- Najbardziej porażające jest zestawienie dat oraz sposobów opisywania rzeczywistości w trzech źródłach – fabularnym filmie “Piłkarski Poker”, subiektywnych wspomnieniach “Fryzjera” oraz opartych na zeznaniach artykułach “Piłkarskiej Mafii”.
- Proceder korupcyjny to jedna gałąź patologii piłki tamtych lat – równie obrzydliwe i ohydne są całe kulisy funkcjonowania sportu zawodowego ostatniej dekady XX wieku.
- Najmocniej boli świadomość wielkiego kontrastu pomiędzy słodkim życiem skorumpowanych sędziów, piłkarzy i działaczy oraz tych, którzy na stadionie szukali ucieczki od parszywej rzeczywistości “najntinsów”.
Korupcyjne bagno – przez całe dekady
Premiera filmu “Piłkarski Poker” miała miejsce w 1988 roku, gdy kraj wciąż jeszcze spoglądał z niepokojem na Moskwę, a szalenie utalentowani Andrzej Rudy czy Marek Leśniak zamiast wyjechać z Polski za godne pieniądze, uciekali przed PRL-em podczas zagranicznych zgrupowań. Kluczowy moment działalności Ryszarda Forbricha, znanego raczej jako “Fryzjer”, przypadał na drugą połowę lat dziewięćdziesiątych, czas “dzikiej” prywatyzacji, pełnych półek i pustych kieszeni, ale również i dwóch polskich zespołów w fazie grupowej Ligi Mistrzów. Blog “Piłkarska Mafia”, na którym Dominik Panek niestrudzenie prowadzi najbardziej obszerną kronikę korupcji w polskiej piłce, zawiera przede wszystkim opis działalności w latach od wprowadzenia do polskiego prawa penalizacji korupcji w sporcie. A to czas wejścia do Unii Europejskiej, skoku cywilizacyjnego, początków naprzemiennych rządów PiS-u oraz PO, autostrad, stadionów i prawdziwego, a nie tylko udawanego luksusu – również w hotelach, w których sypiali coraz lepiej zarabiający piłkarze.
Ta rozpiętość czasowa jest… porażająca? Zaskakująca? Przytłaczająca? Przecież film “Piłkarski Poker” też nie powstał na fali jakichś nowych, zaskakujących ustaleń, przyklejając się do sensacyjnego aktualnego tematu. To było raczej nieco poetyckie zamknięcie i podsumowanie pewnej dłuższej historii – kto wie, może nawet historii odwiecznej? Gdzie sport, tam próba wpływania na rywalizację za pomocą wszystkich chwytów, również tych niedozwolonych. Różni się jedynie kruchość moralnych barier oraz kreatywność tych, którzy owe bariery chcą złamać, albo przynajmniej przeskoczyć. Ale zanim cofniemy się do wykradania zawodników w resortowych furgonetkach, skupmy się na tych trzech dekadach.
Lata osiemdziesiąte, lata dziewięćdziesiąte, początek XXI wieku. Leszek Milewski kapitalnie zauważył: to nie jest tak, że Ryszard Forbrich wszedł do polskiej piłki prosto ze swojego fryzjerskiego salonu i odkrył korupcję. To bagno, w którym po prostu dobrze się odnalazł – ze swoim wujowskim humorem, wujowskim rozumieniem słowa “gościnność”, wujowskim manierami i wujowską ofiarnością w rozdawaniu prezentów. Z mojej perspektywy – kibica, który zaczynał chodzić na trybuny właśnie w latach dziewięćdziesiątych, ale przede wszystkim – człowieka, który w tamtym okresie przeżywał intensywne zderzenia z rzeczywistością, to rozdział, który jest w polskiej piłce niesłusznie zapomniany.
Jak Edek z “Tanga”
Nie mam oczywiście zamiaru rozgrzeszać czy nawet umniejszać czynom skromnego wronieckiego działacza. Jego postać – i jego wspomnienia, jakiejkolwiek jakości one właściwie są – służą raczej do próby właściwego zrozumienia całego zjawiska. Wielu zastanawiało się przecież, nie bez racji, jak to właściwie możliwe, że gość bez jakiegoś niebywałego wykształcenia, bez większego obycia, bez wielu zagranicznych podróży na koncie i bez wielu dolarów w kieszeni nagle wskakuje w buty bossa całej piłkarskiej mafii. Ojca chrzestnego, capo di tutti capi, jakiegoś bonzo na włościach, który rozdaje karty dla całej piłkarskiej Polski. I tu właśnie opowieść wypada rozbić na dwa wątki.
Pierwszy, banalny – “Fryzjer” jest niejako twarzą korupcji w polskiej piłce, najbardziej medialnym spośród zatrzymanych, również dlatego, że… nikt go nie lubi. Wiem po sobie, patrzę na nazwiska, które otrzymywały wyroki po ustawionych spotkaniach z udziałem ŁKS-u, patrzę na to, kto grał w latach dziewięćdziesiątych w meczach, co do których do dziś jest sporo wątpliwości. Ciężko jest rzucić kamieniem, albo chociaż skrzywić się z niesmakiem na poczynania idola z lat dziecięcych. Prościej zamknąć to krótkim: “a kto nie był umoczony”? Prowincjonalnego działacza z prowincjonalnego klubu, w dodatku dziś już właściwie nieistniejącego, można spokojnie wziąć na celownik i ładować, ile wlezie. Zwłaszcza, że jak przyznawał w wielu wywiadach sam Dominik Panek – mimo wszystko niewielu zbliżyło się do takiej liczby ustawionych spotkań, jak te, w których palce maczał Forbrich.
To zresztą doskonale widać na przykładzie samych wspomnień “Fryzjera”, spisanych wraz z Adamem Godlewskim. Obficie, barwnie i ze swadą opowieść toczy się od połowy lat dziewięćdziesiątych aż do 2003 roku. Tam się ucina – bo wszystko, co “Fryzjer” mógł opowiedzieć dalej, byłoby właściwie przyznaniem się do wszystkich win, a przy okazji być może i naprowadzeniem śledczych na kolejne nazwiska w aferze korupcyjnej. Forbrich momentami podkręca swoją rolę i znaczenie, częściej jednak deprecjonuje. Najistotniejszy jest jednak ten najprostszy zabieg – zwyczajnie opowiada historię zanim stał się tym człowiekiem, który nie tylko załatwia mecze Amice Wronki, ale też ustawia połowę ligi.
Tu jednak pojawia się właśnie ten drugi powód. “Fryzjer” miał swoich mistrzów w rzemiośle korumpowania. O niektórych zresztą opowiada, wprost przyznając, które metody poznał jako przekazywane “z ojca na syna” (mecze najlepiej ustawiać na spacerach w laskach przyległych do restauracji), a które wymyślił i udoskonalił sam. Był trochę jak Edek z “Tanga” – wszedł na scenę bez jakiegoś określonego planu i ambicji. Ale gdy zauważył, co daje władzę i w jaki sposób można tę władzę wykorzystać – cóż, Stomil i ekipa mogli już tylko bezradnie patrzeć na jego rządy.
Ilu było “Fryzjerów” w czasach, gdy zaczęto penalizować korupcję? Dominik Panek, na którego autorytet zawsze warto powołać się w tej kwestii, wylicza: bardzo niewielu. W rozmowie z portalem kruczek.pl przywołuje tak naprawdę trzech: sędziego Grzegorza G., trenera Dariusza W. oraz trenera Andrzeja B. To ci ludzie mieli mieć na tyle szerokie wpływy oraz na tyle mocne parcie do uzyskiwania zysków, by załatwiać mecze w całej Polsce w okresie po dodaniu zapisów penalizujących korupcję w sporcie. Ale ile było “Fryzjerów” wcześniej? Choćby w czasie, gdy Amica Wronki w absolutnie haniebnym stylu zdobywała swój pierwszy Puchar Polski?
Dolce vita piłkarskiej elity
Historia korupcji w XXI wieku jest powszechnie znana. Ustawiało się głównie mecze w II lidze, najwięcej na jej szczycie, gdzie trudno było o zupełnie czysty awans do Ekstraklasy. Sporo mówią nawet same nazwy klubów, które miały najwięcej problemów z wrocławską prokuraturą. Kujawiak Włocławek, Górnik Polkowice, Kmita Zabierzów, Górnik Łęczna, Podbeskidzie Bielsko-Biała. Oczywiście, są też Arka, Pogoń, Korona czy Piast, natomiast zasadniczo – chodzi przede wszystkim o kwestię awansu do Ekstraklasy, ewentualnie utrzymania w którejś klasie rozgrywkowej.
To wszystko nadal jest brudne, oburzające i haniebne, natomiast bądźmy realistami – ilu ludzi faktycznie żyło tym, kto był mniej sprawiedliwy, Szczakowianka Jaworzno czy Świt Nowy Dwór Mazowiecki? Ilu fanatyków z Jaworzna i Nowego Dworu Mazowieckiego zostało oszukanych przez piłkarską mafię? To zdecydowanie inny wymiar, inna kategoria, niż choćby pamiętny łódzko-warszawski finisz sezonu 1992/93. Właśnie o tych latach – i tamtej Ekstraklasie – najwięcej opowiada “Fryzjer”. Ale i liczni byli piłkarze czy trenerzy, dziś jak jeden mąż spluwający z ohydą, ilekroć ktoś przypomni tamtą rzeczywistość.
A jaka była to rzeczywistość? Cóż, “Fryzjer” bez ogródek i bez żenady opowiada o rytuałach przedmeczowych i pomeczowych. Wódka przewija się w najróżniejszych konfiguracjach, zazwyczaj w towarzystwie “hostess” oraz zadymionych pomieszczeń. Sędziów i działaczy trzeba zawsze ugościć, spakować im specjalne podarunki, przenocować w jakimś przyjemnym miejscu, po meczu jeszcze dalej częstować wszystkim, czym tylko chata bogata. Niestety, chciałoby się wierzyć, że sprawa dotyczyła tylko Wronek. Ale wywiadów z tamtych lat jest zbyt dużo. Jedni mówią półgębkiem, inni walą prawdą na odlew, natomiast obraz jest w miarę spójny. Mecz piłkarski był wówczas trwającym 105 minut (czasem dłużej, gdyby na przykład wydłużyła się przerwa, z powodu trwającej licytacji korupcyjnej) przerywnikiem. Przerywnikiem w jednej wielkiej imprezie, ale nie takiej z reklamówki napoju gazowanego, tylko prosto od Smarzowskiego.
Przy czytaniu wspomnień “Fryzjera” niemal czuć ten cały pot zostawiony przez tłustawych gości w brązowych i fioletowych marynarkach. Niemal czuć ten niesmak po litrach wódy zapijanej jakimś podejrzanym sokiem w dwulitrowym kartonie. Niewiele brakuje, by usłyszeć te żenujące teksty rzucane do sprowadzanych taśmowo spod Poznania “towarzyszek imprezy”. W tym wypadku spod Poznania, ale czy w innych miastach “goszczenie” delegacji wyglądało tak drastycznie inaczej? Naprawdę, momentami fragmenty dotyczące już stricte technicznej strony przekazywania kasy za ustawione spotkanie stanowią przewiew świeżego powietrza po cuchnących opisach kolejnych melanży ówczesnej piłkarskiej elity.
A ustawianie spotkań? Rany, ustawiono, na oczach wszystkich, w najbardziej bezczelny sposób, finał Pucharu Polski. Jacek Rutkowski cieszy się na fotce ramię w ramię z Forbrichem. Tak, jeden z twórców potęgi Lecha Poznań ramię w ramię z gościem, który dla Amiki ten mecz ułożył. Nie chodzi tu już o wspomnienia “Fryzjera”, wszak może zmyślać, może ubarwiać, może oczerniać nielubianych i usprawiedliwiać tych, których darzy sympatią. Ale naprawdę, wszyscy mamy 90minut w telefonach i komputerach. Wystarczy kilka minut analizy sytuacji w ostatnich kolejkach, zerknięcie, gdzie roiło się od czerwonych kartek, a gdzie strzelano karne aż do skutku, by zrozumieć skalę. Detal, ale dla mnie osobiście istotny – skoro we Wronkach ustawiali przy akompaniamencie toastów oraz cmoknięciach szerokiej świty, to pewnie gdzie indziej nie działo się to na cmentarnych alejkach.
Definicja bezwstydnej niegodziwości
Nie chodzi teraz o to, by się przerzucać – kto ma więcej za uszami. Czy nie przymknęliśmy oka za wcześnie, gdy niektórzy prominentni działacze z tamtych lat rozpoczęli działalność w innych klubach? Czy nie wybaczyliśmy zbyt łatwo tym, którzy bez wątpienia grali w wyreżyserowanych meczach? Czy nie zbyt rzadko przypominamy niektórym sędziom tamtego okresu, jak wyglądał cały ceremoniał meczowy, w którym mecz był akurat najmniej ważny i czasowo najkrótszy?
To wszystko właściwie didaskalia. Bo to, co uderza najmocniej chyba każdego, kto żył w latach dziewięćdziesiątych, to kontrast.
Najdroższe restauracje. Najdroższe hotele. Najdroższe eskapady, również zagraniczne. Co weekend trzydniowa wycieczka prosto do świata filmowego, świata baśni i czarów, w którym wszystkiego jest w bród, choć tutaj w sumie bardziej adekwatny byłby jednak “brud”. Dolce vita. Złota era, gdyby nie późniejsze wyroki dla tych, którzy nie potrafili się zatrzymać, wspominana byłaby latami z łezką w oku jako piękny czas beztroskiej zabawy. Widzimy zdjęcia, mamy filmy, słuchamy wywiadów. Ta piłkarska bańka napełniona wódką, gulaszami oraz ogromnymi kwotami za sprzedane mecze leciała gdzieś wysoko pod niebem.
A na ziemi panowało rekordowe bezrobocie. W siłę rosły większe mafie i mniejsze gangi, grubi przestępcy w szybkich samochodach, drobni kieszonkowcy w szybkich butach. Naciągacze, oszuści, przemoc na osiedlach, kradzieże, włamania, rozboje, haracze. Rozwarstwienie, którego ani nikt specjalnie nie chciał, ani tym bardziej nikt nie umiał zatrzymać. Szara masa miała przed sobą kolorowe reklamy. I odliczała dni do weekendu, by przynajmniej na 90 minut zapomnieć o problemach.
Ja byłem szczylem, rodzice dbali, by ich troski nie przeszkadzały w mojej beztrosce. Ale gdy myślę o tych wszystkich ludziach, którzy z syfu codzienności chcieli uciec w objęcia ukochanej drużyny, nie potrafię powstrzymać emocji. Ludzie, którzy przez 6 dni czekali, aż tego siódmego na murawę wybiegną ich kluby. Kluby zarządzane przez fryzjerów, kluby, których mecze sędziowały postacie po prostu obrzydliwe, kluby, w których występowali zwykli sprzedawczykowie. A jednocześnie kluby, w których wszyscy – od nieuczciwych piłkarzy po cwaniackich działaczy – żyli jak królowie.
Może dlatego wolimy o tym nie wspominać? Może dlatego wolimy to po prostu zapomnieć? Uznać, że faktycznie korupcja zaczęła się w 2003 roku, a wcześniej “nikt nie był święty”? Że tamtych imprez nie było, że to wszystko odbywało się za kotarą i za tą kotarą powinno już pozostać?
Też wolę pamiętać z lat dziewięćdziesiątych Tsubasę, mistrzostwo Polski i wąs Grzegorza Krysiaka niż spadek po tym, jak wyprzedziła nas wygrywająca dziewiąty mecz z rzędu Dyskobolia. Inaczej mogłoby mi pęknąć serce.
Komentarze