- Reprezentacja Polski remisem z Czechami zakończyła eliminacje do Euro 2024
- Po ostatnim gwizdku piłkarze podkreślali, że zespół zmierza w dobrym kierunku
- Niestety, obraz ostatniego spotkania jest też obrazem całych, frustrujących eliminacji
Od piłkarzy bije spory optymizm. Z jakiego powodu?
Doprawdy trudno zrozumieć, skąd ten powiew optymizmu i nadziei, gdy obraz eliminacji przypomina chaotyczną mieszankę styli, systemów i personaliów. Wypisz wymaluj – taki był mecz z Czechami w Warszawie. Te eliminacje miały dwóch autorów, różne koncepcje, skrajne wybory i ciągły brak czasu na dopracowanie detali. Tylko dwukrotnie selekcjonerzy z meczu na mecz nie zmienili linii obrony. Niezależnie od systemu – trójkowego, czy czwórkowego w defensywie – to dziesięciu różnych obrońców wychodzących w podstawowym składzie w ledwie ośmiu meczach. W tym zestawieniu nie zmieniał się tylko Jakub Kiwior, któremu – w kadrze, jak i w klubie – wyraźnie brakowało tej stabilizacji.
W środku pola odpowiedzią na pożegnanie Grzegorza Krychowiaka nie okazali się Krystian Bielik, Damian Szymański, Patryk Dziczek, Bartosz Slisz, czy Karol Linetty. Sebastian Szymański tylko w jednym meczu wyglądał na zawodnika potencjalnie przenoszącego swoją formę z klubu na kadrę. Ale przecież eliminacje zaczynał jako prawoskrzydłowy, potem rzucany był do środka pola, obok napastnika, bliżej lub dalej od Piotra Zielińskiego. W meczu w którym wydawałoby się, że jego kreatywność może drużynie pomóc, a nie zaszkodzić – bo trzeba było z Czechami wygrać – usiadł na ławce rezerwowych. W efekcie podstawowi środkowi pomocnicy nie zaliczyli ani jednego celnego podania w pole karne. Gdy Szymański wszedł na samą końcówkę, to każde z jego czterech udanych zagrań miało miejsce w szesnastce gości.
System na system
Michał Probierz przed meczem mówił o tym, że brakuje mu do wyboru zawodników uniwersalnych, którzy mogliby spełniać kilka ról. Te jednak w meczu z Czechami były bardzo jasno zdefiniowane. Gdy nałożyło się na siebie dwie jedenastki, to stało się jasne, że przewagę będzie można zdobyć jedynie nieszablonowym ruchem bez piłki lub indywidualną jakością będąc w jej posiadaniu.
W całym spotkaniu Polakom udały się trzy z piętnastu dryblingów – wszystkie były autorstwa Nicoli Zalewskiego. On sam odpowiadał za niemal połowę prób, w tym tą z 38 minuty, gdy wyprzedził Vladimira Coufala i zmusił Czechów do panicznego odwrotu, następnie złych reakcji przy dośrodkowaniu i wreszcie przyniosła pierwszego gola.
Wahadłowy pokonał wahadłowego i coś się zadziało – tak w skrócie wyglądał ten mecz. Równie dobrze mogli skorzystać z tego Czesi, gdy Przemysław Frankowski zagapiał się i David Doudera dochodził do dobrej sytuacji – w 2 i 27 minucie. Tylko Lewandowski oddał więcej strzałów w tym meczu niż Zalewski i Doudera, a więc lewi wahadłowi drużyn.
Trójka usztywniona
Akcja bramkowa Polaków była wyjątkiem potwierdzającym regułę: środkowi pomocnicy bardzo rzadko wchodzili w strefę ataku lub pole karne. Z prawie ich 170 kontaktów z piłką tylko pięć było w „szesnastce” Czechów. Lukas Provod sam miał trzy, bo wielokrotnie swoją dynamiką i ruchami w linię obrony sprawiał gospodarzom problemy.
Niespodziewany brak Piotra Zielińskiego od początku musiał oznaczać kompromisy na które żaden trener w roli selekcjonera reprezentacji Polski sam z siebie by nie poszedł. Probierz tłumaczył, że wybrał Piotrowskiego, ponieważ w swoim klubie również grywa wyżej, ale nawet jeśli mu się zdarza, to w innym systemie. W takim, w którym jest już dwóch zawodników odpowiadających za boczną strefę – skrzydłowy i obrońca – a nie musi tam wbiegać raz po raz środkowy pomocnik.
Argument o warunkach fizycznych w przypadku wstawienia Piotrowskiego zamiast Szymańskiego nie padł, ale pewnie miał swoje znaczenie. Nie oznaczało to, że Polacy lepiej bronili stałe fragmenty, albo częściej wygrywali drugie piłki w środku pola, ale przynajmniej dawało to spokój samemu trenerowi. Jednak sam Piotrowski poza golem nie wpłynął na mecz w żaden szczególny sposób. Miał najniższą dokładność podań z trio środkowych obrońców, pięć przechwytów i cztery wygrane pojedynki główkowe to wynik dobry, podobnie jak sześć odzyskanych piłek na połowie rywala. Jednak strat było aż czternaście, więcej niż wynosi jego średnia w tym sezonie. W strefę ataku zagrywał piłkę tylko cztery razy, z ośmiu jego zagrań do przodu tylko trzy były celne.
A Slisz i Szymański mieli być tymi jeszcze bardziej defensywnie usposobionymi zawodnikami. Pierwszy z nich rozwija się w Legii, może wnieść sporo energii do reprezentacji, ale najlepiej wygląda, gdy obok siebie ma bardziej kreatywnego, pewniejszego przy piłce partnera. Tymczasem drugi z wymienionych pomocników z trzynastu podań do przodu celnych zaliczył ledwie cztery. W klubie, gdy trener myśli o zmianie jego pozycji, to prędzej cofnie go do obrony, niż ustawi go wyżej.
Wizja przyszłości
Chęć nawiązania równorzędnej, fizycznej walki z rywalem i potrzeba zabezpieczenia środkowej strefy to jednak tylko część rozmowy o planie Probierza na ten mecz. Polacy ten mecz musieli wygrać, a w zespole było tylko dwóch dryblerów, jeden napastnik wykonujący mnóstwo ruchów, zamieszania i drugi, który był po prostu w fatalnej dyspozycji. Piotrowski od połowy kwietnia w Łudogorcu zaliczył dwie asysty, dorobek Damiana Szymańskiego jest podobny, a Slisza – nieznacznie lepszy. Każdy gra w lidze słabszej od tureckiej.
Tymczasem Szymański należy do najbardziej kreatywnych zawodników ligi tureckiej, także poprzez dokładne dośrodkowania, co w planach Probierza widać, że odgrywało istotne znaczenie. Nie jest oczywiście pomocnikiem w typie Zielińskiego, nie gra w tej samej roli, ale mógłby pomóc zasypać krater w cechach kluczowych, by takie mecze wygrywać: np. w obracaniu się z piłką pod pressingiem przeciwnika.
Polskiemu kibicowi może być po takich meczach coraz łatwiej wyobrazić sobie drużynę bez Lewandowskiego, ale większy ból może sprawiać myślenie o tym, co się stanie, gdy znów zabraknie Piotra Zielińskiego. Od eliminacji mistrzostw świata 2018 był niezmiennym elementem tej drużyny, choć nabierał cech lidera. Stawał się dla wielu alibi, którym wcześniej był Lewandowski – przekazanie mu piłki stawało się rozwiązaniem numer jeden, dwa i trzy na liście priorytetowych. Dyskusja o dopasowaniu stylu czy systemu przeniosła się z kapitana na rozgrywającego, on sam wreszcie wziął w tym aktywny udział tuż po mundialu w Katarze.
Pytanie jednak, czy bez niego trzeba po prostu rezygnować z tego typu rozgrywającego, a stawiać na wybieganych, silnych i (głównie) reaktywnych pomocników. Po meczach, które przyniosły nadzieję, że duet Zieliński-Szymański może stanowić o kreacji drużyny narodowej na najważniejsze spotkanie eliminacji w podstawowym składzie nie wyszedł żaden z nich.
Przykra informacja jest też taka, że średnie posiadanie reprezentacji w tych eliminacjach było na poziomie ponad 60%, ale nie można powiedzieć, by kadra nauczyła się efektywnie wykorzystywać ten czas przy piłce. Otrzymanie jej pod presją zbliżającego się rywala – futbolowy odpowiednik wezwania do tablicy – nadal postrzegamy jako problem i przykrość, a nie zadanie z rozwiązaniem.
Reprezentacja nieznajomych
W ośmiu meczach eliminacji zagrało trzydziestu dwóch zawodników, dwóch trenerów skorzystało z pięciu różnych systemów. W roku, który miał przynieść zmianę pokoleniową nie było po prostu na nią planu. Permanentne zarządzanie kryzysem rozpętanym w gabinetach federacji i przez drużynowe dyskusje o premiach później przeniosło się na boisko. Polacy ani razu nie panowali nad sytuacją w grupie, nie można powiedzieć, by udawałoby im się to również na boisku.
W najłatwiejszej grupie w historii eliminacji mistrzostw Europy biało-czerwoni prowadzili przez ledwie jedną trzecią czasu gry wszystkich spotkań – głównie zawdzięczając to wczesnej bramce w wyjazdowym meczu na Wyspach Owczych i ostatecznie przegranemu meczowi w Mołdawii. Z najważniejszymi rywalami – Albanią i Czechami – więcej kadra goniła za wyrównaniem, niż broniąc prowadzenia. Największą część czasu (43,7%) spędziła jednak na niemrawych, mało pomysłowych próbach rozbicia obrony przeciwnika.
Nawet gdy reprezentacja miała kontrolę i wyglądała w niej komfortowo – w Kiszyniowie – to oddała ją w beztroski, kompromitujący nastawienie drużyny sposób. W eliminacjach, które miały przebiegać pod dyktando Polaków strzeliliśmy tylko jednego gola z ataku pozycyjnego rozegranego przez środek pola. Nawet z Wyspami Owczymi najskuteczniejszym sposobem było zebranie drugiej piłki i natychmiastowy atak, największe zagrożenie było z dośrodkowań.
Defensywne bolączki symbolizują nie tylko częste zmiany systemów, partnerów dla Kiwiora, odsunięcia i powroty, debiuty, ale fatalne pomyłki w komunikacji czy kryciu przy stałych fragmentach gry. Takim błędom można przypisać aż siedem straconych goli. Rozłożone ręce, zwieszone głowy to tożsamy obrazek po kolejnych dośrodkowaniach szkodzących tej drużynie.
Nie jest tak, że w 2023 roku kibic reprezentacji Polski nie dowiedział się o swojej drużynie nic nowego. On po prostu nie dostał żadnej dobrej informacji, nadziei na zmianę lub nawet mglistego obrazka, jak ta drużyna ma wyglądać w przyszłości. Drużyna już nie promuje, a zakopuje indywidualności, wraca do przepychania meczów i jeszcze zamazuje to, co wszyscy widzieli. To ani nie był dobry mecz, ani dobry rok reprezentacji Polski.
Komentarze