspekt jest o tyle ważny, że wobec zwiększenia liczby drużyn na całej imprezie, nieco inny przebieg będą mieć eliminacje. Będzie aż dwanaście grup eliminacyjnych (dobra wiadomość), czyli nawet dwunasty zespół w rankingu nie będzie mógł trafić na najmocniejszych z kontynentu (wciąż dobra wiadomość). Niestety, na turniej jadą jedynie zwycięzcy każdej z dwunastu grup, dla dwunastu wiceliderów oraz czterech ekip z Ligi Narodów pozostaną cztery ścieżki barażowe. Gdyby kierować się suchą matematyką, “wyjściowo” awans zyskuje dwanaście ekip z pierwszego koszyka oraz zaledwie cztery z kolejnej dwunastki, losowanej z koszyka numer dwa. Wiadomo, dla potęg nie ma to żadnego znaczenia, a europejska dolna połówka tak czy owak będzie celować w awans poprzez baraże. Ale my czy Austria? Jesteśmy idealnie na styku. Są tu z nami Węgrzy, Ukraińcy, parę innych ekip, które przy szczęśliwym losowaniu z pierwszego koszyka mogą się powoli przymierzać do wyboru sombrera na mundial, a przy mniej szczęśliwym z drugiego – do zakupu nowego telewizora na tenże mundial.
Niestety, konsekwencje są zawsze długofalowe. Ani z Austrią tego pierwszego koszyka nie wygramy – potem jest przecież jeszcze Liga Narodów, a i mecz z Francją, może nawet faza pucharowa. Ani też pierwszego koszyka nie przegramy – bo przegrywamy go od dłuższego czasu, ze szczególnym uwzględnieniem fatalnej kadencji Fernando Santosa. Natomiast to bez wątpienia najważniejszy mecz – bo bezpośredni, w dodatku pozwalający myśleć o nabraniu rozpędu na najbliższe miesiące. To banał, ale dla porządku – jak już spadniesz do niższego koszyka, to zazwyczaj wygrzebać się z niego jest cholernie trudno. Cięższe losowania, to mniej zwycięstw, mniej zwycięstw, to mniej punktów, koło napędza się samo, do momentu dorobienia się takiej piłkarskiej jakości w zespole, że nawet teoretycznie mocniejszy rywal nie ma nic do powiedzenia. Nam to, cóż, w najbliższych latach raczej nie grozi.
Ale już pal licho to Euro, pal licho koszyki, rozstawienia, mundial 2026. Pamiętajmy, że ekipa Michała Probierza dała nam coś, co stanowi gigantyczne zobowiązanie. Dała nam nadzieję na to, że jutro będzie odrobinę lepsze. Że oglądanie kadry będzie odrobinę przyjemniejsze. Zaoferowanie komuś nadziei to wielka sprawa oraz wielka odpowiedzialność. Skoro już kadra zaczęła przywracać godność samej sobie, to wywrotka w takim momencie byłaby zaoraniem dotychczasowego dorobku. Dziewięć malutkich kroczków do przodu, by potem wykonać cztery wielkie susy w tył. Przy czym – tak naprawdę w tej konkretnej kwestii, w kwestii przywracania godności, wynik będzie sprawą wtórną. My tu mamy przede wszystkim udowodnić, że skończyła się w reprezentacji epoka pampersów, epoka chowania się przed piłką, odpowiedzialnością, przed wzięciem zespołu na własne barki.
Parafrazując Jerzego Brzęczka – mamy udowodnić, że coś się przestawiło w głowach.
Punkt zwrotny – dla wielu ostatni
Możliwe, że to ostatni wielki turniej Wojciecha Szczęsnego, w ostatnich latach regularnie ratującego kuper Polsce. Możliwe, że to jedno z ostatnich wielkich wyzwań Roberta Lewandowskiego, być może najlepszego piłkarza w historii rodzimej piłki. Możliwe, że to ostatni turniej w roli prezesa PZPN-u dla Cezarego Kuleszy, który jak każdy działacz w dużym stopniu zależy od wyników zespołu, na który nie ma zbyt wielkiego wpływu. Ale to nie koniec. Ogólny klimat wokół piłki nożnej w Polsce w dużej mierze zależny jest od aktualnego wizerunku reprezentacji Polski. To nie jest hiperbola, sponsorzy reprezentacji w ostatnich miesiącach doszli do takiego miejsca, gdy w swoich spotach reklamowych mniej lub bardziej otwarcie szydzili z kadry. Afera premiowa, fatalne wyniki, dziwaczni sponsorzy i partnerzy, ochłodzone stosunki z Ministerstwem Sportu, do tego stopnia, że Sławomir Nitras niemal rozpoczął raperski beef z całym PZPN-em (oraz Legią Dariusza Mioduskiego, ale to inna historia).
Futbol w Polsce naprawdę był bardzo blisko powrotu do lat… Franza Smudy? Grzegorza Laty, ale już tego post-beenhakkerowskiego? Zawsze był powodem do szyderstw, zawsze były żarty, mniej lub bardziej udane, ale mniej więcej od Kataru, do zatrudnienia Michała Probierza to jeden wielki festiwal zniechęcania ludzi do polskiej piłki nożnej, do polskiego futbolu. Wywiady, wypowiedzi, afery, aferki i afereczki, lapsusy językowe, irracjonalne tezy i decyzje. Momentami przypominało to jeden wielki pożar w miejscu, w którym panuje duży nieporządek, żeby nie uciekać się tutaj do bardziej wulgarnych skojarzeń.
Zaczynamy z tego powolutku wychodzić. Wszyscy, wspólnie, co jest naprawdę ważnym aspektem całej sprawy. Dla Lewandowskiego i Szczęsnego to moment, by zostawić swoje kadrowe legacy, swoją spuściznę, która będzie czymś innym niż niewywietrzonym smrodkiem afery premiowej i kompromitacji w najłatwiejszej grupie eliminacyjnej w historii Europy. Dla Kuleszy, by się po prostu odbić. Dla polskiego futbolu – by znów stać się atrakcyjną ścianką do zdjęć dla polityków, obecnie stroniących od piłki nożnej jak od chorego na gruźlicę. Dla kadry, by skutecznie trafić do serc, by zjednać sobie wiernych kibiców.
Gramy o punkty, koszyki, serca, godny ostatni etap kariery, o rankingi, awanse, rozwój, o zaufanie, sympatię, premie, możliwości.
Niby bez presji. Niby bez oczekiwań. Ale gramy o wszystko.
All-in.
Aż się zalogowałem, żeby dodać komentarz. Jestem ostatnim cynikiem, Januszem, fatalistą tematu polskiej piłki. A jednak ten tekst coś we mnie ruszył. Dzięki Panie Jakubie.