Nie jestem w pełni przekonany, czy na pewno tego chciałem. Wielokrotnie żartowaliśmy z Leszkiem Milewskim, że familia Lewandowskich to już ten poziom społecznego zaangażowania, że decyzje w ich sprawie powinniśmy podejmować na drodze ogólnopolskiego referendum. Tak jak swego czasu prezydent powinien rozpisać szczegółowo, czy wolimy Adama Małysza w roli kierowcy na rajdzie Paryż-Dakar, czy jednak w oktagonie podczas którejś z gal MMA, tak teraz wszystko, co wokół Anny i Roberta Lewandowskich powinno się decydować przy wysłuchaniu głosu ludu.
Nie ukrywajmy – często to właśnie echo melodii życia państwa Lewandowskich wyznacza również takt naszego codziennego marszu przez świat. Pan Robert zadowolony, bo właśnie podziurawił Real Madryt – w Polsce rośnie konsumpcja, bo Polacy masowo ruszają uczcić sukces rodaka. Lewandowski z awansem na kolejną imprezę w barwach reprezentacji? Kraj uśmiechnięty, jak byśmy byli jakąś południową wyspą. I w drugą stronę, Robert strapiony toporną grą za Jerzego Brzęczka, więc i naród utrudzony, jakby Robert milion się nazywał i za miliony cierpiał. To kompletnie naturalne rzeczy, widzę doskonale, że nie jesteśmy w tym osamotnieni. Widziałem cierpienie wielu amerykańskich internautów, gdy banowany z Twittera był Donald Trump – to był chyba podobny rodzaj związku uczuciowego, jak nasze powiązanie z Robertem, z jego sukcesami i porażkami, z jego uśmiechami i grymasami zniechęcenia.
Ale bez zbytków – Lewy naprawdę jest istotnym elementem naszego życia, istotną składową naszego nastroju. Może nie przez pełne 12 miesięcy, ale właściwie przy każdym zgrupowaniu, a już na pewno przez okrągłe pięć czy sześć tygodni, gdy trwają przygotowania do, a następnie sam wielki turniej. Większość z nas życzy mu jak najlepiej, bo większość z nas kibicuje kadrze. Ale też po prostu Lewandowski jest tym, czym cała piłka nożna – niezłym kompresem na zbolałe czoło, gdy przekonujemy samych siebie, że nad Polską i Polakami wisi szklany sufit. Gdy Lewy przebija kolejne granice i barykady, to i w naszych głowach jakieś tam blokady puszczają, jakieś tam szufladki się otwierają. Leczenie kompleksów to już zbyt wielkie słowa, ale jednak niech rzuci kamieniem, kto nie uśmiechnął się, że nasz człowiek, wyglądający jak nasz człowiek z Mazowsza, uciera nosa Olverowi Kahnowi, który nadal wygląda… Cóż, jak Oliver Kahn, sami wiecie.
Czyli proste – Lewandowski jest ważny, o jego losach decydujemy w referendum. No i za jaką opcją miałbym właściwie zagłosować w tym wypadku? Czy na pewno uniósłbym rękę za transferem do Katalonii? Czy na pewno powinienem się cieszyć, że Robert ruszył do jednego z dwóch największych hiszpańskich klubów, by przywrócić mu intensywny blask?
O piłkarskich blaskach i cieniach tego transferu napisano już właściwie wszystko. Najbardziej istotny wątek dla kibiców, to zapewne potwierdzenie ogólnego kierunku piłki nożnej – to gwiazdy dobierają sobie kluby, moment transferu, zarobki i otoczenie, a nie odwrotnie. Kluby, niczym petenci w urzędzie, mogą ustawić się w kolejce do gabinetu menedżera i zostawić tam kilka worków pieniędzy, ale ostateczna decyzja to tak naprawdę wyłącznie pomysł zawodnika. Kylian Mbappe, który jak wieść gminna niesie wynegocjował sobie nawet wpływ na skład rządu Republiki Francuskiej to jeden przykład. Erling Blaut Haaland, który nawet w Manchesterze City zdołał sobie zapisać taką kwotę odstępnego, by nadal trzymać karty we własnej ręce – to drugi przykład. Robert Lewandowski to przykład trzeci, równie jaskrawy. Banały, to prawda, przecież wcześniej wielokrotnie udowadniali to Ronaldo z Messim, ale mimo wszystko – skala wpływu zawodników na kluby, naginania ich woli do własnych wyobrażeń nadal potrafi zaskoczyć. “Lewy” przecież zmusił Bayern do roztrzaskania w pył wielu spośród bawarskich zasad, łącznie z tymi dotyczącymi transferów “in” – monachijczycy w tym okienku naprawdę grubo szaleją na rynku, De Ligt to ich drugi najdroższy transfer w historii, Mane zajmuje w tym zestawieniu dwunaste miejsce, Gravenberch dwudzieste drugie. Jaki to zresztą dziwaczny paradoks, gdy weźmiemy pod uwagę wypowiedzi Lewandowskiego sprzed paru lat – gdy beształ władze własnego klubu za bezruch na rynku, który pogłębia przepaść sportową między Bayernem a klubami Premier League czy La Liga.
Piłkarz to instytucja. To jest pierwszy… Mimo wszystko cień tego ruchu, ale o tym już pisałem wcześniej – jako fanatyczny kibic wolę, gdy to kluby rosną w siłę, a zawodnicy zyskują od nich możliwość realizowania swojej pasji oraz budowania pomniku, co od spiżu trwalszy, m.in. na kibicowskich oprawach. Odwrotna sytuacja sprowadza kluby do roli niewolników piłkarzy – a to mnie, jako kibola, zwyczajnie boli.
Dalej piłkarskie cienie i blaski transferu. Co to jest za Barcelona? Przede wszystkim to jest Barcelona gwarantująca Lewandowskiemu dostęp do kompletnie nowych rynków. Brzmi bardzo biznesowo, ale chyba tak trzeba to posunięcie traktować. Głosowanie Złotej Piłki? Tak, piłkarze Realu, Barcelony, Liverpoolu i Manchesteru City mogą dotrzeć w te zakątki świata, gdzie Bayern dotrzeć nie ma siły. Otwierają się nowe rynki marketingowe, ale i otwierają się serca nowych kibiców, otwierają się oczy nowych dziennikarzy, biorących udział w głosowaniach, otwiera się nowy świat – sportowo pewnie wcale nie aż tak wiele lepszy, ale opakowany w zupełnie inny papier niż liga niemiecka. Dodatkowo jest to Barcelona z wyczyszczonym przedpolem. Lewandowski nie znajdzie się w sytuacji Neymara, który “chciał pójść na swoje” i spod cienia Messiego trafił w cień Mbappe. Nie będzie tu żadnego casusu Benzemy, przez wiele lat nieco deprecjonowanego na tle giganta, jakim był Cristiano Ronaldo. Lewandowski przychodzi do miejsca, które dziś wygląda, jakby było szykowane specjalnie na jego przylot. Żadnych wielkich gwiazd, gromadka w miarę utalentowanych piłkarzy do rozwinięcia przy charyzmatycznym liderze. Nic, tylko pisać swoją wielką historię, nic, tylko wziąć to całe towarzystwo na barki i wrzucić tam, gdzie Barcelonę wrzucały poprzednie wielkie gwiazdy.
I tu właśnie pojawiają się moje “referendalne” wątpliwości. Jako człowiek zawsze starający się wybrać najłatwiejszą i najbardziej przyjemną ścieżkę, jako człowiek ceniący, gdy sukces przychodzi niewielkim nakładem sił, albo nawet przynosi go w teczce kolega, któremu po prostu towarzyszysz w wędrówce… Mam zagwozdkę. Robert Lewandowski wybrał chyba najtrudniejsze spośród dostępnych na szczycie wyzwań. Większość korzyści, które oferuje Barcelona – otwarcie rynków, popularność, centralne miejsce w projekcie – był zdolny zaoferować każdy z najmocniejszych klubów Premier League. Okej, przyznaję – przy sukcesach City i Liverpoolu nieco więcej pisze się o Jurgenie Kloppie i Pepie Guardioli, niż o największych gwiazdach obu klubów. Ale mimo wszystko – to nadal ten sam poziom, jeśli chodzi o potencjalne korzyści.
A jednak – jeśli chodzi o potencjalne zagrożenia, zupełnie inny teren. Robertowi mógł dogrywać De Bruyne, mogli to robić najlepsi skrzydłowi świata, będą dogrywali koledzy z Barcelony. Xavi nieco ją dźwignął, tchnął trochę nowego ducha, ale to wciąż klub, który w ubiegłym sezonie odpadł z Ligi Mistrzów kończąc fazę grupową za plecami Benfiki. Nie będę już wspominał, kto Blaugranę odpalił w pucharze pocieszenia, bo taki Eintracht Bayern sobie zazwyczaj połykał gdzieś pomiędzy nagrywaniem śmiesznych filmików z Muellerem a obtłukiwaniem Crvenej Zvezdy w LM.
Innymi słowy – jest tu potencjał na spolszczenie klubowej przygody Roberta Lewandowskiego. Do tej pory to były dwa odseparowane światy – świat cieszynek po kolejnych golach, z woleja, głową, podcinką, po minięciu bramkarza, przed minięciem bramkarza. Świat pucharów, wygranych lig, świat statuetek dla króla strzelców. No i ten drugi świat, pełen bezradnego rozwierania ramion, pełen grymasów po niedokładnych zagraniach, pełen darcia łokci w starciach z przeważającymi siłami obrony rywala. Bajeczny świat Bayernu i twardy świat kadry. Boję się, bardzo się boję, że Roberta w wydaniu reprezentacyjnym, złego, sfrustrowanego, odciętego od podań, zmuszanego do cofania się po piłkę gdzieś pod własną połowę, teraz będziemy też widywać w koszulce Barcelony. Boję się i gdybym to ja miał decydować – to bym za Roberta wybrał bezpieczniej. Wybrałbym gdzieś ciepłe kapcie, wybrałbym strefę komfortu, wybrałbym delikatny trucht plażą, zamiast niebezpiecznej wspinaczki wysokogórskiej.
Czy powinienem być pozbawiony głosu w tym ogólnopolskim referendum w sprawie Lewandowskiego? Być może, bardzo prawdopodobnie. Ale w tym świecie pełnym niepewności, w tym uniwersum piłkarskim, gdzie nie mogę być pewny, czy ŁKS jeszcze kiedykolwiek strzeli gola na własnym obiekcie, Lewandowski był pewnym constans. Zawsze był w formie w najmocniejszym niemieckim klubie, to był azymut, to był nasz wentyl bezpieczeństwa, to była nasza poduszka, na której mogliśmy ułożyć głowę, gdy już nie dało się patrzeć na klubowe perypetie siedzących na ławce Milika czy Piątka, na schodzących do coraz słabszych klubów Krychowiaka czy Glika.
W teorii zmieniamy tylko poszewkę na nieco inny zestaw kolorów (i tak zbliżony). Ale jeśli ktoś nam tę poduszkę odbierze, na kilka chwil przed Katarem? W tym i każdym kolejnym referendum dotyczącym Lewandowskich podniósłbym rękę za opcją najbezpieczniejszą. Barcelona taką nie jest. I to jest coś, co nie pozwala mi w pełni cieszyć się z finezyjnych i pełnych polotu filmików prezentujących “Lewego” w nowych barwach.
Komentarze