Kibicom czekającym na dymisję Paulo Sousy śpieszę donieść, że muszą uzbroić się w cierpliwość. Portugalczyk w Brazylii zaczyna łapać oddech a jego Flamengo wygrywać mecze. Może i zaczął kiepsko, od przegranej w Superpucharze Brazylii, ale po dwóch kolejkach fazy grupowej Copa Libertadores ma komplet punktów, a jego drużyna wygląda jakby „nie miała z kim przegrać”.
- W ostatnim czasie z Brazylii docierały informacje, że przyszłość Paulo Sousy na stanowisku trenera Flamengo stoi pod dużym znakiem zapytania
- Prowadzony przez portugalskiego szkoleniowca zespół wygrał jednak dwa pierwsze spotkania w fazie grupowej Copa Libertadores
- Paulo Sousa stara się przekonać do siebie Brazylijczyków między innymi swoimi działaniami mającymi na celu zmianę mentalności zawodników.
Sąd nad Paulo Sousą
Czarne chmury nad Sousą zbierają się i znikają, trochę jak moje teksty o nim. Nie ukrywam, że nim objął reprezentację Polski byłem jego wielbicielem z czasów zawodniczych, a do tego naprawdę miałem wielką przyjemność z oglądania jego wersji Fiorentiny.
W Brazylii zaczął od „kosy” z klubową starszyzną, którą mniej wyczuleni na historyczne osiągnięcia owych piłkarzy mogliby nazwać „świętymi krowami”. Ława dla uznanych firm, takich jak ex-reprezentanci kraju – Diego Alves (kiedyś as Valencii) i Diego (FC Porto, Werder w złotych czasach Bremeńczyków, Juventus, Atletico Madryt etc, etc), twarda postawa wobec Davida Luiza i Gabigola, spowodowały, że gracze zaczęli się stawiać. Na początku kibice wzięli stronę swoich gwiazd, szybko jednak zdali sobie sprawę, że trener domagający się większego zaangażowania i „dania z siebie wszystkiego co najlepsze” raczej na szkodę drużyny nie działa.
Ani się obejrzeliśmy a gniew torcidas organizadas (po naszemu „kiboli”) zmienił kierunek na najlepiej opłacanych graczy klubu. Kibice oblegali centrum treningowe, wywierając presję na zawodnikach, ba, strasząc ich tym i owym. Chwilę po przegranej w finale Campeonato Carioca (mistrzostwa stanu Rio de Janeiro, czyli nie występujący w Europie format rozgrywek regionalnych) ograli Sporting Cristal w Limie, zremisowali w Goiani z miejscowym Atletico i gładko pokonali w kolejnym meczu Copa Libertadores argentyński Tallares.
I nawet nie chodzi o wyniki, ale o to jakim potencjałem dysponuje Flamengo i jak bardzo rację ma Sousa twierdząc, że ta grupa ludzi może więcej. Bo kiedy patrzysz co potrafią zrobić z piłką, jak przyspieszyć, jak pobawić się z przeciwnikiem to od razu ciśnie się na usta pytanie: dlaczego tak mało?
Mentalność
Clarence Seedorf, legenda holenderskiego futbolu, swego czasu, za namową ówczesnej żony, przeniósł się do Brazylii. Zagrał dla Botafogo. Zwycięzca Ligi Mistrzów w barwach Ajaksu, Realu Madryt i Milanu, genialny technik, ale też tytan pracy zarazem, był zdumiony osobliwym podejściem brazylijskich kolegów z drużyny do kwestii meczowych.
Mówiący świetnie po portugalsku weteran, regularnie rugał młodszych kolegów zwracając im uwagę, iż czego nie przećwiczą w meczu z outsiderami i słabeuszami tego na pewno nie zagrają w rywalizacji z krajowymi czy kontynentalnymi gigantami. Liczy się powtarzalność, zaangażowanie, czyli coś co niektórzy nazwą zimnym profesjonalizmem i przeciwstawią go rzekomemu artyzmowi Garrinchy czy innego Ronaldinho. Sęk w tym, że nim Ronaldinho, Ronaldo czy Djalminha zostali uznani brylantowymi technikami i magami futbolu, poświęcili się treningowi bez reszty i bez kompromisów. I nawet jeśli ich bytność na światowym topie trwała krócej niż Thomasa Helvega czy Paula Ince’a to jednak pozostawili po sobie wrażenia pamiętane latami i na całym świecie.
Clarence Seedorf przekazywał kolegom, że jedno nie wyklucza drugiego, że można grać nieszablonowo, „technicznie”, zagrać pod publiczkę a równocześnie nie demonstrując znudzenia grą z mniej istotnym rywalem. On sam był przecież żywym dowodem na poparcie tej tezy!
Pewnie dlatego w XXI wieku europejscy menadżerowie oszaleli na punkcie kupowania 18 czy 19-letnich Brazylijczyków, by ci nie popadali w nonszalancję, która potem tak ciąży w rutynie zawodowego piłkarza zmuszanego do pełnego zaangażowania w grę dwa razy w tygodniu.
Paradoks polega na tym, że nawet najlepsi trenerzy padają wobec idiotyzmów związanych z planowaniem rozgrywek w Ameryce Południowej. Seedorfowi dwukrotnie proponowano trenowanie brazylijskich klubów, dwa razy odmawiał. Ostatnio federacja CBF sondowała Guardiolę (12 milionów euro za rok pracy, kontrakt na trzy lata do mundialu 2026), swego czasu próbowano złowić Villasa-Boasa i kilku innych cenionych na naszym kontynencie szkoleniowców.
Wbrew pozorom, pieniądze na dobrych trenerów się znajdują, bo kluby są w stanie wydać nawet trzy-cztery miliony euro za rok pracy (w Italii, Francji, Niemczech i Włoszech tylko kilka drużyn jest w stanie tyle zapłacić), a zawodników naprawdę nie brakuje o czym świadczy armia Brazylijczyków w Lidze Mistrzów mimo braku w niej jakiejkolwiek brazylijskiej drużyny.
Niełatwy chleb
Prowadzenie brazylijskich klubów, wbrew pozorom, to wcale niełatwy chleb. Ligę (38 kolejek) rozgrywa się w pół roku! Takiego tempa nie ma nikt na świecie. A jeszcze puchar, mistrzostwa stanowe, dla wybrańców puchary międzynarodowe i oczywiście superpuchar dla najlepszych. Prawie 11 miesięcy grania, bez przerw na „terminy FIFA” nawet jeśli kluby pozbawiane są zawodników (czołówka traci wówczas trzech-pięciu zawodników a mimo to gra mecze ligowe).
Paulo Sousa ma rację domagając się większego zaangażowania swoich piłkarzy, ale też ma do zwalczenia najpoważniejszą z pokus – przyzwyczajenie i tradycję. Bo brazylijscy piłkarze wiedzą, że mając do rozegrania 70 meczów niektóre trzeba odpuścić, a nawet przegrać. Jak trudno zmóc taki sposób myślenia niech świadczy fakt, że tylko raz w historii mistrzostw udało się je wygrać jednej drużynie trzy razy z rzędu (Sao Paulo FC w latach 2006-2008). A serie osiągane przez Juventus we Włoszech, PSG i Lyon we Francji brzmią jak science-fiction.
Koniec końców, chcąc oglądać dobry futbol z Brazylii rodem… kibicuję Paulo Sousie, bo jego podejście do prowadzenia drużyny jest dokładnie tym czego trzeba Flamengo i innym klubom o potężnym, ale uśpionym potencjale. Neymar, Vinicius, Marcelo, Daniel Alves, Casemiro nie wzięli się z kapusty. Ktoś do tego wielkiego futbolu ich przygotował.
Czego dzisiaj więc trzeba brazylijskim drużynom? By Europejczycy wychowani na ich technicznym, cierpliwym i konsekwentnym stylu gry przypomnieli im czasy, kiedy kanarkowi nie mieli sobie równych na świecie. Jeszcze niedawne czasy, kiedy brazylijscy królowie strzelców Bundesligi, Ligue 1, ligi portugalskiej przegrywali miejsce w reprezentacji, bo tak wielka była konkurencja w tym zespole.
NIe wiem czy akurat Sousa to sprawi, ale jest jednym z całej fali trenerów zaangażowanych do obudzenia brazylijskiego potencjału. Kto wie czy nie jesteśmy o krok od pobudki jak w latach 50. kiedy europejscy trenerzy też ożywili brazylijski futbol. Czym to się skończyło pamiętamy do dziś (trzy mistrzostwa świata na cztery mundiale), chociaż mało kto pamięta jak wielki wpływ mieli europejscy szkoleniowcy zapładniający lokalny futbol nowymi ideami.
Bartłomiej Rabij
Komentarze