Rafale Gikiewiczu, bramkarzu, adwokacie własnej sprawy. Nikt w ciebie nie wierzył, gdy wyjeżdżałeś z Polski. Nikt nie postawiłby stu złotych sprzed denominacji, że twoja kariera na Zachodzie potoczy się tak, jak się potoczyła. Wliczając w to niżej podpisanego. Podpisałbym się wtedy pod tą niewiarą obiema rękami.
W momencie, gdy podpisywałeś kontrakt w Niemczech, dobijałeś do dwudziestych siódmych urodzin, mając czterdzieści trzy mecze w Ekstraklasie. Dziś są bramkarze, którzy nie mając dwudziestu lat, wykręcają więcej ligowych minut. Czterdzieści trzy mecze w Ekstraklasie na dwadzieścia siedem lat na karku – to nawet nie są liczby tak zwanego ligowego dżemu. To jest ścieżka w kierunku zostania dyżurnym rezerwowym, albo kimś błąkającym się po lidze, albo w ogóle ścieżka zostania pierwszoligowcem. Na pewno nie jest to ścieżka w kierunku bycia zauważalną postacią Bundesligi, a na swojej pozycji – w szczytowym momencie – jednym z najlepszych.
Nie wątpię, że masz wyjaśnienie tego, dlaczego była taka dysproporcja między tym, jak szło ci w Polsce, a jak w Niemczech. Nie wątpię, że może to być gorzka lektura dla ligowego środowiska. I nawet, jeśli ktoś może zaproponować inną interpretację, zawsze możesz za swój koronny argument wskazać to, co najlepszego może wskazać piłkarz:
Boisko.
Całe ostatnie lata na nim.
I wysłać któryś ranking Kickera, na przykład, Orestowi Lenczykowi. Który potrafił powiedzieć, że szuka drugiego bramkarza, bo trzeciego już ma – ciebie. Nie wątpię, że adresatów wiadomości z gatunku “zobacz, nie stawiałeś na mnie, a gdzie jestem” byłoby znacznie więcej. Z niżej podpisanym włącznie.
Ale fakty na tamten moment były nieubłagane. W swoim rekordowym sezonie rozegrałeś jedenaście meczów w ESA. Tak, zdarzały się dobre mecze, nawet bardzo dobre. Tak, pomogłeś Śląskowi, sięgnąłeś z nim po mistrzostwo. Ale też nigdy nie miałeś sezonu konia. Nigdy choćby takiego, który zapisał dziś już powoli zapominany Marek Kozioł, który oczywiście spadł z Koroną z ligi, ale indywidualnie się wówczas wyróżnił, był w tamtym sezonie szeroko docenianym jasnym punktem w bramkarskiej hierarchii ligowej.
Mało?
W momencie wyjazdu, odchodziłeś jako czwarty bramkarz. Za sobą miałeś rundę w rezerwach. Wiadomo, że nie wpłynęły na to przyczyny wyłącznie sportowe, ale jednak, runda w rezerwach raczej nie ułatwia podboju Zachodu.
Do ewentualnego udanego wyjazdu, z perspektywą bycia znaczącą postacią w lidze TOP5, byłeś niewiarygodnie daleko. Dlatego twoja kariera jest jedną z najbardziej zaskakujących, biorąc pod uwagę, ile znaczyłeś w Ekstraklasie. Ile znaczyłeś przez lata. Bo bywa, że ktoś jest niedoceniany rok, dwa. Że miał formę, a potem ją stracił. Że wybitnie nie pasował do koncepcji jednego trenera, który go kasował. Ale ty w ESA byłeś ładnych kilka lat, u kilku trenerów. I nie prażyło tak, żeby zwiastować to co potem.
Odwinąłeś się od razu. Pierwszy sezon w Brunszwiku i od razu zostałeś czołowym bramkarzem 2.Bundesligi. Zaledwie jeden sezon wystarczył, by zapracować na transfer do Bundesligi – rankingi rankingami, docenienie kibiców docenieniem kibiców, to najlepsza możliwa reklama tamtego wejścia w niemiecką piłkę.
I tu kolejny moment, w którym jest dołek, jest poczucie niedowartościowania, a ostatecznie: znowu odwinięcie. Znowu pokazanie – nie poznali się na mnie. Pokazanie – podkreślam -nie słowami, a czynami. Dali ci we Freiburgu ogony, zszedłeś niżej, awansowałeś z Unionem Berlin, zostając tu jednym z architektów pierwszego w dziejach klubu awansu do Bundesligi po zjednoczeniu Niemiec. Napisana historia, którą będą tu pamiętać przez dekady. Potem Bundesliga, która miała być za wysokimi progami, tak dla Unionu, jak dla ciebie, a jednak znowu każdy niedowiarek musiał przyznać ci rację. Będąc po trzydziestce, rozpychałeś się w jednej z najlepszych lig świata łokciami, będąc docenianym przez Kickera i wszystkie inne niemieckie media. Gdy przygoda w Unionie się skończyła, zostałeś w Bundeslidze i wciąż bronisz – jak sam wspomniałeś – wszystko. Siedemdziesiąt meczów z kolei? Jakoś tak.
To naprawdę dobra historia.
Nie wnikam w to, co stało się między tobą a Mrazem – to już tyle lat, każdy ma prawo do własnej interpretacji, każdy ma prawo powiedzieć też, że ludzie się zmieniają. Albo powiedzieć, że wyciąganie takiej sytuacji przez kolejną dekadę jest jakimś wyolbrzymieniem, symbolem tego, jak potrafią przylgnąć łatki. Bez względu natomiast na to, jak ktoś czytał tamtą sytuację – boiskowo, sportowo, nikt ci nie może odebrać tego, że napisałeś naprawdę dobrą historię.
Historię, która mogłaby być inspiracją dla wielu młodych chłopaków.
Historię o tym, jak życie potrafi jednak docenić pracowitość. Wiarę w siebie i we własną ścieżkę.
Ale zamiast tego, mnóstwo kibiców w Polsce kojarzy cię jako gościa, który od lat, konsekwentnie, próbuje wepchnąć samego siebie do reprezentacji Polski. Może był moment, kiedy miało to jakiś swój urok, kiedy powiedziałeś to pierwszy raz i było jaskrawym dowodem pewności siebie, bez której to wszystko by się nie udało. Może.
Ale ile można.
Jest 2022.
Ten serial trwa już kilka lat.
Jeśli dobrze liczę, Michniewicz jest już trzecim trenerem, który otrzymuje medialne porady dotyczącego tego, kto powinien bronić w bramce. By nie powiedzieć: medialne połajanki.
To zaczyna być memem. Przynajmniej w oczach przychylnych, bo dla wielu to już dawno jest memem. Godny przeróbki słynnego w sieci dialogu który w twojej wersji brzmiałby “Witam proszę dać mi to miejsce w reprezentacji. Daj mi to miejsce w reprezentacji człowieku”.
Rujnujesz całą swoją opowieść tym wpraszaniem się do kadry. A ta opowieść jest niezła i zasługuje na więcej. Nie zasługuje na to, by ją rujnować.
Możesz przekonywać, że argumenty tego czy innego selekcjonera do ciebie nie trafiają. Na przykład, że wiek nie powinien mieć znaczenia, skoro w twoim przypadku nie miał, tak przy wyjeździe z Polski, jak przy pierwszym pełnym sezonie w Bundeslidze. Ale nawet, jeśli się z tym zgodzić, to przestało chodzić o argumenty. Chodzi o wpychanie się kolanem do kadry. To jest po prostu nieeleganckie. Nawet jeśli stonujesz wagę smsa czy jakiejś wypowiedzi – wszyscy są tym zmęczeni. To nachalne. Niepotrzebne.
Mocniejszych słów można użyć w stosunku do wypowiedzi dotyczących kolegów (?) z kadry. Ja rozumiem, że bramkarze nie muszą się lubić. Że może nawet częściej się nie lubią niż lubią. Szczególnie, gdy ze sobą konkurują. Rozumiem, że pozostajesz konsekwentny, bo kiedyś w podobnym tonie mówiłeś o Kelemenie, z którym rywalizowałeś. Rozumiem, że możesz brak powołania odbierać jako kolejny przejaw niedocenienia, na który po kilku takich przypadkach człowiek może reagować jak płachta na byka. Rozumiem, że są dwie strony medalu, i to samo, co pewnie ci pomagało czasem w trudnych momentach, tutaj daje o sobie znać, tylko w inny sposób.
Ale najlepsze jest to, że – tak to trzeba nazwać – z zaatakowanym Bartkiem Drągowskim moglibyście zbić sobie piątkę. Moglibyście długie nocne Polaków rozmowy odbyć o tym, jak to jest z walką o miejsce w polskiej kadrze. 24-letni Drągowski, który w Fiorentinie bywał w takim sztosie, że wymieniano go jako gwiazdę Serie A u progu kolejnego transferu. Drągowski mający już 95 meczów w Serie A, do tej pory dla biało-czerwonych zagrał raz, w nic nie znaczącym meczu z Finlandią. Przecież ten chłopak zadaje sobie to samo pytanie:
Jak to do cholery jest, że ja nic nie gram?
Rafał, załóżmy nawet, że przyjeżdżasz na kadrę, przecież nie jako pierwszy bramkarz, bo jest Szczęsny. Myślisz, że reszta drużyny jak by zareagowała? Hej chłopaki, atakowałem publicznie Bartka Drągowskiego, a zresztą wcześniej nie tylko jego, ale jestem? Kto pierwszy stawia kolę? No cóż – nie będę udawał, że znam dynamikę szatni reprezentacji Polski. Ale wydaje mi się, że mógłbyś mieć potencjalnie dość toksyczne wejście.
Odpuść.
Nie warto psuć tego, co dobre w tej historii.
Ta historia zasługuje na więcej.
Nie warto jej jeszcze psuć w taki łatwy sposób – słowami. Słowa – tudzież powstrzymanie się od nich – w powszechnej opinii są łatwiejsze, niż czyny. U ciebie to jest na odwrót i z tego robią się problemy. Nikt twojej historii tak nie szkodzi, jak ty obecnie. Nikt twoich dokonań boiskowych tak nie podminowuje słowami. Nie powiem, że do kadry i tak droga zamknięta, bo nie jestem od zamykania komukolwiek dróg. Ale ostatnie, co robisz takim gadaniem, to sobie pomagasz, w czymkolwiek.
35 lat na karku. Pewnie jeszcze możesz swoje pograć. Ale nie będziesz grał dłużej, niż przetrwa pamięć o twojej karierze.
Jako kto chcesz być zapamiętany?
Jako gość, któremu powiodło się na szeroko, choć już przez wszystkich był spisywany na straty?
Czy jako gość, który umiał coś palnąć?
Leszek Milewski
Komentarze