Gdy zobaczyłem twarze tych dzieci, poleciała mi łza. Musiałem je ratować

Łukasz Gryciak z synem
Obserwuj nas w
Arch. prywatne Na zdjęciu: Łukasz Gryciak z synem

Tamtego dnia gdzieś pod Dębnem był wypadek. Nożyce, apteczka, zabezpieczenie miejsca zdarzenia. Słowem – standard, bo o ile wyjazdy do kotów na drzewach faktycznie się zdarzają, o tyle do wypadków jeździ się najczęściej. Ale tamtego dnia odezwało się też radio. „W którymś z bloków na Jana Pawła II pali się mieszkanie”. Między początkiem pierwszej akcji, a końcem drugiej minęło kilka godzin. Gdyby jednostką czasu były jednak uratowane dzieci – mówilibyśmy o dwóch.

  • Łukasz Gryciak, piłkarz IV-ligowego Dębu Dębno, w piątek uratował życie dwójce małych dzieci. Ryzykując własnym
  • Nam opowiedział tę historię ze swojej perspektywy
  • – Pierwszy raz czułem, że naprawdę jestem w niebezpieczeństwie – mówi

Coraz mniej czasu na piłkę

Łukasz Gryciak od zawsze lubił się z boiskiem – zresztą z wzajemnością. Niby wciąż jest młody, tuż przed trzydziestką, ale to jeszcze przedstawiciel pokolenia, któremu można było rzucić piłkę na nierówną murawę, by na jakiś czas opiekę nad nim mieć z głowy. Do wielkiego futbolu – jak większość – nigdy się nie przebił. Małego też jest coraz mniej. Odkąd jego Dąb Dębno awansował do IV ligi, z podstawowego zawodnika klubu stał się doraźnym. Mały syn w domu, praca w straży pożarnej, po awansie z okręgówki dużo dalsze wyjazdy niż jeszcze kilka miesięcy temu – nagrodami można by obsypać tego, kto powie, jak to pogodzić. Czasem do przeciwnika trzeba jechać ponad 200 km, klub wynajmuje hotel i zaprasza do autokaru dzień wcześniej. Piątek – wyjazd i nocleg z dala od domu. Sobota – mecz i powrót niemal w nocy. Niedziela – początek 24-godzinnej służby. Są tacy, którzy wytrzymają przez ten czas bez swojego dziecka, ale Łukasz należy do tej drugiej grupy. – Jeszcze mam czas, by więcej grać – mówi.

Trasa akcja-szpital-dom

Plan Łukasza na ostatni weekend zapisał się inaczej.

Piątek – wyjazd na akcję, uratowanie dwójki dzieci z ryzykiem dla własnego życia, szpital.

Sobota – powrót do domu, kolacja przy winie. Radość, że wszyscy żyją.

Niedziela – odpoczynek. Jutro przecież do roboty, nie ma lekko.

Widzimy się w poniedziałek. Jest w pracy, więc gdy słyszy coś, co może okazać się alarmem i wezwaniem do wyjazdu, nie dziwi mnie, że staję się najmniej potrzebną osobą w otoczeniu. Jednak wszystko w porządku, możemy rozmawiać. Nie mamy dużo czasu, choć już po pięciu minutach jest jasne, że to ten typ człowieka, z którym można by gadać bez limitów. Twarz też medialna, lekka bajera w głosie. Na pierwszy rzut oka wszystko w porządku, ale czasem szuka głębszego oddechu. Nie za głębokiego, bo kłucie w klatce piersiowej po piątkowym podtruciu wciąż jest wyczuwalne. Podobno nie zniknie jeszcze przez tydzień-dwa, Łukasz mówi, że przez ten czas nie może się przemęczać. Nie zadaję mu pytania, czy czuje się bohaterem – jest infantylne i znam na nie odpowiedź. Wykorzystuje co najmniej kilka momentów, by ją przemycić.

Raz mówi tak: – Bycie strażakiem to moja praca, przyjąłem się do niej po to, by oddać się ludziom.

Innym razem: – Wszyscy zagrali tutaj dobrze. Nie chodzi tylko o mnie, bo to jak piłka – sport zespołowy. Jeśli ja nie miałbym podnośnika, sam bym z tymi dzieciakami nie zszedł. Jeżeli chłopaki z innej roty nie ugasiliby mieszkania, to ten dym byłby jeszcze większy. Każdy miał swoje zadania, a sukces był wspólny. Ja akurat byłem po prostu na widoku ludzi – wychodziłem na balkon, wyglądało to niebezpiecznie. A tego, że w środku koledzy robili niesamowitą robotę, nikt nie widział. Tam kamery nie docierają.

Martwy ratownik to żaden ratownik. Ale musiałem oddać maskę

Całą akcję i rolę Łukasza w niej nagłośnił w social mediach jego klub. Internet zwariował po tym, jak na twitterowym koncie napisano: „Bohaterski wyczyn piłkarza Dębu – Łukasza Gryciaka, pełniąc służbę w straży pożarnej uratował dzisiaj dwójkę dzieci z pożaru. Łukasz oddał swoją maskę z tlenem dzieciom i przetransportował ich na dół. Gryciu podtruł się dymem i trafił do szpitala. Życzymy Tobie dużo zdrowia!”.

To jest ten moment, w którym najlepiej oddać głos i nie przerywać.

***

Kiedy jedziesz na akcję, dowódca dzieli zadania – ty zakładasz aparat, ty rozwijasz linię główną, ty podajesz wodę, ty wejdziesz, ty nie wejdziesz, ty odcinasz zasilanie. Na taktykę zawsze jest czas, ale nie zawsze jest na to, by się jej ściśle trzymać. Najczęściej jestem kierowcą. Zajmuję się wozem – podaję wodę, nie wchodzę do budynku. Tamtego dnia również byłem, ale sytuacja wymagała innego działania. Jeśli widzisz ogień wychodzący na zewnątrz, już wiesz, że jest ona nieciekawa. Musiałem pomóc kolegom, nie mogłem zostać przy samochodzie.

Paliło się na drugim piętrze, ale ludzie krzyczeli, że na czwartym są trzy osoby – babcia i dwójka dzieci. Tak naprawdę my nigdy nie wiemy, czy to prawda. Bo co, jeśli ktoś przyszedł w odwiedziny i siedzi odcięty w innym pokoju? Dlatego jedna osoba ratuje tych, co widać, druga szuka tych, o których teoretycznie możemy nie wiedzieć.

Tych, co widać. Dobre. Tak naprawdę nie widziałem tam niczego, nawet własnej ręki. Dym zajął wszystko. Na filmie pewnie pokazaliby, jak wbiegam na ostatnie piętro bloku, a tak naprawdę szedłem na kolanach. I ten płacz dzieci. Całe szczęście, że był słyszalny, bo wiedziałem, gdzie iść. Gdybym mógł, pewnie opisałbym przerażenie na ich twarzach, ale ani przez moment ich nie widziałem.

Pierwsza decyzja – muszę dać im swoją maskę. Raz chłopczyk, raz dziewczynka. Wiesz, oczywiście, że mamy procedury i gdybym postąpił inaczej, nikt głowy by mi nie urwał – jak to się mówi: martwy ratownik, to żaden ratownik. Ale jest też coś takiego jak „odstąpienie od zasad ogólnie uznanych za bezpieczne”. Wtedy to strażak sam decyduje o niestandardowym działaniu w razie wyższej konieczności. Tutaj nie było wyjścia – widziałem, że dziewczynka traciła oddech. Wtedy działa się pod wpływem impulsu, bez zastanowienia.

Szansy na zejście klatką nie było. Ogień z drugiego piętra zdążył już wychodzić poza drzwi wejściowe. Pozostał balkon, którego znalezienie w zupełnej ciemności, w mieszkaniu, którego nie znasz, wcale nie jest łatwe. Ale nie niemożliwe. Dzieciaki ułożyłem twarzą do podłogi, chwilę później wraz z babcią były już w koszu i jechały na dół.

A co, gdybym sam stracił przytomność? Kolega był za mną. To on przeszukiwał inne pomieszczenia. Na aparatach oddechowych mamy sygnalizatory bezruchu, więc jeśli dłużej bym leżał, odezwałby się sygnał słyszalny w całym bloku.

Łukasz Gryciak (fot. Arch. prywatne)

Były łzy

Łukasz wstaje i sprawdza, czy nie szykuje się akcja. Na szczęście nie, możemy dalej rozmawiać.

Wiesz, co w tej akcji było wyjątkowego? Sam mam małego synka, więc całym sobą czułem, że muszę uratować te dzieci. Nigdy wcześniej taka akcja mi się nie zdarzyła, nigdy wcześniej nie czułem, że naprawdę jestem w niebezpieczeństwie. Najczęściej zdarza się jeździć do wypadków i faktycznie często po znajomych szukam informacji, czy wszystko zakończyło się szczęśliwie. Ale zdarzenie z piątku poruszyło mnie strasznie. Pierwszy raz tak mocno związałem się emocjonalnie z osobami, którym pomagałem. Gdy wczoraj zobaczyłem zdjęcia tych maluszków, poleciały mi łzy.

Syn Łukasza Gryciaka (fot. Arch. prywatne)

Strach przed akcją? Nie istnieje. W sumie nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Niepokój wkradł się w trakcie. Zarówno o siebie, jak i o dzieciaki, które ratowałem. Ale przecież nie było już odwrotu, bo niby gdzie?

Telefon dzwonił, nikt nie odpowiadał

Dębno nie jest dużym miastem. 13 tysięcy ludzi, cztery tysiące budynków. W takim informacje rozchodzą się błyskawicznie. W chwili pożaru moja narzeczona była w pracy. Usłyszała, że dzieje się coś poważnego. Dzwoniła do mnie, pisała SMS-y, ale ja nie odbierałem, nie odpisywałem. W pewnym momencie po mieście poszła wiadomość, że jakiś strażak został ranny w czasie akcji. Wiem, że ona już wiedziała. Że to ja. Zna mnie. Wie, że zawsze jestem tym narwanym, że pcham się w każdą niebezpieczną sytuację. Gdy przyjechała na miejsce, już byłem w karetce, miałem jechać do Szczecina. Objawy? Zawroty i ból głowy, wymioty. Podtrułem się dymem. Nic wielkiego, do tego stopnia, że szybko się uspokoiła.

Wyszedłem następnego dnia. Czekała na mnie z synem, moimi rodzicami, jej rodzicami. Była kolacja, winko, by uczcić szczęśliwy finał.

Łukasz Gryciak z narzeczoną (fot. Arch. prywatne)

Zaskakująca reakcja

– Naprawdę bardzo często słyszymy słowo „dziękuję” – mówi Łukasz. Czasem mają je wypisane na ustach, czasem na czekoladkach, których wręczeniem próbują okazać wdzięczność. Tym razem podziękowania poszły o wiele dalej.

– Nie spodziewałem się takiego odzewu. Dostałem wiele gratulacji i podziękowań ze środowiska piłkarskiego. M.in. od Sebastiana Mili, czy Michala Frydrycha z Wisły. Jestem tym bardzo zaskoczony. Podobnie jak ofertą, którą dostałem od Krzysztofa Stanowskiego. Wstępnie już rozmawialiśmy, mam wybrać mecz, na który chcę jechać, a on mnie tam wyśle. To bardzo miły gest, za jaki dziękuję.

Ale na razie doszedł kolejny obowiązek. Była praca, piłka i rodzina, teraz jest jeszcze popularność. Do Dębna przyjechała nawet telewizja, jedna z największych w kraju.

– Ale gdy szum już ucichnie, mam nadzieję, że dostanę trzy-cztery dni urlopu. Chyba nie jest to za wiele?

Komentarze