- W tym roku organizatorzy Pucharu Polski pozwolili na zorganizowane oprawy kibiców.
- Kibice obu drużyn stworzyli kapitalną atmosferę na Stadionie Narodowym.
- Po zakończeniu spotkania doszło do awantury pomiędzy zawodnikami obu drużyn.
Sektorówki zrobiły robotę
Często jesteśmy tak skonstruowani, że negatywne rzeczy bardziej zapadają nam w pamięci niż te pozytywne. Z ubiegłorocznego wspominamy głównie aferę z sektorówkami i brak kibiców Lecha na trybunach. W tym całym zamieszaniu umknęło to, że był to całkiem interesujący mecz. A gdy sięgniemy dalej w pamięć, do 2011 roku, to okaże się, że w głowie zostały przede wszystkim burdy pseudokibiców, do jakich doszło wówczas na stadionie w Bydgoszczy.
Tegoroczny finał może nie był genialny piłkarsko. Bywały pod tym względem o wiele lepsze – to fakt. No dobrze, był słaby. Ale był dobry kibicowsko. Tak zwyczajnie miło było popatrzeć zarówno na sympatyków Legii, jak i Rakowa. Oprawy obu stron okazały się po prostu ciekawe i efektowne (syrenka Legionistów tu musi dzierżyć palmę pierwszeństwa jako najlepsza). Okazały się elementem, który mocno przyczynił się do tego, że będziemy wspominać ten mecz jako święto, a nie jako kolejną wielką aferę.
Ciekawiej na trybunach niż na boisku
Gdyby organizator się znów uparł i nie wpuścił sektorówek, pewnie zabrakłoby sympatyków przynajmniej jednej z drużyn na Stadionie Narodowym. A wtedy na pewno atmosfera byłaby słaba. Wówczas spotkanie oraz sama idea Pucharu Polski wiele by straciła, bo doping zagorzałych fanów, zwłaszcza liczniejszych legionistów, był długimi momentami kapitalny. Bez krzty przesady – był po prostu ogłuszający. Przez kilkunastominutowe fragmenty tego widowiska zdecydowanie więcej działo się na trybunach niż na samym boisku i to właśnie na sektory była skierowana uwaga widzów.
OK, ktoś powie, że to nie fani powinni dyktować warunki i zasady. Ale pamiętajmy, że twarda postawa sprzed roku wobec sektorówek tak naprawdę sprawiła, że nikt nie był zadowolony. O tamtym finale mówiło się bardzo dużo w negatywnym kontekście. W tym roku tego problemu na szczęście nie było. Niech takie spotkania będą zatem chociaż okazją do kibicowskich popisów (w dobrym tego wyrażenia znaczeniu). Jeśli ktoś chce budować rangę tego widowiska i polskiej piłki, ma w tegorocznej atmosferze konkretny punkt zaczepienia. A poza tym jest czym nieco zatuszować piłkarską mizerię. Gdyby – tak jak na meczach reprezentacji – na wyświetlaczu pojawiało się „Machamy szalikami”, a hymn byłby śpiewany w 80. minucie, to cóż… byłaby to kolejna wtorkowa ligowa kopanina, z tą różnicą, że na końcu zawodnicy zwycięskiej drużyny dostają do rąk puchar.
Aferki
A kto czekał na podgrzanie atmosfery, ten nie powinien być całkiem zawiedziony. A to sprawa z bramkami i wniesieniem sektorówek, a to scysja sztabów szkoleniowych w pierwszym kwadransie spotkania, a to ochroniarze blokujący zejście z murawy do szatni, a to czerwona kartka dla Yuriego Ribeiro, która bardzo mocno wpłynęła na to, że gra nie był otwarta i Legia musiała przede wszystkim skupić się na przeszkadzaniu, a to „czary” Kacpra Tobiasza podczas rzutów karnych. Może to nie tematy, którymi można się przesadnie gorączkować, ale takie „smaczki” – jakkolwiek to zabrzmi – też mają swój pucharowy urok. Mniejszy urok ma natomiast bójka piłkarzy i członków sztabu szkoleniowego po meczu (w roli głównej Filip Mladenović) i pomeczowa awantura na zapleczu stadionu. No cóż… nie mogło być zbyt pięknie. Ale to akurat już sprawa indywidualnych emocji, których jednak usprawiedliwiać się nie powinno.
Czytaj także: Kacper Tobiasz: Raków pokazał, że nie ma klasy
Czy w tym roku udało się poprawić wizerunek finału Pucharu Polski? Zdecydowanie tak. Wierzmy, że tym spotkaniem udało się zerwać z wizerunkiem „problemu”, „gorącego kartofla”, którym ktoś musi się poparzyć. Wiele oczywiście jeszcze zostało do zrobienia, by ranga wydarzenia była wyższa. Krok w dobrym kierunku jednak został zrobiony.
Komentarze