Pierwszą ofiarą wojny jest zawsze prawda. Smutna, dramatyczna sentencja przypisywana Hiramowi Johnsonowi dotyczyła przede wszystkim wyczynów propagandy podczas konfliktów zbrojnych. W Polsce, dzisiaj, w latach dwudziestych XXI wieku, moim zdaniem można spokojnie sparafrazować stare motto. Bo pierwszą ofiarą procesu sądowego o zniesławienie staje się moim zdaniem prawdziwe wyjaśnienie danej sprawy.
Oczywiście, nie chcę tutaj wprowadzać uogólnień, które będą krzywdzące, zwłaszcza dla pracowników sądów, którzy zwyczajnie nie są w stanie więcej pracować, bo zabrakłoby im doby. Nie chcę teraz wracać do wszystkich “skazanych za niewinność”, do wszystkich, którzy zostali wrzuceni do aresztów, a potem też do więzień na podstawie mglistych zeznań jednego świadka koronnego. Chciałbym się skupić na tym słynnym artykule 212, który w różnych, dogodnych dla siebie momentach, krytykują przedstawicielie najróżniejszych partii i najróżniejszych grup społecznych.
Gdy proces dotyczący zniesławienia wytacza prawicowy polityk, a oskarżonym jest jeden z lewicowych aktywistów, fani pierwszego wzruszają ramionami: broni powagi urzędu, który reprezentuje, próbuje utrzymać minimalny szacunek do swojego stanowiska. Oczywiście koledzy oskarżonego przygotowują już transparenty o cenzurze w polskiej przestrzeni medialnej, a co bardziej wyrywni – kreślą do zagranicznych czasopism wizje o totalnym zakneblowaniu wszelkiej opozycji. Artykuł 212 w zależności od strony staje się wówczas albo narzędziem do zablokowania potoku szamba, płynącego w stronę polityków, albo pałką na niepokornych myślicieli.
Ale jest i druga strona medalu. Gdy to lewicowy artysta, albo performer, albo człowiek o innej funkcji, ale tej samej wrażliwości, sięga po artykuł 212… Cóż, ci, którzy niedawno apelowali o minimalny szacunek dla instytucji teraz piszą o terrorze poprawności politycznej. Ci którzy niedawno narzekali na cenzurę, teraz sami piszą o konieczności powstrzymania tego hejtu, który dotyka osób z ich grupy społecznej. Raz wygodny młot na oponentów, innym razem “o boziu, o boziu, mnie tym młotem biją”. Dlatego też artykuł 212 często jest komentowany tak, jak skomentował go świeżo upieczony obrońca Czesława Michniewicza, Piotr Kruszyński.
– Wiem, że łatwo mi zarzucić schizofrenię i rozdwojenie jaźni. W dalszym ciągu jestem za depenalizacją przestępstwa z artykułu 212 kodeksu karnego w sposób niejako abstrakcyjny, ale ten przepis wciąż obowiązuje, a póki obowiązuje, mam prawo oprzeć akt oskarżenia na tymże artykule. Tamte rozważania mają charakter de lege ferenda – jak być powinno w przyszłości, trzymam się tego – tłumaczył Kruszyński w świetnej rozmowie z Janem Mazurkiem na Weszło. Może jestem człowiekiem prostym, może jestem człowiekiem o niewielkich horyzontach, ale dla mnie wyjście od schizofrenii i rozdwojenia jaźni, a zakończenie na rozważaniach o charakterze de lege ferenda pięknie obrazują, jaka konstrukcja jest zazwyczaj potrzebna przy procesach wokół artykułu 212.
Tą konstrukcją jest przewrót w przód, albo, jak nazwaliby to laicy bez wykształcenia pedagogicznego, fikołek.
Fikołki Kruszyńskiego, który depenalizowałby artykuł 212, ale nie teraz, gdy akurat będzie oskarżał Szymona Jadczaka, to znamienna postawa i moim zdaniem wyłączne uzasadnienie dla dalszego istnienia tego artykułu. Bo przecież w gruncie rzeczy – wszystkim jest na rękę, pamiętam nawet sytuacje jak z Bartoszem Wielińskim, który latami narzekał razem z całą Wyborczą na art. 212, a potem sam oskarżył w ten sposób Rafała Ziemkiewicza. Pewnie przykłady podobnych akrobacji dałoby się znaleźć niemal w każdym środowisku.
Ale już pal licho sam artykuł 212. Moją uwagę przykuwa coś innego, coś nieodwołalnie związanego z samą konstrukcją tego artykułu, a co za tym idzie – ze sposobem rozstrzygania o winie w sądzie. Zastanówmy się przez moment – o co właściwie Michniewicz oskarża Szymona Jadczaka? Według wypowiedzi jego prawnika, byłego obrońcy “Fryzjera”, przede wszystkim chodzi o tweety, które stanowią niejako uzupełnienie artykułu, dokładnie przebadanego przez prawników Wirtualnej Polski, to czuć w każdym dwuznacznym zdaniu tego tekstu. Początkowo można było sądzić, że proces przyniesie nam nowe fakty w sprawie, którą dokładnie opisał Szymon Jadczak, korzystając również z ustaleń legendy kronikarstwa korupcyjnego, czyli Dominika Panka. W takim układzie proces mógłby dać nam jakieś odpowiedzi, nieco rykoszetem, nieco niespodziewanie, ale jednak. Szymon Jadczak udowadniałby, że stwierdzenia z tekstu nie są zniesławieniem, Czesław Michniewicz znów musiałby zasłaniać się brakiem pamięci, bo przecież nagle sobie telefonów w przerwach meczów nie przypomni. Nadal nie byłoby to związane z meritum sprawy, nadal sąd nie przesądzałby o winie, bądź niewinności Czesława Michniewicza, a przecież to nas wszystkich interesuje najbardziej. Ale być może poznalibyśmy jakieś nowe fakty, nowe okoliczności.
Proces o tweety wydaje się odpryskiem odprysku tej sprawy, która grzeje najmocniej. Sprawa – czy Czesław Michniewicz wiedział, a może nawet uczestniczył w ohydnym procederze. Odprysk – czy opisanie kontrowersyjnych kontaktów z “Fryzjerem” to już naruszenie jego dobrego imienia. Odprysk odprysku – tweety o tekście, wokół sprawy stanowiącej meritum.
Dlaczego to frustrujące? Staram się przełożyć to sobie na grunt polityki, gdzie przecież wymachiwanie wyrokami stanowi codzienność, niczym przecinanie wstęg podczas otwarcia tego czy owego.
Polityk uczestniczy w nie do końca legalnych interesach, niech to będzie np. budowa zamku w środku puszczy. Zarzuca mu się grube przekręty przy wydawaniu pozwoleń na budowę, ale proces oczywiście się wlecze, bo trzeba powołać milion biegłych i dwa miliony świadków, a przecież oskarżeni głupi nie są, co chwila łapią grypę akurat w okresie rozprawy. Wyroków nie ma, ale sprawę opisują lokalni dziennikarze, z których jeden nie wytrzymuje i na Facebooku pisze wprost: to jest szwindel i pan polityk w tym uczestniczył. Dalej rusza już machina, 212, proces, wyrok i polityk triumfalnie – sąd uznał moją niewinność, sąd ukarał oszczerców, którzy mnie obrażali!
Po 10 latach, gdy zapadną wyroki w tej właściwiej sprawie, polityk może być już emerytem, a lokalny dziennikarz pracownikiem agencji PR (popularna droga rozwoju). Ale przez te 10 lat pan polityk będzie machał korzystnym dla siebie wyrokiem, oświadczając – zobaczcie, niewinny, potwierdzone przez niezależny sąd!
Tu widzę podobne zagrożenie, zresztą niezależnie od ostatecznej decyzji sądu. Zastanówmy się bowiem – co stanie się, jeśli to Szymon Jadczak wyjdzie z tego starcia górą? Jeśli sąd uzna, że i jego tweety, i jego teksty nie naruszyły dobrego imienia Czesława Michniewicza? Czy wszyscy razem uznamy: okej, czyli teraz przejdźmy do tej ważniejszej sprawy i faktycznego wyjaśnienia, co się stało podczas tych 27 godzin rozmów z “Fryzjerem”? Czy też pójdziemy na skróty, zakładając, że skoro Jadczak Michniewicza nie zniesławił, to w prostej linii wysnuwamy wniosek, że Michniewicz kupczył meczami jak wariat? I odwrotne pytanie, Michniewicz wygrywa, Szymon Jadczak musi przeprosić za swoje zniesławiające tweety. Czy to będzie oznaczało, że jego tekst był nieprawdziwy, że smród wokół 27 godzin połączeń z “Fryzjerem” znika, że wątpliwości wokół zachowania selekcjonera zostają w pełni rozwiane? Nie mam złudzeń – niewielu będzie takich, którzy na koniec procesu, po usłyszeniu wyroku, skupią się na tym, czego konkretnie ten wyrok dotyczył. Już teraz to czuć, ludzie liczą na proces, który nam coś ostatecznie wyjaśni, który da nam pewne ostateczne odpowiedzi. A przecież wcale czegoś takiego nie dostaniemy.
Jeśli Jadczak wygra, to wcale nie znaczy, że Michniewicz był przebrzydłym sprzedawczykiem. I odwrotnie, jeśli Jadczak przegra, to wcale nie znaczy, że Michniewicz ma zupełnie czyste sumienie. Pod tym kątem proces o zniesławienie, w dodatku w postaci tweetów, to bardzo irytujący temat zastępczy, na którym zresztą mogą się sparzyć obie strony. W niczym nie przybliży nas do prawdy. W niczym nie przybliży nas do rozjaśnienia tego, co obecnie jasnym na pewno nie jest.
Raz jeszcze odwołam się do rozmowy Janka Mazurka, bo to jest coś, co bardzo wyraźnie obrazuje nam, w jakim miejscu się znaleźliśmy. Profesor Kruszyński wręcz oburza się o stwierdzenia, że sposób obrony Ryszarda Forbricha był absurdalny, bo – jak podkreśla – obrońca ma zrobić wszystko, by swojego klienta wybronić, nawet, gdy z boku stwierdzenia o tym, że Forbrich nie był żadnym mózgiem operacji mogą się wydawać dziwaczne. Profesor Kruszyński podkreśla, że nie wypiera się swojej współpracy z “Fryzjerem” przy tamtej sprawie, ale szczegółów… nie pamięta. Wszystkie wypowiedzi Kruszyńskiego zresztą są sformułowane tak, jakby ich jedynym celem było potwierdzenie wszystkich stereotypów o adwokatach. “Ja nie jestem od PR-u, jestem od litery prawa”, “ja nie jestem od szumu, tylko od kodeksów”, do tego nachalne przypominanie, że w sądach nie ma miejsca na odcienie szarości, jest tylko czarne w postaci “winny” oraz białe w postaci “niewinny” lub “bez postawionych zarzutów”.
Dlaczego uważam, że to bardzo, bardzo źle dla nas, dla kibiców, dla sympatyków reprezentacji Polski? Dlatego, że czeka nas nieprawdopodobna szopka, która ani o pół kroku nie zbliży nas do poznania prawdy o wydarzeniach z początków pracy trenerskiej Czesława Michniewicza. Nas, kibiców, naprawdę nie interesuje “kto expressis verbis zarzucał Michniewiczowi rozdawanie pieniędzy z łapówki”. Nas interesuje, czego dotyczyła rozmowa telefoniczna w przerwie meczu, co chciał Czesław Michniewicz przekazać zakładowi fryzjerskiemu konkubiny Forbricha w noc po zwycięstwie w Pucharze Polski i dlaczego kontakty z Forbrichem nasilały się w okresie ważnych spotkań ligowych oraz pucharowych.
Żadne wątpliwości nie zostaną rozwiane. Nowe wątpliwości pojawią się przy widowiskowym procesie. Wszystko niemal w przeddzień mundialu w Katarze. Wyobrażam sobie lepsze sposoby na wybrnięcie z tej sytuacji, ale obawiam się o nich napisać. Artykuł 212, choć wielu cenionych profesorów oczekuje tutaj depenalizacji, wciąż obowiązuje i wciąż na tymże artykule można oprzeć akt oskarżenia.
Komentarze