Jednym z moich największych wyrzutów sumienia jeśli chodzi o te słynne “najlepsze lata” pozostaje kwestia ślizgawki. Najlepsze lata, czyli wiadomo – beztroski okres gimnazjum i liceum, głowa już na tyle ogarnięta, by znać wszystkie możliwe przyjemności życia, a jednocześnie na tyle młoda, by po tych przyjemnościach dalej funkcjonować w normalnym tempie. Czas długich osiedlowych posiadówek, czasem przy piłce, czasem przy pizzy, czasem po prostu, przy kumplach, bez żadnego konkretnego motywu działania. Czas, gdy już wszyscy mieli komputer albo konsolę, ale z drugiej strony – nadal lubili po prostu posiedzieć na murku. Według wielu z nas – najlepszy moment w historii, bo przecież i wygody rodem z XXI wieku (wraz z technologią, czyli wraz z grą Counter-Strike), i tradycyjny luz charakterystyczny dla naszych ojców, dziadków czy jeszcze starszych praszczurów.
Uważaliśmy samych siebie za wyjątkowych, za łączących tradycję z nowoczesnością, za wybrańców Boga, którzy dostąpili zaszczytu poznania wszystkich najfajniejszych rozrywek naszych przodków i wszystkich najfajniejszych rozrywek naszych potomków.
Skąd w tej historii ślizgawka?
Ślizgawka była tradycyjną prostą konstrukcją osiedlową złożoną z naturalnej górki pomiędzy blokami oraz tafli lodu, wylewanej przez starszych kolegów wiadrami w okresie zimowym. Gdy ledwo wyszedłem spod stołu, ślizgawka była, wylewali ją starsi koledzy. Gdy powoli zaczynałem do tego stołu sięgać bez stawania na palcach, ślizgawka była, wylewali ją starsi koledzy. Potem jednak zacząłem przy tym stole siedzieć, a ślizgawka naturalnym rytmem zniknęła – to ja byłem starszym kolegą, który wolał spędzać czas na Piotrkowskiej albo na boiskach trzy osiedla dalej, zamiast wylewać ślizgawkę dla dzieciaków.
Przypominam tę historię dość często, bo moim zdaniem jak żadna inna obrazuje moment przerwania swoistej sztafety.
Wyglądając za okno zimą, początkowo myślałem sobie – kurczę, ach te dzieciaki, za naszych czasów, to każdy fru – plecak po szkole w kąt i jazda na ślizgawkę. Dopiero z czasem zaczynało do mnie docierać, kto jest tak naprawdę winny. Z kim jest coś nie tak. Kto się zmienił, czy to na pewno dzieciaki, które nagle przestały kochać prędkość i ryzyko, gwarantowane przez pochyły kawałeczek lodowiska, czy jednak starsi, którzy stracili ochotę na wychowywanie własnych następców?
Jest środek wakacji, dzieciaki już przeszły większość gier na konsolach, a nawet Tik-Tok momentami daje odetchnąć od coraz to nowych, lepiej sprofilowanych treści. Ale już pal licho te szkraby, które na dwór wychodzą z nosem wlepionym w smartfon. Te jeszcze młodsze mają często do dyspozycji huśtawkę, piaskownicę z szaroburym piaskiem oraz zjeżdżalnię. Zjeżdżalnia funkcjonuje w trzech trybach. Albo jest niemiłosiernie mokra, bo akurat właśnie padał deszcz, albo jest niemiłosiernie brudna, bo akurat padał deszcz, a potem jeszcze był spory wiatr, albo jest tak nagrzana od skwaru, że nawet Janusz Korwin Mikke zaczyna rozważać inwestycję w fotowoltaikę. Te dzieciaki, co tu dużo kryć, są znudzone. To są wielkie armie, nieprzebrane szeregi znudzonych młodych ludzi.
My, dorośli, już niespecjalnie pamiętamy, jak to jest się nudzić. Usiądź przy stole. Odlicz do piętnastu. Gdy skończysz odliczanie, pewnie sprawdzisz, czy nikt nie dzwonił. Nikt nie polajkował komentarza na fejsie, nikt nie odpisał na Twitterze, nikt nie dodał nowego filmu na YT, albo relacji na Instagramie. Bardzo wytrwale walczyliśmy z nudą i doszliśmy do momentu, gdy ona zwyczajnie jest poza zasięgiem – w najgorszym razie, gdy już naprawdę nie ma niczego do roboty, nic się też nie dzieje w mediach społecznościowych, a świat aktualnie nie płonie od nowych afer i konfliktów – można pogadać z kimś przez telefon, albo chociaż popisać na Facebooku. Nie użalam się, nie dziadersuję, stwierdzam fakt. Co gorsza, stwierdzam fakt po namacalnym eksperymencie.
Otóż trochę nieświadomie pojechałem na wakacje, gdzie było niemalże wszystko – jezioro, kawałek trawnika, mini-siłownia a nawet las, natomiast nie było zasięgu. Nie było możliwości sprawdzenia, co się dzieje w sporcie, w piłce, w Europie i na świecie. Nie było też możliwości zadzwonienia do kogoś bliskiego, by zapytać go, co się dzieje w sporcie, w piłce, w Europie i na świecie. Człowiek w tak ekstremalnych warunkach, zaręczam wam, po prostu zaczyna się nudzić. Przypomina sobie, czym właściwie jest nuda. Zacząłem odczuwać to, co odczuwa ta cała armia snująca się po osiedlach w poszukiwaniu czegokolwiek absorbującego uwagę, czegokolwiek świeżego, czegokolwiek… interesującego. Brak zasięgu zagonił mnie do organizowania najbardziej abstrakcyjnych zabaw, od tworzenia łuków, po warzenie specjalnej mikstury dla wyimaginowanego Króla Lasu. Ale czasem wystarczyło kopnąć ze dwa razy piłkę, podrzucić balon, znaleźć szyszkę. Od razu zbiegał się wianuszek dzieci, które też chcą kopnąć, też chcą podrzucić i też chcą znaleźć. W niektórych spośród tych otaczających mnie dzieci rozpoznałem swoich synów, którzy, jak się okazało, też byli ze mną na tych wakacjach.
Ale bez zbytków. Wystarczyła kropla atencji i jeszcze mniejsza dawka aktywności, by zjednać sobie prawie wszystkich małolatów obecnych w zasięgu wzroku. Podobnie jest na podwórku. Dorosły, który w minimalny sposób animuje zabawę, staje się momentalnie punktem centralnym, wokół którego narasta zgromadzenie. Dalej już wszystko zależy od jego inwencji, bo to on staje się panem sytuacji. Berek? Czemu nie. Podchody? Kozacko. Klasy? Skakanka? Kto zrobi więcej żonglerek piłką, kto szybciej trafi do kosza kopiąc futbolówkę? Do boju, do roboty, byle coś robić, byle czymś się zająć. Tak, utrzymanie frekwencji w tych zabawach jest już pewnym wyzwaniem, gdy dzieciarnia wyczuje, że zajmujesz się zabawą w murarza na pół gwizdka, szybko powróci do własnych rozrywek. Ale oferując im uwagę, czasem pochwałę, jakiś żart – stajesz się na kilka chwil ich drogowskazem. Jak, nie przymierzając, dla mnie ci starsi koledzy od ślizgawki. Nie musieli nawet za dużo mówić, nie musieli za dużo robić, wystarczy, że pokazali ścieżkę.
Nie chcę zabrzmieć jak jakiś coach, albo kaznodzieja, albo coach-kaznodzieja. Ale kurczę, rzadko da się wyczuć ten klimat w innym terminie. Ostatnio, jak zwykle o tej porze, przetoczyły się przez Polskę debaty dotyczące szkolenia młodzieży w piłce, dotyczące spadającego zainteresowania sportem, nie tylko jego uprawianiem, ale nawet śledzeniem informacji o ulubionych sportowcach. Staram się być w tym temacie na biężaco, nie tylko z uwagi na fakt, że pomagam w dziale marketingu jednego z pierwszoligowych klubów, zresztą partnera medialnego Goal.pl. Naprawdę to nie jest fizyka kwantowa. Naprawdę narzekanie na dzieci, którym się nic nie chce i niczym się nie interesują, to mylenie skutku z przyczyną. Dzieciom, przynajmniej tym najłatwiej osiągalnym, na podwórku, chce się wszystko. I interesują się wszystkim. Wystarczy im to pokazać, sprzedać, wprowadzić ich w ten świat.
Fajnie byłoby skończyć jakimś efektownym smagnięciem batem, coś a’la Jan Tomaszewski. “ALE KTO MA TO ROBIĆ, JEŚLI NIE KLUBY SPORTOWE”. Ale kto ma o to dbać, jeśli nie trenerzy, skauci, doradcy zarządu ds. komunikacji, nauczycielki, opiekunki półkolonii. Kto ma wyznaczać te ścieżki, jeśli nie ludzie, którzy przynajmniej w teorii są do tego wyznaczeni, są z tego rozliczani. Kto ma to robić, skoro robić to by wypadało?
Otóż nie. Ile razy, ale tak z ręką na sercu, albo chociaż z ręką uroczyście zdjętą z myszki, zabrałeś bratanka na mecz. Na trening koszykówki. Na lokalne stoły do tenisa stołowego. Na spacer w góry, albo brzegiem plaży. Na osiedlowe starcie piłkarskie z jego wszystkimi kolegami, na grę w karty na ławce. Umie grać w szachy i w tysiąca? To może już czas na pierwsze próby płynnej gry w “szczypiorniaka”? To nie jest bratanek, okej. Ale może to młodszy brat? Syn? Kurczę, syn kumpla, chrześniak brata? Te słowa piszę, składam litery, więc możliwe, że trafiają też do ludzi, którzy posiadają już wnuczęta? Ci ludzie są, istnieją, czekają, mijam ich na osiedlu, gdy pytają: Kuba, a dzisiaj też z nami pograsz w piłkę? Rany boskie, zagrałem raz przez 5 lat, a pytają do dzisiaj.
Ile razy, my wszyscy tutaj, tak jak stoimy, cokolwiek zrobiliśmy? Od nas dla nich, za darmo, z nudów, bo akurat nie było zasięgu, albo telefon się rozładował? Ile razy próbowaliśmy zawrócić tę rzekę, może i kijem, ale zawsze?
Musimy zacząć wylewać im te pieprzone ślizgawki. O niczym innym w środku wakacji te dzieciaki nie mogą marzyć.
Ładny tekst 🙂