Informacja o kontuzji Gabriela Jesusa spadła jak grom z jasnego nieba. Jak Arsenal poradzi sobie bez Brazylijczyka, który wydawał się niezastąpionym elementem perfekcyjnie funkcjonującej maszyny? Czy to koniec marzeń Kanonierów o mistrzostwie? Wtedy pojawił się on. Ten, który właściwie zawsze tam był. “Nowy Henry”, Eddie Nketiah. I udowodnił, że można być innym, ale nadal pasować.
- Eddie Nketiah wskoczył do podstawowego składu w miejsce kontuzjowanego Gabriela Jesusa
- Napastnik, który nosi taki sam numer, jaki znajdował się na plecach Thierry’ego Henryego, robi furorę w Premier League
- Jarrod Bowen uratował posadę Davida Moyesa
- Erling Haaland odpoczął dwa mecze i wrócił do bycia wielkim
- Hit kolejki czy pojedynek średnich zespołów?
Cierpliwość popłaca
Eddie Nketiah to napastnik, który bez problemu wywalczyłby miejsce w po stawowym składzie niemal każdego klubu w Premier League. Oprócz City, Fulham (Mitrović) i Brentfordu (Toney). Przynajmniej ten obecny Eddie Nketiah. Ten, który sprawił, że o Gabrielu Jesusie na razie nikt nawet nie wspomina.
Anglik rozgrywkach ligowych nigdy nie był numerem jeden Arsenalu, jednak zawsze był w pogotowiu. Co innego w przypadku LE – tutaj każdy z sześciu meczów rozpoczął w podstawowym składzie, ale tylko dwukrotnie trafił do siatki. Cały swój pucharowy dorobek wywalczył już w pierwszych dwóch pojedynkach, z FC Zurich i Bodo/Glimt.
Dopóki Gabriel Jesus był zdrowy, w Premier League zawsze wychodził podstawie. Nketiahowi pozostawały minuty z ławki. Czasami siedem, czasami 29, a czasami zaledwie 60 sekund. Nie obrażał się, doskonale wiedział, od czego tu jest i kto ma pierwszeństwo. Cierpliwie czekał na swoją szansę.
A kiedy ta w końcu nadeszła, w pełni ją wykorzystał. Arsenal wrócił do gry po mundialu, już z 23-latkiem na szpicy. Pięć spotkań, cztery zwycięstwa, jeden remis i pięć razy 90 minut w wykonaniu wychowanka Kanonierów. Cztery gole, w tym dwa strzelone Manchesterowi United. Czego chcieć więcej?
Arsenal “robi swoje”, niezależnie od wykonawców
Prawdopodobnie żadna drużyna w Premier League nie ma tak znakomitego “rezerwowego” napastnika. Tylko City i Julian Alvarez są w stanie rywalizować z Arsenalem i Nketiahem. Gabriel Jesus, chociaż nie strzelał tyle, ile Haaland, idealnie odnajdywał się w drużynie The Gunners i po prostu “robił swoje”, co przekładało się na znakomite wyniki londyńczyków.
Jego zastępca też “robi swoje”, tylko w nieco inny sposób. Obie metody są tak samo skuteczne, zwłaszcza pod względem rezultatów aktualnych liderów ligi. Bogatemu to i byk się ocieli, to znaczy w Arsenalu po kontuzji Gabriela Jesusa to i Eddie Nketiah będzie zdobywał bramki.
Bohater kolejki (inny niż Eddie Nketiah): Jarrod Bowen
Jak trwoga, to do Jarroda Bowena. Najlepszy i najważniejszy zawodnik West Hamu w końcu wziął sprawy w swojej ręce, zapewnił Młotom zwycięstwo i uratował (przynajmniej na chwilę) posadę Davida Moyesa. W końcu, ponieważ poprzednią bramkę w Premier League zdobył 9 października poprzedniego roku. A poprzedniego gola z otwartej gry strzelił pierwszego dnia tego miesiąca. Długo trzeba było czekać, by Anglik przebudził się z jesienno-zimowego snu. Oby tam razem skutecznie, bo bez Bowena i jego liczb londyńczycy będą skazani na walkę o utrzymanie.
Wydarzenie kolejki: hat-trick Erlinga Haalanda
Dwa mecze bez gola w przypadku Erlinga Haalanda sprawiły, że niektórzy zaczęli wątpić w jego nadzwyczajne moce. Nie przyczynił się do zwycięstwa nad Chelsea, nie wpłynął na losy rywalizacji z United. Może powinien usiąść na ławce? Jednak na szczęście Pep Guardiola nie wrzucił go do swojej ruletki, chociaż wcale tego nie mogliśmy wykluczyć. Norweg wrócił i ma się dobrze, czemu hat-trick w starciu z Wolves dowodzi w perfekcyjny sposób. 34 gole w jednym sezonie? 22-latkowi brakuje dziesięciu trafień, by przebić ten rekord. A przed City jeszcze 18 ligowych spotkań.
Rozczarowanie kolejki: mecz Liverpool – Chelsea
Spotkanie na Anfield Road było zapowiadane jako pojedynek ekip ze środka tabeli. I obie drużyny postanowiły pogodzić się z tym faktem. Dwie czy trzy solowe akcje Mychajło Mudryka nie są w stanie sprawić, że ocena meczu Liverpool – Chelsea znacząco się poprawi. Hit, a raczej “hit” absolutnie do zapomnienia. Marazm, w jaki wpadły oba zespoły, jest przejmujący.
Komentarze