- W przerwie między sezonami Raków chyba próbował własnoręcznie zdjąć odrobinę presji ze wszystkich działów w klubie.
- Ruchy na rynku transferowym nie pozostawiły jednak wątpliwości – celem jest mimo wszystko dalszy dynamiczny rozwój, niezależnie od tego, jak bardzo asekuracyjnie będą się wypowiadać władze klubu.
- Zwycięstwo nad Arisem, ale przede wszystkim okoliczności, w jakich to zwycięstwo nastąpiło pokazują w pełni – szklany sufit został przebity, teraz limitem Rakowa jest już tylko piłkarskie niebo.
Przedziwna konsekwencja
Nie wiem, ile już razy odnosiłem się do tej przedziwnej w piłce konsekwencji Rakowa – ale niestety, jestem zmuszony zrobić to jeszcze raz. To chyba w obecnym świecie futbolu jedyny klub, który od lat, sezon w sezon, podnosi sobie poprzeczkę, a potem z gracją nad nią przeskakuje. Awans do II ligi, stabilny sezon, awans do I ligi, stabilny sezon, awans do Ekstraklasy, stabilny sezon, Puchar Polski, wicemistrzostwo, wreszcie Mistrzostwo Polski. Nawet gdy wydawało się, że ten margines na podniesienie poprzeczki jest bardzo niewielki – to Raków niemal otarł się o dublet, tym samym podbijając wynik z ubiegłych rozgrywek, gdy do ligowego srebra dorzucił pucharowe złoto. Co roku sądziłem – nie no, teraz to już naprawdę będzie trzeba choć odrobinę wyhamować. I co roku Raków udowadniał – a nie, wcale nie, właściwie planujemy przyspieszyć.
Nawet nie wiem – to ulga? Jakiś rodzaj satysfakcji, że jednak nawet klasowy kujon nie zawsze wszystko zalicza? Ale chyba trochę ucieszyłem się, gdy władze Rakowa informowały o swoich ruchach na finiszu ubiegłego sezonu i na początku przerwy między rozgrywkami. Najpierw odejście Marka Papszuna, potem pogłoski, że w oknie transferowym zabraknie szaleństw. Następnie ogłoszenie nazwiska następcy, Dawida Szwargi. Przy całym moim szacunku dla trenerów nowej fali – spodziewałem się, że Raków będzie stać na ruch pokroju późniejszego wyciągnięcia Sonny’ego Kittela – czyli inwestycję w polskiej piłce praktycznie bez precedensu. Zresztą w tzw. chmurze informacji padały nazwiska właśnie z takiej półki, z półki: “o, la, la, nie sądziłem, że kiedyś zobaczę w Ekstraklasie przy linii takiego kozaka”. Dlatego gdy na pamiętnej konferencji pojawił się ZALEDWIE asystent Marka Papszuna, pomyślałem: oho, to właśnie teraz, to ten moment. Raków rozbija obóz, atak na szczyt nastąpi dopiero za parę lat, jeśli w ogóle.
Potem puzzle układały się w całość, gdy Marek Papszun gdzieś między słowami wtrącił o różnych wizjach dalszego rozwoju klubu, a Michał Świerczewski, Wojciech Cygan czy Piotr Obidziński przemycali do mediów, że Raków planuje być bardziej oszczędny. Dość z rozrzutnością, dość z sukcesami ufundowanymi przez bogatego właściciela. Byłem pewny – i pewnie nie tylko ja – że po zdobyciu Mistrzostwa Polski ten nienasycony smok Świerczewski już się napoił. Teraz pewnie nie wycofa się z dnia na dzień, ale nie będzie tworzył takiej finansowej przewagi, która pozwoliła Rakowowi przejść od II ligi do Mistrzostwa Polski w zaledwie kilka sezonów, z jednym trenerem na czele. Teraz nadejdzie chwila spokojnego budowania struktur, nabierania doświadczenia przez Dawida Szwargę, drobnej przebudowy składu już bardziej w stronę klasycznego polskiego klubu typu “zbuduj i sprzedaj”. Nawet te pierwsze transfery, majowo-czerwcowe posiłki z Miedzi Legnica. Dominguez i Drachal trochę podpowiadali ścieżkę. Drachal do wypromowania i sprzedaży z zyskiem, Dominguez w porządku, ale to jednak tylko wyróżniający się gracz spadkowicza. Na walkę w Polsce wystarczy, ale czy wystarczy na puchary? Gdybym wtedy wiedział, że Dominguez zostanie przez Raków sprzedany, a do ofensywy dojdą jeszcze Yeboah czy Kittel, nie wygłupiałbym się z wiarą, że częstochowianie robią jakikolwiek przystanek podczas swojej wiecznej futbolowej wspinaczki.
Z deklaracjami delikatnego wyhamowania wyszło jak zawsze, co w pełni było widać podczas wczorajszej potyczki z Arisem Limassol. To, co zwróciło uwagę już w pierwszych minutach meczu – pewność siebie poszczególnych piłkarzy Rakowa. Zoran Arsenić wyprowadzający piłkę między rywalami, jakby to był cały czas mecz z jakimś ligowym dżemikiem. Fran Tudor, który czuje się tak samo swobodnie między obrońcami uczestnika III rundy el. Ligi Mistrzów, jak podczas gierki treningowej. Nawet Fabian Piasecki do karnego podszedł na pewniaczka, jakby nic innego w życiu nie robił, tylko grał o takie stawki, o takie pieniądze, jak w fazach grupowych czy to Ligi Mistrzów, czy Ligi Europy. Tak, czasem to się mściło – gdy Tudor zaczął drybling pod własnym polem karnym w doliczonym czasie sam się wystraszyłem jego odwagi, gdy Raków bez końca klepał w “szesnastce” Arisu zamiast oddać strzał, też jęknąłem przed ekranem. Ale jednak – tu było widać, że Raków kompletnie nie odczuwa jakiejkolwiek tremy. Pierwsze mistrzostwo w historii, pierwsza w historii kampania w walce o Champions League? No i? Mamy się bać?
Raków się nie bał, bo też sporo funduszy zainwestowano w jego odwagę. Oczywiście, ci prawdopodobnie najdrożsi i najcenniejsi zawodnicy, czyli Ivi Lopez (koszt zatrzymania go tak długo w Polsce) oraz John Yeboah (cena podyktowana przez Śląsk) z uwagi na kontuzje zagrać nie mogli. Ale tym mocniej było widać, jak szeroką i mocną pakę zbudowano pod Jasną Górą. Tudor czy Kovacević to piłkarze, którzy kilka lat temu pewnie spędziliby w Polsce maksymalnie dwa sezony, potem już wyjechali do Piacenzy czy innego Guangzhou Evergrande. Kittel czy Svarnas pewnie byliby poza zasięgiem – zarówno pod względem finansowym, jak i ambicji klubu. Nowak, Cebula, Zwoliński – kolekcjonowanie cennych piłkarzy na rynku wewnętrznym też przez lata było niemal niemożliwe, wystarczy cofnąć się do narzekania Piotra Rutkowskiego czy Bogusława Leśnodorskiego na ceny, jakie dyktują Legii czy Lechowi konkurenci z Ekstraklasy. Raków te ceny trochę zbił targowaniem, ale przede wszystkim – Raków te ceny zapłacił. To była zapłata za świetnych piłkarzy, ale i cena tej odwagi, którą można teraz z dumą prezentować w meczach o takiej stawce, jak baraż Ligi Mistrzów.
Niedosyt po zwycięstwie
Ten wynik… pozostawia niedosyt. Raków pozwolił rywalom na oddanie jednego celnego strzału, pech chciał – że akurat w samo okno, w ostatnich minutach meczu. Sam mógł i pewnie powinien strzelić jeszcze jednego, może nawet dwa gole. Właściwie rewanż mógłby być trochę przeglądem wojsk, bo przy 3:0 raczej nie byłoby co zbierać. I tu właśnie warto zrobić pauzę, by jeszcze raz podkreślić, w jakim świecie dzisiaj się obudziliśmy. Polski klub wygrywa z mistrzem Cypru 2:1 po meczu, w którym rywal oddał jeden celny strzał i… czujemy niedosyt. A przecież punktem odniesienia dla Rakowa powinien być choćby ubiegłoroczny Lech – odpadający w pierwszej rundzie po 1:5 z Karabachem. Albo Piast z 2019 roku, który odpadł w I rundzie z BATE. Tym samym BATE, które Aris po prostu rozjechał. Punktem odniesienia nie powinna być Legia, która korzystała bardzo mocno ze swoich punktów rankingowych, ale nawet jeśli – warszawski klub w ostatnich latach odpadał w III rundzie z Dinamem Zagrzeb i Astaną, poza tym wywracał się już w II rundzie ze Spartakiem Trnawa i… Omonią Nikozja, mistrzem Cypru.
Raków już teraz dokonał czegoś wyjątkowego, szczególnie uwzględniając skalę wyzwania, jakim jest zastąpienie Marka Papszuna. Już teraz pewne szklane sufity po prostu zostały bezlitośnie stłuczone – i tak, mam tu na myśli również klątwę Karabachu. Częstochowianie są dzisiaj o pół kroku od fazy grupowej Ligi Europy, o trzy kroki od wymarzonej i upragnionej Ligi Mistrzów, o której w tym sezonie chyba nawet nikt nie śmiał marzyć. Wracając do tego wielokrotnie powtarzanego spostrzeżenia ze wstępu, o poprzeczce podnoszonej z sezonu na sezon – gdzie Raków ją zawiesi, jeśli obroni zaliczkę spod Jasnej Góry na Cyprze?
Dziś, z perspektywy dość pewnego zwycięstwa nad mistrzem Cypru, wydaje się, że limitem jest już tylko Niebo. To piłkarskie Niebo, Niebo pisane wielką literą, Niebo, do którego swego czasu polski futbol pukał dwadzieścia lat. Niebo przed którym anielskie chórki śpiewają “The Champions”.
Raków podąża tam nie z wytrwałością maratończyka, jak swego czasu Wisła czy Legia. Podąża tam tempem sprintera.
Komentarze