Mrużąc oczy: 16. kolejka Serie A

Gonzalo Higuain
Obserwuj nas w
fot. Grzegorz Wajda Na zdjęciu: Gonzalo Higuain

Dlaczego mrużąc oczy? Bo jestem ślepy i często mrużę, gdy coś oglądam. A zazwyczaj widzę życie, które jest zbyt poważne, podobnie sprawy mają się z futbolem. Na szczęście piłka na Półwyspie Apenińskim często sprawia, że nie pozostaje nam nic innego, jak uśmiechnąć się i z politowaniem pokręcić głową. Jako wnikliwy, niestrudzony, masochistyczny i nieskromny obserwator calcio, chciałbym Was zabrać w zakręconą podróż po stadionach Serie A i w krzywym zwierciadle podsumować wydarzenia z tej kolejki. Nie zapinajcie pasów i nie regulujcie monitorów – to i tak nie pomoże.

Czytaj dalej…

SHARKNADO
Przyznaję, tragedia była dosłownie o krok. Mało brakowało, a przespałbym otwarcie kolejki, mecz, na który czekałem w niemniejszym stopniu niż ten 16. serię spotkań kończący. Nieopatrznie postanowiłem uciąć sobie bowiem drzemkę około godziny 17. Na szczęście na posterunku była kobieta mego życia, która zmusiła mnie do wstania na 18:00. Wprawdzie myślała, że piszę relację, co było nie prawdą, ale liczą się chęci. Więc tak, wstałem i obejrzałem. Będąc w półśnie jeszcze i zastanawiając się, czy właściwie warto, doszedłem do pewnej konkluzji. Mianowicie – mało jest spraw, które oderwałyby mnie od spania. Okazuje się, że, obok seksu, jedną z niewielu jest calcio. To musi być prawdziwa miłość.

Jednocześnie zdaję sobie doskonale sprawę, że na sobotni pojedynek Crotone z Pescarą można patrzeć dwojako. Z perspektywy tabeli to spotkanie bardzo ciekawe, jedno z kluczowych w walce o utrzymanie i niosące za sobą ogromne konsekwencje. Z drugiej jednak trzeba być wyrozumiałym dla boiskowych poczynań, wszak spotykają się ekipy nie w kryzysie formy. Co to, to nie. Tak Crotone, jak i Pescara to po prostu drużyny o poziomie niebezpiecznie bliskim Serie B. Nie przeczę, gdyby wciąż grały w drugiej lidze, to ponownie biłyby się o bezpośredni awans. Serie A to jednak zupełnie inna para kaloszy. Z perspektywy długoletniego obserwatora calcio takie spotkanie to jednak ciekawe przeżycie. Dużo można z niego wywnioskować, a przede wszystkim doświadczenie podpowiada, że to właśnie występy potencjalnych spadkowiczów między sobą pokazują ich prawdziwy potencjał. Trudno jednoznacznie ocenić bowiem możliwości maluczkich w konfrontacji z ekipami przewyższającymi ich o dwie głowy.

Czego więc dowiedziałem się na Ezio Scida? Crotone u siebie naprawdę daje radę – druga wygrana w sezonie i druga przed własną publicznością. Za ironię losu trzeba uznać fakt, iż gdyby władze Serie A nie dopuściły stadioniku beniaminka do użytku pierwszoligowego, to bylibyśmy świadkami rzeczy więcej niż dziwnej. Nie wiem, czy jeszcze pamiętacie, ale Rekiny na początku sezonu grały mecze “domowe” 600 kilometrów od rzeczywistego domu. Na Stadio Adriatico w… Pescarze. Tej samej Pescarze, z którą przyszło im grać, już DOSŁOWNIE u siebie, w sobotę.

Crotone, idąc za przydomkiem, urządziło poczciwym Delfinom prawdziwe Sharknado (nieznających filmu odsyłam w Internety. Warto!). Choć nie sposób nie odnieść wrażenia, że przyjezdni sami się prosili. Pisałem już o weryfikacji przeciwko rywalom na swoim poziomie. No cóż, potwierdziło się jedno – Pescara nie ma defensywy. Podopieczni Massimo Oddo mają ogromne problemy z tyłu i jeśli obnażają to tacy piłkarze jak Palladino, to wiesz, jak bardzo jesteś w… ciemnym miejscu, w którym nikomu być nie życzę.

W pewien sposób rozumiem złość i frustrację szkoleniowca gości, jednak z drugiej strony nie jestem w stanie nie podjąć tematu również od jego strony. Bo jeśli ktoś mógłby rzucić kamieniem w Delfiny, to na pewno nie trener. Sam Oddo nie jest bowiem bez winy. Pomijam okienko transferowe, w którym mógł spodziewać się lepszych wzmocnień defensywy. Pomijam wszystkie kontuzje niepozwalające na zestawienie jednej, stałej linii obrony. Nie pomijam natomiast kompletnego zagubienia przy stałych fragmentach, ogromnych problemów z kryciem czy braku podstawowych umiejętności wyprowadzania piłki.

Przy tym wszystkim można usprawiedliwiać złość Oddo i przyznaję – sam chętnie ściągnąłbym z boiska Campagnaro w pierwszej połowie. Szkoleniowiec Delfinów w pewnym momencie przed przerwą, po kolejnej niecelnej długiej piłce posłanej przez doświadczonego defensora, wykrzyczał w jego kierunku: JESZCZE RAZ I CIĘ ŚCIĄGAM! Poskutkowało, Hugo zaczął grać krótko i jakby celniej. Co nie zmienia faktu, że wątpię, by te wszystkie mocne podania były jego samowolką. A jeśli trener kazał mu tak grać, to najwyraźniej nie zna ograniczeń swoich zawodników. Za to należy się mu już ostrzeżenie.

Jednakże, nawet ze słabą obroną, ten mecz był co najmniej do zremisowania. Wszak skończyło się 2:1, a przecież Delfiny miały jeszcze rzut karny. Ten zmarnował Ledian Memushaj… to była trzecia jedenastka Pescary w tym sezonie. Wszystkie niewykorzystane. No i jak tu myśleć o utrzymaniu w elicie? Szczególnie, że piłkarze ze Stadio Adriatico ponownie nieźle wyglądali z przodu. Oni naprawdę potrafią stwarzać sobie sytuacje, gorzej tylko z ich wykorzystywaniem. Niech najlepszym przykładem będzie jedna z okazji w drugiej połowie, gdy mogło być naprawdę groźnie pod bramką Cordaza, ale… Manaj i Benali próbowali wspólnie, niczym w kreskówce mojego dzieciństwa (Kapitanie Tshubasie), uderzyć piłkę. Niestety, życie to nie jest film, bajka tym bardziej nie, więc zamiast zaliczyć spektakularne trafienie, odbili się od siebie i nic z tego nie wyszło.

Nie wiem, czy odpowiedziałem w końcu na pytanie – czy warto było przerwać drzemkę dla pojedynku na dnie ligi? Oczywiście, że tak – trzy gole, dwie czerwone kartki, dwie jedenastki. Działo się, skracając w dwóch słowach. Co wywnioskowałem natomiast po końcowym gwizdku? Pierwsza refleksja, odnosiła się do miałkości Pescary, druga natomiast do szans Crotone na utrzymanie. Przeszło mi bowiem przez myśl, że może jednak jakąś tam nadzieję Rekiny mają? Chwilę później odrzuciłem tak niedorzeczny pomysł, a raczej odłożyłem go na później. Jeden mecz wiosny bowiem nie czyni, jak bardzo byśmy już jej nie chcieli (ZIMO, IDŹ SOBIE!).

Wielokrotnie jednak pisałem – to właśnie pojedynki między spadkowiczami będą kluczowe w walce o byt. To tam trzeba być gotowym na podrzynanie gardeł, niebranie jeńców. Remis byłby najgorszym wynikiem. A tak zadowolone są przynajmniej Rekiny, które spotkały się z Delfinami. Niby zwierzętami bardzo inteligentnymi, jednak nawet wśród mądrych ras trafiają się osobniki głupie, ograniczone. Właśnie takie w dużej mierze pozbierano w Pescarze. Stety lub niestety.

POWRÓT LAZIO
Lazio zareagowało na porażkę w derbach z Romą w sposób najlepszy z możliwych. Biancocelesti pojechali do Genui, gdzie nie pozostawili złudzeń miejscowej Sampdorii. Blucerchiati wprawdzie polegli tylko 1:2, ale zwycięstwo gości właściwie ani przez moment nie wydawało się poważnie zagrożone. Nawet pomimo kontynuowania tego, co było gwoździem do trumny z Romą. Piłkarze ponownie musieli dostać od Simone Inzaghiego jasne wytyczne – nie ma mowy o bezmyślnym wybijaniu piłki, rozgrywamy od obrony. Tym razem jednak robiono to z głową, widać było, że każdy pojedynek z taką filozofią z tyłu głowy procentuje. Umówmy się, już w tym momencie przeciwko ekipom słabszym jest to potężna broń. Tak jak z Palermo – gdy piłka umiejętnie wychodziła poza 30 metr, robiło się niemal od razu groźnie pod bramką przeciwnika.

Nie sposób nie chwalić więc trenera biancocelestich. Oczywiście w derbach nie poszło, Roma ich wypunktowała, ale giallorossi to w tym momencie absolutny ligowy top, do którego Lazio dopiero stara się równać. Wygrana z Sampdorią to spory krok, szczególnie zważywszy na pozostałe wyniki z 16. kolejki. Podium nie było tak blisko od dawien dawna. Pytanie tylko, co teraz z Orłami? Stać ich na wspomniane już pudło? Czy może to tylko mrzonka? Na pewno mówimy o drużynie, która wyraźnie okrzepła i widać wizję jej prowadzenia. Jeśli tylko kontuzje będą omijać rzymian, co wątpliwe, to wydają się NIEMAL równie poważnym kandydatem do walki o Ligę Mistrzów co Milan. Problem w tym, że już można odliczać tygodnie do powrotu Arka Milika do składu Napoli. A i bez Polaka Azzurri są obecnie rozpędzeni…

Skoro już o naszych rodakach mowa. Karol Linetty zagrał bardzo przeciętnie i na jego konto w całej rozciągłości należałoby zapisać pierwsze trafienie dla Lazio. Najpierw pomocnik Sampdorii stracił piłkę w środku pola, by następnie jak dziecko dać się objechać na skrzydle Felipe Andersonowi, który dośrodkował na nos Milinkovicowi-Savicowi. Później wprawdzie Karol starał się, biegał i próbował odrobić to, co stracił w pierwszej połowie, jednak włoskie dzienniki były tak jednogłośne, jak i bezlitosne – nota 5,5 mówi wszystko o występie Polaka.

Najlepszy na boisku był natomiast bezsprzecznie, wspomniany już, Anderson. Brazylijczyk brał udział przy obu trafieniach biancocelestich w tym pojedynku, dzielił i rządził na Marassi, a bawił się na prawym skrzydle nie tylko z Linettym, ale z dosłownie każdym, kogo spotkał na swojej drodze. To był ten Felipe, którego pamiętamy z sezonu zakończonego finiszem Lazio na trzecim miejscu. Czyżby miał to być dobry prognostyk? Dość napisać, że Anderson ma na swoim koncie już siedem asyst, czyli tyle samo, ile uzbierał przed dwoma laty właśnie w przeciągu całych rozgrywek ligowych. Gwiazda Brazylijczyka nieco przygasła, zakurzyła – czyżby zamierzał wypolerować się przed letnim okienkiem transferowym?

Niezłe spotkanie rozegrał również Senad Lulic. Tak, ten sam od skarpet i pasków. Dlaczego wciąż biega po boiskach, a nie siedzi z zawieszeniem? Bo wciąż czeka na wyrok. Któż może wiedzieć, jak wszystko wyglądałoby na boisku bez Bośniaka? Pewnie wciąż goście wywieźliby z Genui komplet punktów. Ponadto nie można winić w żaden sposób zawodnika czy trenera – ot, grzecznie czekają na wyniki ekspertyzy. A dlaczego pomocnik miałby nie grać? Wszak może skończyć się na tym, że nie zostanie w ogóle zawieszony. Zresztą, nie ma o czym mówić. Poczekajmy do oficjalnych decyzji, wtedy będzie czas na komentarze.

Oby tylko nikomu nie umknęło orzeczenie trybunału, tak jak mi umknęły gdzieś ostatnio stosunki pomiędzy Keitą Balde, a trenerem Inzaghim. Jak doskonale pamiętamy, na starcie sezonu bywało różnie. Wzajemne oskarżenia – napastnik miał migać się od treningów, udawać kontuzje i tak dalej. Wszystko wyglądało nieciekawie. Przed tym pojedynkiem również doszły wieści o problemach Senegalczyka z kolanem. Rozpoczął na ławce, a po meczu skończyło się przytulasem ze szkoleniowcem. Miło widzieć, że między panami wszystko w porządku, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Szkoda byłoby tracić talent, jakim Balde na pewno jest, przez kłótnie i niedopowiedzenia. Choć niewykluczone, że zawodnik i tak Rzym opuści w lecie.

Wracając do ogólniejszego obrazka, znamienne były ostatnie minuty pojedynku, gdy Sampdoria zaczęła coraz śmielej atakować i szukała pierwszej bramki. Wiecie, co wówczas wykrzykiwał do swoich piłkarzy Marco Giampaolo? “Pamiętajcie (mecz z ) Sassuolo!” – niosło się od linii bocznej. Nic dwa razy się nie zdarza, panie trenerze. Tym razem nie było nam dane ujrzeć równie spektakularnego comebacku, tym razem skończyło się na ładnym golu Patricka Schicka.

Na pewno nie pomogła kontuzja Fabio Quagliarelli w końcówce, gdy blucerchiati mieli już wszystkie zmiany wykorzystane. Doświadczony napastnik ledwie chodził po boisku, ale pozostał na nim do końcowego gwizdka i miał nawet świetną sytuację, gdy w jakiś sposób wybił się (chyba z jednej nogi) w powietrze i uderzył głową minimalnie niecelnie. Nawet gdyby trafił w światło bramki, pewnie wybroniłby jego strzał Strakosha, którego Inzaghi był zmuszony wprowadzić na boisko za kontuzjowanego Marchettiego. To już chyba zmierzch Federico w Rzymie – nie tylko zdrowie zdaje się powoli sypać, ale rezerwowy golkiper biancocelestich naprawdę daje radę i jak tak dalej pójdzie, to przejmie obowiązki zdecydowanie bardziej doświadczonego kolegi.

Skoro już o bramkarzach mowa, to całkiem nieźle po drugiej stronie boiska zaprezentował się Puggioni. W drużynie miejscowej najbardziej rzucił mi się jednak w oczy kto inny. Luis Muriel nie zagrał wielkiego meczu, ale nie sposób było przeoczyć fakt, że napastnik Sampdorii wyraźnie schudł. To nie był już ten zwalisty klocek, który biegał szybko, ale wyglądał na krępego grubaska. Sam zainteresowany kiedyś mówił, że ile by nie ważył, to zawsze będzie wyglądał jak facet z nadwagą. No cóż, w sobotę na własne oczy widziałem zaprzeczenie tych słów.

PS Tyle już pisałem o fryzurach piłkarzy, w Genui show skradł jednak sędzia. Panie Carmine Russo, tak się wytycza trendy!

GIERKA TRENINGOWA NA SŁONECZNEJ SARDYNII
Biedni Polacy oglądający przed telewizorami mecz Cagliari z Napoli mogli tylko smętnie spoglądać w okna. Szara, polska zima nie zachęca do wychodzenia z domu, tymczasem na Sardynii piękne słoneczko, cieplutko i otwarty trening Napoli transmitowany do kilkunastu krajów na całym świecie. Nie zamierzam bowiem nazywać inaczej pojedynku Azzurrich z Cagliari. Do cholery, przecież gospodarze nawet nie podjęli rękawicy… Już mniejsza z atakiem, ale w obronie rossoblu właściwie nie istnieli. Wiem, że 5:0 samo się nie zrobiło, jednak warto przyjrzeć się bramkom dla gości. Większość z nich to wynik kompletnej nonszalancji, albo raczej braku umiejętności stoperów i ogólnie wszystkich broniących w drużynie beniaminka. Mertens robił z nimi co chciał, każde prostopadłe podanie Hamsika było potencjalną asystą, a rajdy Callejona i Insigne przypominały raczej slalomy giganty.

I człowiek tylko zastanawia się, co w pierwszej jedenastce Rastellego robi obecny Mistrz Europy Bruno Alves. W pewien sposób go rozumiem, staruszek wybrał piękną Sardynię, by wygrzewać kości i dorobić jeszcze grosza do emerytury. Bo jego występy z grą w piłkę za wiele wspólnego nie mają. Facet ledwo biega, ledwo skacze, słabo się ustawia. To, że wygląda zazwyczaj lepiej od drugiego ze stoperów, to żadne pocieszenie. Dość napisać, że Lorenzo Insigne w pierwszej połowie trafił w poprzeczkę po uderzeniu… głową. Liliput wśród wieżowców, a doszedł do piłki. Coś tu jest BARDZO nie tak. Tyle dobrego, że z poziomu ławki rezerwowych wszystkiemu przyglądał się Bartosz Salamon, bo ponownie mielibyśmy wysyp ekspertów od włoskiej piłki wieszczących koniec naszego rodaka w reprezentacji Polski. Choć bez gry też nie ma co liczyć na miejsce na kolejnych zgrupowaniach.

Odnośnie samej obrony Sardyńczyków jeszcze – to był już siódmy raz w tym sezonie, gdy beniaminek dał sobie wbić co najmniej trzy bramki w meczu. Po raz trzeci rywale strzelali Cagliari natomiast pięć goli. Najbardziej w tym wszystkim żal było Storariego, który nawyciągał się piłki z siatki, ale gdyby nie on, to skończyłoby się najpewniej dwucyfrówką. Bo Napoli psuło w tym pojedynku na POTĘGĘ! Najlepszym podsumowaniem całego spotkania jest poniższy gif. Lepiej bym tego nie ujął:

Przy tej całej miałkości obecnej drużyny Cagliari trzeba pamiętać, że w pierwszych tygodniach sezonu zrobili tak dobrą robotę i nazbierali tyle punktów, że wciąż mogą sobie pozwolić na takie występy, a nie grozi im choćby bardzo odległe widmo spadku. Ot, komfort.
Jak wygląda natomiast Napoli? Pomijając klasę przeciwnika, Marek Hamsik ponownie potwierdził, że Neapol ma tylko jednego króla. Słowak zaliczył TRZY asysty i dołożył gola. Tym samym niemalże przyćmił Driesa Mertensa, który w tym momencie stał się drugim najmniej lubianym kolegą z zespołu w rankingu Gabbiadiniego. Po Arku Miliku oczywiście. Żarty żartami, ale Manolo naprawdę ma pecha. Przeciwko takiemu Cagliari nawet on zaliczyłby co najmniej doppiettę. No, ale Sarri tym razem posadził go na ławce. Facet idzie piechotę pod górkę, gdy wszyscy inni zdają się wjeżdżać wygodnie na wyciągu. Transfer w styczniu to pewnik.

Ciekawy jestem natomiast, jak wygląda obecnie pozycja Piotra Zielińskiego w kajeciku Maurizio Sarriego. Wszak Polak rozegrał kolejny dobry mecz, który okrasił piękną bramką na 3:0. Nasz rodak coraz wyraźniej pokazuje, że nie musi obawiać się konkurencji ze strony Allana. Na ten moment powinno to działać raczej w drugą stronę. Były gracz Empoli strzelił bramkę po zmianie stron i pomyśleć, że mógł nie dotrwać na boisku nawet do przerwy, bo w pewnym momencie doznał jakiegoś urazu. Jak to mówią – rozbiegał i było dobrze. Sam natomiast wyeliminował się ze spotkania Kalidou Koulibaly, który wychodził z piłką, wypuścił ją zbyt mocno i ratował sytuację faulem, który kosztował go żółtą kartkę i kontuzję zmuszającą go do opuszczenia murawy.

Od szczegółu przejdźmy ponownie do ogółu – Napoli jako takie jest jednym z największych zwycięzców minionej kolejki. Azzurri kontynuują spokojny marsz w górę tabeli i choć do Juve wciąż tracą bite osiem punktów, to podium jest już na wyciągnięcie ręki. Kto wie, czy podopieczni Maurizio Sarriego nie będą finiszować w trójce na koniec rundy jesiennej?

To się dopiero okaże, bo choć statystyki wyglądają obecnie doskonale, to nie możemy zapominać, że Cagliari nie może być żadnym wykładnikiem siły Azzurrich. Inter już prędzej, ale mimo wszystko uważam, że weryfikacja przyjdzie dopiero z Torino za tydzień. Nerazzurri bowiem to ekipa bardzo nierówna, która traci obecnie bramki na potęgę (z Genoą zachowali pierwsze czyste konto za kadencji Pioliego!) i świetne mecze przeplata z przeciętnymi. Patrząc natomiast jak Byki napędziły stracha Juventusowi, pojedynek na San Paolo w przyszłą niedziele odpowie nam na kilka ważnych pytań.

PS Co roku czekamy na szalony kalendarz Napoli. Tym razem jednak okazuje się, że również na boisku Azzurri są przodownikami mody i szyku – Dries Mertens prezentował nowe, rewolucyjne rozwiązanie w kontekście przewiewności koszulek i problemu odprowadzania potu. Szybko, niech ktoś to opatentuje!

OCZKO ODPADŁO… TEJ ATALANCIE
Jestem pierwszym, który przyzna, że Atalanta zasłużenie poległa w Turynie przed tygodniem. Niesforny uczeń otrzymał klapsa od nauczyciela i wrócił do ławki. Z podrażnionymi ambicjami i chęciami odbicia sobie upokorzenia, jakiego doznał. Nie można było sobie wyobrazić lepszej okazji ku temu niż spotkanie z inną ekipą o biało-czarnych barwach. Na Stadio Atleti Azzurri d’Italia przyjeżdżało bowiem Udinese i miało stać się ofiarą wylania frustracji, niczym La Dea na J-Stadium.

Problem w tym, że życie bywa przewrotne, złośliwe nawet. Szczególnie, gdy człowiek naprawdę czegoś pragnie. Wówczas okazuje się, że tym bardziej tego nie otrzyma. Bo nie. Podstawową zasadą powinno więc być nieokazywanie po sobie tego, że nam zależy. No cóż, podopieczni Gian Piero Gasperiniego o tym zapomnieli. Chcieli cholernie i widać było to tak na boisku, jak i w statystykach. Po 90 minutach wskazują one bowiem na 72% posiadania piłki, 11 rzutów rożnych i 18 strzałów, w tym dziewięć celnych.

W każdym aspekcie na boisku gospodarze byli drużyną lepszą. Każdym, poza wynikiem. Tablica świetlna wyświetlała bowiem po ostatnim gwizdku 1:3. Udinese wygrało, Udinese strzeliło trzy gole mając tylko trzy celne strzały na bramkę Sportiello, zero rzutów rożnych i głównie biegając za futbolówką. Napisać, że piłka nożna bywa niesprawiedliwa, to byłby zbyt prosty banał. W tym meczu jakby skumulowały się wszystkie wygrane La Dea z niedawnej fenomenalnej serii. Całe szczęście, które w tamtych pojedynkach im sprzyjało, teraz odezwało się ze zdwojoną siłą, tyle że jednocześnie z przeciwnym biegunem.

A biegunowi temu na imię Orestiz. Bramkarz Udinese okazał się prawdziwym greckim Bogiem w niedzielę. Bronił jak w transie, miał osiem (!) interwencji i bezsprzecznie to jemu zawdzięczają bianconeri spokojne zwycięstwo. Jednocześnie nie można zapominać, że to Seko Fofana tak naprawdę podciął skrzydła Atalanty. Gracze Gasperiniego szybko wyrównali stan rywalizacji w drugiej połowie i za wszelką cenę dążyli do objęcia prowadzenia. Jak w ukropie uwijał się Karnezis, ale nie zmieniało to faktu, że bramka wisiała w powietrzu. Wówczas jednak pojawił się pomocnik gości, który popisał się fenomenalnym uderzeniem z przysłowiowego “NICZEGO” i dał prowadzenie Udinese. Późniejszy scenariusz to już typowe huraganowe ataki i nadzianie się na prostą kontrę. CZY-JEDEN i po meczu.

Co czeka teraz rewelację sezonu? Tak lubiana przeze mnie “chwila prawdy”. Za tydzień mecz z Milanem i szansa na przełamanie. Jeśli się nie powiedzie, bańka mydlana, w której zdawali się piłkarze Gasperiniego unosić w ostatnich tygodniach, pryśnie bezpowrotnie. A kto wie, może już właściwie pękła? Takie zejście na ziemię może okazać się natomiast dla La Dea zbawienne. Nie ma bowiem co bić w dzwony, to wciąż świetny sezon dla drużyny z Bergamo, wciąż liczą się w walce o puchary i tak naprawdę swoje już zrobili. Nawet jeśli teraz mieliby dać pochłonąć się ligowej szarzyźnie, to zdążyli już pokazać swoją wartość. Teraz każdy w Serie A się z nimi liczy. I słusznie, bo jeszcze wrócą i nie raz zaskoczą, zobaczycie.

KOGUT KONTRA GRUBAS
Na wstępie – takie derby Turynu to ja mogę oglądać! Torino nic nie straciło na tej porażce. No, nic nie straciło wizerunkowo, bo punkty przeszły koło nosa. Byki grały bardzo dobrą piłkę i pokazały, że czasy 1:4 czy też 0:4 już daleko za nimi. Sinisa Mihajlovic może być zadowolony ze swojej drużyny, która zawsze prze do zwycięstwa, nie zadowala się remisem nawet w starciu z teoretycznie dużo lepszym rywalem. Niekoniecznie w każdym z przypadków się to opłaca, jednak trzeba przyznać, że Granata napędzili stracha Mistrzowi Włoch. Sam Sinisa Mihajlovic potwierdził nie tylko, że jest trenerem nietuzinkowym, dał przy tym wszystkim do zrozumienia, że jeszcze mógłby wyjść na boisko i pokazać niezłą piłkę. Kij, że przyjęcie na dziesięć kontaktów, futbolówka nigdy Serbowi nie uciekła, a i kiwka z tego wyszłaby pewnie przednia. Wiele obrońców w lidze nie ogarnęłoby, co się właściwie stało i dałoby się pewnie ograć:

Mogłoby tak być nawet z obecną linią defensywną Juve. Umówmy się, Massimiliano Allegri powinien cieszyć się, że jeszcze tylko dwa mecze do świąt. Dwa mecze i ponad dwa tygodnie bez piłki. Czas, w którym kurują się Bonucci i Barzagli. Bo choć 4-3-1-2 sprawdza się całkiem nieźle, to w obronie przydałaby się głębia i spokój, którego Chiellini z Ruganim nie zawsze dostarczają. Jedno jest pewne – momentami pozwalano Torino na zbyt wiele i Stara Dama miała sporo szczęścia, że nic nie wpadło gospodarzom na 2:1. Wtedy zrobiłoby się bardzo gorąco. A swoje okazje mieli tak Belotti, jak i Adem Ljajic. Pierwszy zresztą wynik otworzył bardzo ładną główką, czym potwierdził tylko, że jest prawdziwym kocurem, choć w ciele Koguta.

Przyćmił go jednak inny świetny napastnik, świętujący niedawno 29 urodziny Gonzalo Higuain. Najgłośniejszy transfer Serie A ostatnich lat, ogromne pieniądze, które zdają się powoli spłacać. Choć gdy Argentyńczyk ściągnął po meczu koszulkę, to wciąż wyraźnie było widać, że do bycia fit wiele mu brakuje, to dwóch trafień nie odbierze mu nikt. Doppietta i ogromny wkład w zwycięstwo bianconerich. A i tego tłuszczyku na brzuchu też jednak jakby mniej. Strach tylko, że zbliżają się święta, oby odstawił pierogi, wszak to same węgle!

Skoro Allegriemu sen z powiek spędza sytuacja w defensywie, to nieco bardziej pozytywny ból głowy musi mieć szkoleniowiec Juve w ataku. Do składu powrócił bowiem kontuzjowany Paulo Dybala i od wejścia na boisko pokazał, czego brakowało w ostatnich tygodniach bianconerim. Dynamika, szybkość, błyskotliwość – były napastnik Palermo to wszystko wniósł na murawę i był prawdziwą gwiazdą. Głód gry wręcz bił od Argentyńczyka, który właściwie w pojedynkę wypracował trafienie na 3:1 i nic dziwnego, że niezadowolony na ławce siedział Mario Mandzukic. Chorwat to obecnie największy walczak w drużynie. Piłkarz, który przeżywa renesans formy – jakby zdawał sobie sprawę, że kontuzja Dybali była jego szansą. Przeciwko Torino nie tylko harował na całej długości boiska (najlepszy defensywny napastnik świata :D), ale również zaliczył cudowną asystę przy golu na 1:1. Mniejsza o to, czy był to przypadek, jak pragną wszystkim wmówić złośliwcy. Dość napisać, że ponownie wysłał wiadomość – nie zasługuję na ławkę rezerwowych. Pełna zgoda. Tyle, że podobnie można mówić o Dybali czy Higuainie, którego bronią po meczu z Torino nie tylko wydane miliony, ale liczby.

Podobnie jest z Juventusem. Starą Damę broniła do tej pory w sezonie głównie tabela, w której nieprzerwanie zajmują pierwsze miejsce i po niedzielnym pojedynku o prym w Turynie bianconeri wiedzieli, że nie będą się musieli przejmować wynikiem z hitu kolejki. Co by się tam nie stało, swoje piłkarze Allegriego już w ten weekend zrobili. Tak zresztą powinien zachowywać się prawdziwy mistrz – grać tak pewnie i punktować na tyle regularnie, by nigdy nie musieć oglądać się za siebie.

Trzeba dodatkowo Juve oddać jeszcze jedną rzecz – dotychczasowe trzy porażki w Serie A miały miejsce nie tylko na wyjeździe. Były to wyjazdowe spotkania po meczach Ligi Mistrzów. Tym razem bianconeri podchodzili do arcyważnego pojedynku po ostatniej kolejce fazy grupowej elitarnych rozgrywek i klątwę przełamali. Swoją drogą, jak to jest, że Stara Dama WSZYSTKIE spotkania ligowe po Champions League rozgrywała poza domem? To dopiero ciekawa statystyka.

PS Mecz w wysokości trybun oglądał nie tylko Andrea Pirlo. Z Monaco pofatygowała się inna legenda, tyle że Torino. Tak, Kamil Glik był na Stadio Olimpico:

PPS Przypuszczam, że wszyscy już widzieli nowe wcielenie Janusza Buffona? Piękny wąs, jaki wyhodował sobie golkiper Juventusu to nie akcja na rzecz Movember, wszak mamy już grudzień. W dodatku Massimiliano Allegri potwierdził po meczu z Torino – TO NIE EFEKT ZAKŁADU. To WYBÓR. Niby tak myślałem, ale gdy mam już pewność… to wcale niepocieszające!

OSIOŁ Z “OSIOŁA” NIE WYJDZIE
Na Sycylii mieliśmy mały mecz-nostalgię. Nie tylko Eugenio Corini spotykał się z drużyną, którą nie tak znowu dawno w Serie A prowadził, ale na Renzo Barbera wrócił ten, którego bez żalu wypuścił latem Maurizio Zamparini. 37-letni Stefano Sorrentino kilka lat temu opuścił Weronę, by przenieść się do Palermo. W  lipcu zakończył natomiast sycylijskie “wakacje”, by wrócić do bycia Osłem. Bo, jako rzecze tytuł, Osioł z Osioła nie wyjdzie. Żeby było jeszcze ciekawiej, obecnie prowadzący Chievo Rolando Maran nie tylko potwierdza powyższą tezę (blisko 300 meczów w żółto-niebieskiej koszulce w karierze zawodniczej), ale jednocześnie też zaliczał w niedzielę powrót. Tyle że zwyczajnie, na Sycylię. Przed przejęciem klubu z Werony prowadził bowiem lokalnego rywala Palermo, staczającą się obecnie coraz niżej po szczeblach włoskiego futbolu, Catanię.

Podtekstów więc nie brakowało, jednak bardzo szybko przestały mieć one znaczenie. Na boisku liczyły się bowiem umiejętności i wówczas jak na dłoni wyszło, że to goście są zdecydowanie lepsi. Nie tylko grający odpowiedzialnie w defensywie, co jest pojęciem obcym dla rosanero, ale także skutecznie w ataku. Bardzo szybko ustawili zresztą mecz pod siebie za sprawą bramki Valtera Birsy i spokojnie wyczekiwali szansy na podwojenie prowadzenia i zamknięcie pojedynku. Takie to było właśnie spotkanie – niekoniecznie piekielnie widowiskowe, ale na pewno bardzo ciekawe dla obserwatora, który przemieszczał się pomiędzy czterema stadionami o 15 (jak ja). Każda wizyta na Renzo Barbera pokazywała bowiem, jak bardzo bezradne jest Palermo w starciu z ligowym, było nie było, średniakiem. W ten sposób starcie oglądało się zupełnie bezboleśnie, choć był jeden moment, w którym aż syknąłem współodczuwając. Z kim? – zapytacie. Ano z Lucasem Castro. Właściwie to ból wraca za każdym razem, gdy obejrzę nagranie. Nie patrzcie!

Żarty żartami, ale zdecydowanie nieśmieszna okazała się sytuacja Palermo po meczu. Rosanero już oficjalnie zakotwiczyli na samym dnie. Zważywszy, że tuż nad nimi pływają Delfiny i Rekiny, można uznać klub Maurizio Zampariniego za śniętą rybę, która zalega w piasku, by w końcu stać się częścią ekosystemu… Serie B. Niewiele zdaje się na ten moment ratować piłkarzy z Sycylii. Umówmy się, nie bez powodu we Włoszech parafrazuje się słynne już powiedzenie “jesteś piękna jak gol w 90 minucie” i mówi “jesteś brzydka jak obrona Palermo”. Matko boska, nic bardziej trafnego nie przeczytałem od miesięcy. Najlepsze z perspektywy polskiego kibica jest to, że Thiago Cionek nawet nie musi się zbytnio wysilać, by wyglądać przyzwoicie na tle nieudaczników pokroju Goldanigi.

To właśnie kolega reprezentanta Polski z obrony postanowił być tym, który przysłuży się legendzie Chievo. Piękna asysta defensora rosanero zaskoczyła na pewno samego Sergio Pellissiera, który znalazł się sam na sam z Posavecem, minął go z dziecinną łatwością i zdobył gola. SETNEGO w Serie A. Nigdy nie kryłem się z moją sympatią do sędziwego już napastnika Osiołków. To jeden z moich obecnych ulubieńców. Stąd też radość po trafieniu była podwójna.

Palermo przegrało dziewiąty mecz z rzędu w lidze, co jest, cały czas poprawianym, klubowym rekordem. To jednak nie ostatnie, co mogą rosanero pobić w trwających rozgrywkach. Seria ośmiu porażek przed własną publicznością (obecnie mówimy o komplecie przegranych na Renzo Barbera!) to wynik, jaki w największych europejskich ligach nie zdarzył się od 2004 roku, gdy Hansa Rostock dokonała podobnego wyczynu w Bundeslidze. O pobicie będzie trudno, szczególnie jeśli piłkarze z Sycylii zamierzają utrzymać się w ekstraklasie. Następny mecz u siebie zagrają z innym słabeuszem – Pescarą. Kto wygra, ten zrobi ważny krok do bezpieczeństwa.

W takim zestawieniu może i Corini będzie miał szansę na zdobycie pierwszych punktów w roli szkoleniowca. Nie dajmy się jednak zwieść – zbawcą Palermo ten facet się nie okaże. Żeby nie było, nic do niego nie mam, po prostu brakuje w kadrze rosanero jakości. Wprawdzie są jednostki, które miewają przebłyski, jak chociażby Hiljemark, Quaison czy Aleesami, jednak brakuje tutaj lidera. Brakuje kogoś pokroju Franco Vazqueza. Kogoś, kto byłby stałym wsparciem dla Nestorovskiego. Napastnik z Macedonii nastrzelał już w tym sezonie zaskakująco dużo goli i miałby ich pewnie dwa razy tyle na zakończenie sezonu, jeśli za plecami mógłby liczyć na piłkarza tak dużego kalibru jak właśnie wytransferowany latem do Sevilli Franek.

Takich dziur nie da się załatać, szczególnie gdy skauci tym razem nie przytachają nikogo naprawdę utalentowanego z Ameryki Południowej. A bez zaciągu diamentów z Brazylii i Argentyny, Maurizio Zamparini może myśleć powoli o zwijaniu interesu… Szkoda, będzie nudno.
PS Stefano Sorrentino pokazał, że jest nie tylko dobrym bramkarzem, ale też facetem kipiącym boiskowym doświadczeniem. Nigdy nie traci głowy, zawsze wie, jak się zachować. Nawet, kiedy niekoniecznie zdaje sobie sprawę, gdzie znajduje się piłka.

ZABIERZCIE MNIE STĄD…
…krzyczałbym, gdybym w niedzielę znalazł się na Stadio Renato Dall’Ara. Bywają takie mecze, przy których wspaniałą rozrywką wydaje się patrzenie w ścianę, bądź też drapanie po tablicy. Wszystko jest przyjemniejsze od pojedynku, w którym 22 zawodników snuje się, jakby biegali po murawie za karę. Taki obrazek można było zaobserwować w Bolonii, gdzie miejscowa drużyna potwierdziła, jak bardzo jej powodzenie w tym sezonie zależy od jednego piłkarza. Od czasu kontuzji Simone Verdiego nic nie jest już takie samo w ekipie Roberto Donadoniego. Mówimy o zespole grającym nudną piłkę, bez pomysłu, bez polotu, bo tysiąc dryblingów Ladislava Krejciego nie można uznać za nic kreatywnego. Bez byłego piłkarza Milanu, rossoblu w ofensywie po prostu nie istnieją.

Najlepiej świadczy o tym fakt, że Łukasz Skorupski miał naprawdę niewiele roboty w ten weekend. Szczególnie jak na standardy dziurawej defensywy Empoli. Znając potencjał obu ekip przeczuwałem taki obrót spraw i nieskromnie pochwalę się, że przewidziałem w meczowej zapowiedzi dokładny wynik. Od początku śmierdziało mi tutaj nawet nie piłkarskimi szachami, liczyłem raczej na upośledzoną wersję warcabów i nie zawiodłem się. A rok temu mieliśmy na Renato Dall’Ara nie tylko świetne widowisko, pięć goli i wygraną gości, ale również jeden z bardziej zapadających w pamięci momentów sezonu – Massimo Maccarone celebrujący jedno z trafień z browarem w dłoni. Niestety, leciwy napastnik na rauszu zdaje się spędzać niemal cały obecny sezon. Jest w dużej mierze bezużyteczny.

Empoli od jakiegoś czasu spokojnie wegetowało tuż nad strefą spadkową i nic nie wskazywało, by miało się to zmienić. Wszystkie ekipy pod kreską grały bowiem jeszcze gorzej – podopieczni Giovanniego Martusciellego utrzymywali więc bezpieczną przewagę kilku punktów nad przepaścią. Przy heroicznej wygranej Rekinów z Crotone, komuś powoli zaczyna się już jednak palić tyłek. Beniaminek wydźwignął się z ostatniego miejsca w tabeli i w tym momencie traci do bezpieczeństwa zaledwie dwa “oczka”. Albo Saponara i spółka wezmą się do roboty, albo wkrótce może zrobić się naprawdę nieciekawie. Do końca rundy jesiennej terminarz zdaje się być sprzyjający.

Pomijając znajdującą się poza zasięgiem Atalantę, Azzurrich czeka starcie z Cagliari już 17 grudnia i przede wszystkim arcyważne spotkanie, pierwsze w 2017 roku. 19. kolejka przyniesie bowiem mecz na Carlo Castellani z najsłabszym na ten moment w całej Serie A Palermo. Pescarę i Crotone udało się Empoli w tym sezonie pokonać, jak będzie z trzecią ekipą spod kreski?

Szczerze? Jakby nie było, najpewniej uda się piłkarzom Martusciello utrzymać siedemnastą lokatę. Crotone czeka bowiem o wiele trudniejszy kalendarz – na rozkładzie Udinese, Juventus i Lazio. Wyczuwam zero punktów.

BROZOVIC DAY
Przed meczem w Mediolanie na trybunach było słodko-gorzko. Słodko, bo przed pierwszym gwizdkiem przy linii bocznej chodzili niebiescy mikołajowie, którzy wystrzeliwali w trybuny koszulki Interu ze specjalnych wyrzutni. Miła akcja marketingowa, szczególnie że podobno w końcu miał co robić na boisku Gabigol. O Brazylijczyku nieco więcej za chwilę, chciałbym się natomiast zatrzymać na moment przy aspekcie gorzkim. Kibice nerazzurrich prowadzili protest. Niemy protest. Przez pierwsze 45 minut nie dopingowali swojej drużyny, ponadto prosili na transparentach Stefano Pioliego o “kopnięcie w tyłki wszystkich tych, którzy są niegodni noszenia koszulek Interu”. Dokładniej tych, którym nie chce się biegać, walczyć, być jednością z drużyną. Wszystkich, którzy nie kochają Interu. Ultrasi zapowiedzieli, że tacy zawodnicy mogą szykować się do odejścia w styczniu, bo jeśli dalej będą pokazywali takie “zaangażowanie” to tifosi sami ich wykopią.

No cóż, tym razem wygrać nerazzurrim się udało, co zresztą nie jest niczym dziwnym, jeśli się nad tym dłużej zastanowić. Mediolańczycy polegli przed własną publicznością tylko raz w tym sezonie i tak naprawdę opłakana dyspozycja na wyjazdach jest ich głównym problemem. Niemniej jednak Stefano Pioli nie tylko pozostaje niepokonany na Stadio Giuseppe Meazza, ale jednocześnie mógł w niedzielny wieczór cieszyć się z PIERWSZEGO czystego konta od momentu przejęcia Interu. Niezły wyczyn zważywszy, że zdążył zagrać z takimi potęgami jak Hapoel czy Sparta Praga. Nie od dziś jednak wiadomo, że główną bolączką czarno-niebieskich jest dyspozycja w defensywie i uzależnienie od formy Mauro Icardiego z przodu.

Tym razem Argentyńczyk wielkiego meczu nie zagrał, ale sprawy w swoje nogi wziął Marcelo Brozović. Niedawno przedłużył kontrakt, najpewniej z klubu nie odejdzie, Stefano Pioli przywrócił go do życia i idealnie wpasował się w postulaty kibiców. Jeszcze niedawno wydawało się, że w Mediolanie siedzi za karę i opuści go przy pierwszej okazji. Teraz walczy, strzela i wygrywa mecze. Doppietta doppiettą, ale już każde trafienie Chorwata na własnym stadionie staje się prawdziwym talizmanem. Gdy piłka wpada do siatki w Mediolanie i do protokołu meczowego  wpisuje się Brozovic, gospodarze ZAWSZE zwyciężają.

Oczywiście tym razem nie była to tylko zasługa jednego piłkarza – świetny mecz rozegrał również Joao Mario, który zaliczył asysty przy obu trafieniach i który może w końcu poprawi średnią ocen – ta ostatnimi czasy poleciała bowiem na łeb, na szyję. Ponadto bez zarzutu spisał się Samir Handanovic, choć to chyba nikogo nie dziwi. Niemniej obaj bramkarze musieli się w tym pojedynku wykazać i mieliśmy do czynienia z ciekawą sytuacją – po drugiej stronie boiska bronił bowiem Mattia Perin. Nie pamiętam drugiego tak mocno wiązanego z Mediolanem nazwiska w ostatnich sezonach. Od kilku już lat mówi się, że jeśli Samir opuści Inter, to jego miejsce powinien zająć długowłosy golkiper z Genui. Nie wiem, czy powinien, ale na pewno by się nadał.

O ile Genoa to szarość nad szarościami i tylko szarość, z którą należy liczyć się tylko na Marassi, tak sytuacja Interu zaczyna się robić ciekawa. Przy porażkach Atalanty i Torino, piłkarze Pioliego znajdują się naprawdę blisko pierwszej szóstki. To już tylko cztery punkty, dodatkowe trzy i mamy europejskie puchary. Nie wszystek Inter umarł, zdaje się. Jeśli nowy szkoleniowiec zamierza zdziałać coś sensownego w Mediolanie, to trzy ostatnie kolejki rundy jesiennej będą kluczowe. Potrzeba kompletu dziewięciu punktów, by wrócić w styczniu do gry. Na rozkładzie Sassuolo, Lazio i Udinese – cholera, będzie trudno. Niemal każdemu w Serie A niełatwo byłoby w tym terminarzu pozostać bezbłędnym. Nie ma już jednak miejsca na pomyłki.

PS Gabigol żyje, to dobra wiadomość. Gabigol jest smutny i samotny, to gorsza wiadomość. Gabigol mógł przyjrzeć się swojej potencjalnej nowej drużynie? To nie opinia, to informacja. Szczerze? Przyzwoite wyjście, o ile ktoś jest na tyle zdeterminowany, by wypożyczać gościa wartego 30 milionów, a grać Palacio czy Ederem. Jeśli już jednak wypuszczać chłopa na pół roku, to tylko do Genui. Ta ma bowiem świetne statystyki w wyprowadzaniu na prostą zawodników z Mediolanu. Wprawdzie nie z tej połowy miasta, ale jednak.

SASSUOLO STRZELAĆ NIE KAZANO
W pierwszej połowie spotkania mieliśmy do czynienia z grającym Sassuolo i strzelającą Fiorentiną. Ni mniej, ni więcej. To goście szukali gry, atakowali, stwarzali sobie okazje. Nie dość jednak, że świetnie bronił Tatarusanu, to neroverdi byli najzwyczajniej w świecie nieskuteczni. Nie zrozumcie mnie źle, Viola też miała swoje sytuacje i wcale nie grała typowej dla siebie w tym sezonie ligowym piłki. Zresztą, dwie bramki znikąd się nie wzięły. Nie zmienia to jednak faktu, że do przerwy mieliśmy do czynienia z wyrównanym pojedynkiem.

Zadecydowały pomyłki. Oba gole padły bowiem po błędach defensywy Sassuolo. Przyjezdni najpierw zagubili się w pułapce ofsajdowej i nim dotarło do nich, że akurat Kalinic wybiegał zza linii spalonego, Chorwat już cieszył się z bramki po lekkim lobie nad Consiglim. Nieco później kolejna niefrasobliwość obrońców, Chiesa zabawia się w polu karnym, zgrywa do wysuniętego napastnika, a ten kompletuje doppiettę. I to w jaki sposób! Mając na plecach Paolo Cannavaro udało mu się uderzyć piętą – futbolówka od słupka trafia do siatki. Piękny, naprawdę piękny gol i goście na kolanach.

Paradoksalnie, ponownie zawiodła formacja, którą jako jedyną omijały kontuzje. Te zbierają okrutne żniwo w drużynie Eusebio Di Francesco i są głównym powodem, dla tak słabej pozycji neroverdich w tabeli. Nie twierdzę, że będąc w pełni sił graliby o podium, ale na pewno byliby w tym momencie w górnej połówce. Inna sprawa, że ponownie widzieliśmy Sassuolo nieźle radzące sobie w ataku, w którym grają rezerwami rezerw, a zawalające kompletnie mecz z tyłu, gdzie niezmiennie występują Cannavaro z Acerbim.

Kilka słów należy się jednak wspomnianej już zmorze ekipy z MAPEI Stadium. Urazy, kontuzje i tym podobne ekscesy. Nie wiem, z czym się to wiąże, nawet już nie liczę, ilu zawodników Di Francesco musiało pauzować przynajmniej kolejkę. Cholera, przecież jak tak dalej pójdzie, to nie będzie komu w Sassuolo zagrać w pomocy. Dość napisać, że klątwa nie opuszcza pucharowicza. Artemio Franchi na noszach musiało opuścić dwóch kolejnych graczy, a blisko było, by mecz przedwcześnie zakończył również Cannavaro, który jednak dograł ostatni kwadrans z obandażowaną głową. Myślałem, że Sassuolo będzie Rycerzem Wiosny, ale jak tak dalej pójdzie, dużym osiągnięciem będzie po prostu dogranie sezonu bez głebokiego sięgania do Primavery.

Pisząc to wszystko należy pamiętać, że Fiorentina zamieniła się z rywalem miejscami po przerwie. Tym razem to oni szukali okazji do zamknięcia meczu, ale byli bardzo nieskuteczni. Niby 2:0 to spokojna zaliczka, jednak gospodarze nie zamierzali doprowadzić do nerwówki w końcówce. Ta jednak nadeszła, gdy Acerbi strzelił bramkę kontaktową. Właściwie z niczego, nagle zrobiło się gorąco. Ostatecznie wynik dowieziono do końca, ale nie zmieniło to faktu, że piłkarze Paulo Sousy zasługują na minusa za drugie 45 minut z przodu. Zważywszy, że teraz czas na prawdziwy maraton trudnych meczów, równie dobrze mogli oszczędzać siły.

Wszak zaległe spotkanie z Genoą sprawia, że Violę czekają jeszcze trzy pojedynki przed końcem roku. Najpierw trudny wyjazd na Marassi, by dograć tam pozostałą godzinę, następnie Lazio i Napoli. Nie ma co, florentczycy będą musieli zapracować na prezenty pod choinką. W tym momencie tabela może wskazywać, że słońce powoli wychodzi nad Florencją. Problem w tym, że, podobnie jak w przypadku Interu, by znowu się nie zachmurzyło, trzeba być bezbłędnym. W taki rozwój wypadków nie uwierzę, póki go nie zobaczę. A i wtedy nie będzie łatwo.

PS MVP meczu to dla mnie Milan Badelj – świetne piłki do przodu, spokojna gra w defensywie, rozbijanie ataków przeciwnika. Nic dziwnego, że w kontekście ewentualnego transferu poza Florencję mówi się głównie o nim. W Mediolanie by się przydał bez dwóch zdań. Pod wpływem emocji, pewnie sporo na wyrost, ale wróżę mu jeszcze ciekawą karierę. Nawet pomimo 27 lat na karku. Zresztą, tak nie gra byle kopacz. Napatrzeć się nie mogę!

PPS Młodziutki Chiesa też niczego sobie!

GDZIE DWÓCH SIĘ LEJE, TAM JUVE SIĘ ŚMIEJE
Na zakończenie kolejki czekał świetny mecz i szczerze mówiąc odniosłem wrażenie, że karma oddała nam wszystkim w dwójnasób za to, co przyszło nam oglądać tydzień temu w poniedziałek. Wówczas katusze, teraz widowiska. We Florencji było ciekawie, natomiast w Rzymie, choć goli padło mniej, emocji jakby jeszcze więcej. Bardzo wysokie tempo, szczególnie w pierwszej połowie, spotkały się ze sobą dwie równorzędne drużyny i zadecydował jeden błysk geniuszu.

Tak, napisałem równorzędne. Choć uważam, że więcej z przebiegu 90 minut należało się Romie, to Milan nie ma się czego wstydzić i jak dla mnie potwierdził tylko aspiracje. To ekipa na pierwszą trójkę. Taki występ przy tak zdekompletowanej pomocy? Gratulacje dla rossonerich, bo miałem wrażenie przed pierwszym gwizdkiem, że środek pola zostanie w stu procentach zdominowany przez gospodarzy. Tak się nie stało, przynajmniej nie w pełni.

Teraz bardzo stresujący moment sezonu dla piłkarzy Vincenzo Montelli – trzeba oglądać się za siebie, bo tam czekają Napoli i Lazio z zaledwie punktem straty. To nie koniec watahy, która zdaje się okrążać ofiarę – cztery “oczka” brakuje do pudła Atalancie, z którą przecież Milan spotka się już za tydzień. Poza tym, jeśli Fiorentina pokona Genoę w swoim zaległym spotkaniu, to nagle również stanie się bardzo poważnym kandydatem do zrzucenia rossonerich z pozycji na podium. Do końca roku możemy dowiedzieć się z jakiej gliny ulepieni są obecni Diavoli. Jeśli to już drużyna z charakterem, to obronią się przed zakusami i zakończą 2016 rok na miejscu gwarantującym Ligę Mistrzów.

Czy wtedy będziemy mogli już mówić jednoznacznie o wielkim Milanie? No cóż, wciąż będę się wzbraniał, bo jestem na tyle zaawansowany wiekowo, że pamiętam ten naprawdę WIELKI klub o czerwono-czarnych barwach. Nie można natomiast mediolańczykom odmówić jednego – w końcu jest to drużyna budowana na pewnych fundamentach, spójna, sensowna. W dodatku ekstremalnie wręcz młoda (poniżej 24 lat w wyjściowej jedenastce mówi samo za siebie) i na wskroś włoska (ośmiu Włochów rozpoczęło z Romą). Tak trzymać, a prawdziwe “grande” w końcu powróci.

Oczywiście wszyscy psioczą teraz na Mbaye Nianga, który dokumentnie zepsuł rzut karny. Drugi z rzędu i drugi wywalczony przez Gianlucę Lapadulę. Oczywiście skrzydłowemu należy się nagana, ale nie można zapominać, że ktoś go wciąż do jedenastek wyznacza. Może najwyższy czas przestać? Inna sprawa, to Wojciech Szczęsny, który wapno gościom podarował. Jak to mówią? Wojtek dał, Wojtek wziął. Tyle w tym temacie. Śmiesznie wyglądały wszystkie pomyje wylane na Polaka i radość, gdy stały fragment gry wybronił. Jeden z użytkowników Twittera przebił wszystkich. Zawarł krytykę i pochwałę w jednym tweecie. Nie zdążył skrytykować, a już odszczekiwał 🙂

A co wyznał Szczęsny po meczu – parada nie była dziełem przypadku. Nasz rodak zauważył, że Niang zmienia róg, w który uderza jedenastki po każdej nieudanej próbie. Ot, Wojciech Holmes.

Jak już pisałem na wstępie – zadecydował błysk geniuszu. Ponownie na ustach wszystkich znalazł się Radja Nainggolan. Belg jest obecnie absolutną czołówką na swojej pozycji w Europie i w poniedziałek tylko to potwierdził. Rzymianie powinni się cieszyć, że pomocnik bardzo otwarcie i niejednokrotnie wyrażał swoją antypatię do Juventusu. W innym wypadku bianconeri pewnie już zacieraliby ręce z myślą o fortunie, którą na niego wyłożą latem. A jest wart każdej kwoty, w Turynie przydałby się i to bardzo. No, ale do takiego transferu NIGDY nie dojdzie. Pytanie tylko, jak długo Roma utrzyma swojego asa w stolicy? Coś czuję, że wkrótce rozpocznie się ogólnoeuropejska licytacja.

Wracając do Romy jako ogółu – trzy punkty w kluczowym meczu sprawiają, że giallorossi ponownie jawią się jako wiarygodny pretendent do tronu wspomnianego już Juventusu. Sam nie wiem, czy to nie ułuda, która już za tydzień zostanie brutalnie rozwiana na J-Stadium. W tym momencie pragnę jednak wierzyć w wyrównany, zacięty sezon na szczycie. Nadzieję straciłem jakiś czas temu, teraz wróciła ze zdwojoną siłą. Nie zrozumcie mnie źle, kibice Starej Damy – nie mam nic do hegemonii Turynu. Nie miałbym jednak tym bardziej nic przeciwko, gdyby ktoś w końcu bianconerich solidnie postraszył i nawiązał z nimi walkę. A gdyby zrzucił ich z piedestału? Na pewno bym nie płakał.

Nawet jeśli giallorossi wygrają w 17. kolejce w stolicy Piemontu, a później przegrają Scudetto o włos, to na koniec sezonu wszyscy będziemy wiedzieć, jaki jest tego powód. O ile bowiem z mocnymi ekipami Roma radzi sobie świetnie – była bezbłędna w starciach z Interem, Lazio, Napoli i Milanem, to traciła punkty na maluczkich – remisy z Empoli czy Cagliari będą się za podopiecznymi Spallettiego ciągnąć do końca rozgrywek. Nie bezpodstawnie pisałem wielokrotne – mistrzostwa zdobywa się punktując szarzyznę i dno ligi. A to zdecydowanie lepiej wychodzi jednak Juve.

Jak będzie, zobaczymy. Nie wiem jak Wy, ale ja już odliczam godziny do starcia na szczycie.
_______________________________________________________________

Kolejna kolejka na gwizdek sponsorowana przyjemnym rozłożeniem meczów. Ile bym dał, by ostatnie pojedynki zawsze już były rozgrywane w poniedziałek. Dość zarwanych nocy, litrów kawy… wiem, rozmarzyłem się. To wszystko wraca już wkrótce, ale później odpoczniemy: ja od pisania, Wy od czytania. Wspólnie odsapniemy nieco od calcio przy karpiu i pierogach. Tymczasem, do przeczytania!

Więcej moich przemyśleń możecie znaleźć na mojej stronie na Facebooku i na Twitterze. Wbrew pozorom praca zawodowa na „Mrużąc oczy…” się nie kończy! Do przeczytania!

Komentarze