Stara zasada mówi, że lubimy wszystko, co już widzieliśmy. Piosenki, książki, filmy, których zakończenie już znamy, ale mimo to uwielbiamy przeżyć to po raz kolejny, bo zwyczajnie nas to bawi. Świetnie wyjaśnił to Inżynier Mamoń w kultowym Rejsie: „Mnie się podobają melodie, które już raz słyszałem. To przez reminiscencje. Jakże może mi się podobać piosenka, którą słyszę pierwszy raz?”. Choćby dlatego Polacy w Wigilię tłumnie siadają przed telewizorami, by obejrzeć Kevina broniącego domu pod nieobecność rodziców. Przecież i tak wiedzą, że para złodziei dostanie od chłopca porządny łomot.
Podobnie w tym sezonie jest z Torino, które w tym porównaniu pełni rolę komediowej postaci. Siadając do oglądania ich meczów czujemy się właśnie jak przed tradycyjnym wigilijnym seansem. Wiadomo, że nawet jeśli uda im się włamać do domu i zacząć zbierać łupy, to i tak na koniec poślizgną się na rozlanym oleju, nadepną na rozsypane gwoździe, wpadną do dziury w podłodze albo wypadną przez okno prosto do policyjnego radiowozu. Nie da się nie lubić takich ananasów, bo kto ostatnio w tak groteskowy sposób wywoływał salwy śmiechu u kibiców calcio?
16 punktów straconych w meczach, w których zespół Marco Giampaolo strzelał gola jako pierwszy. 19 punktów, jeśli doliczymy mecz z Lazio, w którym stracili gola jako pierwsi, ale później 2 razy (!) wychodzili na prowadzenie. Gdyby wytrzymywali ciśnienie w ostatnich 10 minutach meczów – od 84. minuty do ostatniego gwizdka – mieliby 9 punktów więcej. To dałoby im spokojne miejsce w środku tabeli. Tylko ile mniej absurdalnych sytuacji z ich udziałem mielibyśmy okazję oglądać? A tak zawsze wiadomo, że trzeba ustawić przygotowanie popcornu na okolice 80. minuty, żeby przypadkiem niczego nie przegapić.
Po starciu z Sassuolo można było jeszcze stwierdzić, że Torino ma paskudnego pecha. Granata prowadziła 3:1, była blisko pierwszego ligowego zwycięstwa, gdy nagle strzał życia w okienko oddał Vlad Chiricheș, który przez 12 lat ligowej kariery trafił raptem 7 razy. Torino było tak zamroczone, że kilkadziesiąt sekund później straciło gola na 3:3 i ze zwycięstwa nic nie wyszło.
Mija tydzień, nadchodzi domowy mecz z Lazio. Rywal trafia, ale Torino odpowiada dwoma golami. Widać, że wpadka z Sassuolo podziałała mobilizująco. Po przerwie wyrównuje Milinković-Savić, ale w 87. minucie Saša Lukić strzela na 3:2. Wreszcie! Teraz już nie ma innej opcji, drugi raz tego nie zrobią, wytrzymają to, koniec fatalnej serii. Wcześniej Giampaolo wprowadził na boisko Nicolasa Nkoulou, doświadczonego obrońcę który takie napięte końcówki przeżywał w swojej karierze setki razy. Co może się nie udać?
Odpowiedź brzmi „wszystko”. W 5. minucie doliczonego czasu Nkoulou zagrywa piłkę ręką w polu karnym, a jedenastkę wykorzystuje Immobile. Znowu pech, ale remis z Lazio też jest w porządku, jeszcze chwila i wpadnie kolejny punkt. 8. minuta doliczonego czasu, Nkoulou próbuje wybić piłkę z pola karnego, trafia w Rincona, Caicedo uderza między nogami Sirigu i Lazio strzela na 4:3 niemal równo z końcowym gwizdkiem. Zaczynamy mieć poważne wątpliwości, czy mamy do czynienia tylko z pechowcami. Bo pech zazwyczaj przytrafia się wtedy, gdy się go nie spodziewamy. Tu chodzi raczej o słynne Prawo Murphy’ego – „jeśli coś może się nie udać, nie uda się na pewno”.
Historia powtarza się z Interem. Do 64. minuty prowadzenie 2:0, Inter w pół godziny 4 razy trafia Torino w szczękę i wygrywa 4:2. Zaczyna się robić bardzo nerwowo. Giampaolo zaczyna przeżywać dokładnie to samo, co rok wcześniej w Milanie, gdy wyniki były bardzo słabe i zwolnienie było blisko. Zaczął nawet znowu domagać się dość osobliwego wzmocnienia jego sztabu trenerskiego:
– Tu nie chodzi o umiejętności, ale o mentalność. Takie porażki zabijają. W szatni po meczu nie odezwałem się do zawodników. Potrzebujemy egzorcysty.
Świetnie znamy tę do bólu smutną twarz Giampaolo, który kompletnie nie wie, co ma powiedzieć dziennikarzom, więc zaczyna swoje publiczne modły o zmianę mentalności piłkarzy. W takich momentach człowiekowi jest go zwyczajnie szkoda. Gdyby były szkoleniowiec Milanu miał do dyspozycji telefon do przyjaciela i zadzwoniłby do nas po poradę, nie potrzebowalibyśmy regulaminowych 30 sekund na zastanowienie się i pomoc. „Marco, porozmawiaj z nimi. Zacznij rozmawiać z piłkarzami, inaczej nikt nie zrozumie, o co ci chodzi”. Tak, trudno w to uwierzyć, ale trener nie rozmawia z zawodnikami. W zeszłym roku na jednej z pierwszych konferencji prasowych w Milanie wypowiedział bardzo niepokojące zdanie:
– Nie mówię za dużo, ale jestem bardzo przywiązany do mojej pracy. Staram się wytworzyć emocjonalną więź z zawodnikami. Uwielbiam moich piłkarzy, gdy są wobec mnie całkowicie lojalni.
To już wtedy brzmiało dość dziwnie. Trudno nam sobie wyobrazić tworzenie emocjonalnej więzi bez odzywania się do kogokolwiek. Jak to może wyglądać? Trener i zawodnik siedzą naprzeciwko i patrzą na siebie? Piszą ze sobą tylko na whatsappie? Już odchodząc z Sampdorii Dawid Kownacki narzekał na to, że nie był w stanie wydobyć od Giampaolo powodów, dla których nie dostaje szans na grę. W Milanie to też nie mogło pomóc. A tu nagle prezydent Torino Urbano Cairo wpadł na pomysł, że Giampaolo wydobędzie z kryzysu zespół, który w zeszłym sezonie z trudem utrzymał się w lidze. Dostał piłkarzy, z którymi już wcześniej pracował – Karola Linettego, Ricardo Rodrigueza, Nicolę Murru. Takich, którzy pasowali do jego koncepcji. To też jest ważne, bo załapanie o co chodzi w zawiłych pomysłach i taktycznych labiryntach Giampaolo zajmuje dużo czasu. Czasu liczonego w latach.
Nadchodzą derby Turynu. Jeśli jakiś mecz może udowodnić, że złe duchy zostały wypędzone, to właśnie ten. Wszystko zaczyna się wspaniale. W 9. minucie gola dla Granaty strzela jeden z najbardziej opętanych – Nkoulou. Kamera pokazuje Giampaolo – wygląda dokładnie tak, jakby jego zespół stracił gola w doliczonym czasie. Jest smutny i jednocześnie przestraszony. Wie, że i tak wydarzy się to, co zwykle. Wie, że w ostatnich minutach ktoś poślizgnie się we własnym polu karnym na skórce od banana, bo całe pole karne Torino jest usłane skórkami, oblane olejem i wyłożone gwoździami. I faktycznie dzieje się to, co zwykle. Bęcki po golach w 77. i 89. minucie. Tylko czy ktoś jest zaskoczony? Przecież ten film zawsze tak się kończy.
Po porażce 2:3 z Udinese bramkarz Salvatore Sirigu schodzi z boiska uśmiechnięty, za co zostaje zbesztany przez kibiców. Ale o co tu się czepiać? Kabareciarze na scenie też czasami tracą nad sobą kontrolę i wybuchają śmiechem, mimo, iż odgrywają skecz po raz setny. Z Romą Sirigu już nie zagrał, Giampaolo uderzył pięścią w stół i mocno odmienił wyjściowy skład, by wstrząsnąć drużyną. I trzeba mu przyznać, że na Olimpico obejrzeliśmy Torino odmienione o 180 stopni. Torino, które od 14. minuty grało w dziesiątkę po czerwonej kartce dla Wilfrieda Singo i dało się załatwić nie w końcówce, ale już na początku meczu. Wyniku z litości nie podajemy, bo tu akurat nie zmieniło się nic.
Ale i tak dalej kochamy Torino. Tak samo czuliśmy sympatię do Chievo, które 2 lata temu potykało się o własne nogi, traciło absurdalne gole, jak pamiętny samobój Giaccheriniego, który podawał do leżącego przed bramką zamroczonego Stefano Sorrentino. Tak samo lubiliśmy pokraczne Benevento z pierwszej połowy sezonu 17/18. Benevento, które potrafiło przegrać mecz, mimo, że oficjalny profil Lega Serie A podawał już informację, że wreszcie zremisowali (wtedy przeciwko Cagliari okazało się, że stracili gola równo z gwizdkiem sędziego, choć kilka sekund wcześniej udało im się wyrównać). Zastanawiamy się tylko nad tym, ile jeszcze potrwa kariera w Serie A Marco Giampaolo. Bo wygląda na to, że jeśli nie stanie się cud i Torino nie zacznie wygrywać, to urodzony w Szwajcarii trener będzie miał kłopot ze znalezieniem nowego klubu. Raz wypadł z karuzeli i znalazł się w trzecioligowym Cremonese. Drugi raz tak nisko upaść już chyba nie wypada.
PIOTR DUMANOWSKI
DOMINIK GUZIAK
ELEVEN SPORTS
Komentarze