- Rafał Collins celnie zdiagnozował swój pierwszy błąd – komunikacyjną i wizerunkową katastrofę związaną z totalnym brakiem przygotowania na cały proces “zakupu” klubu.
- Dziwne i chyba również nie do końca uzasadnione są jednak tajemnicze zwody przy wskazaniu, kto tak naprawdę stoi za Rafałem Collinsem i czy w ogóle ktokolwiek.
- Niezależnie od tego, jak postrzegamy ten biznes – agencje menedżerskie będą pełnić większą i większą rolę w piłce, a Zagłębie może być pewnym przedsmakiem tego, co przyniesie jutro.
Notatnik Google’a z 74% jednego procenta
Kompletnie nie dziwię się tym, którzy całą transakcję już na starcie skreślili, którzy już na wejściu założyli, że cały zakup Zagłębia Sosnowiec przez Rafała Collinsa to coś pomiędzy inwestycją Jakuba Meresińskiego w Koronie Kielce a niedoszłymi planami Ireneusza Króla w Katowicach. Całość wyglądała tak niepoważnie, jak tylko może niepoważnie wyglądać ogłoszenie sprzedaży prawie 120-letniego klubu. Liczba zakupionych akcji, z której obecnie żartuje sam Rafał Collins – tzw. “większościowy pakiet” w jednym procencie akcji – na pewno ma jakieś finansowo-prawne uzasadnienie. Ale sęk w tym, że nikt tego finansowo-prawnego uzasadnienia nie przedstawił, ani w momencie transakcji, ani na oficjalnej konferencji. Wiemy jedynie, że “wkrótce ma być 51%” – i pozostają nam przede wszystkim domysły. Potrzebny jest przetarg, bo w transakcji bierze udział samorząd? Rafał Collins musi zebrać pieniądze, a bankomaty miały akurat gotówki tylko na 0,74% akcji w tamtej chwili? Miasto chce najpierw “wypożyczyć” klub na 3 miesiące, a dopiero potem dopuścić do transferu definitywnego?
W teorii przynajmniej niektórym wszystko może się wydawać jasne – chodzi o kwestię sprzedaży “miejskiego” mienia, Sosnowiec to nie jest Termalica, która mogłaby sprzedać swój klub bez oglądania się na kibiców, podatników i żadnego lokalnego polityka. Ale to znowu rodzi podejrzenia, czy na pewno przetarg zostanie uczciwie przeprowadzony? Rafał Collins, choćby w rozmowie z Weszło, zaznacza, że to on ryzykuje, że bierze pod uwagę, że ktoś mu zwinie klub sprzed nosa. Załóżmy, że mu nawet wierzymy – nie zmienia to faktu, że sposób wykonania tego pierwszego kroku był dość kuriozalny. Jeśli chodzi o procedurę przetargową – skąd taki pośpiech, skąd te 0,74%, skąd teksty o tym, że przecież przetarg może wygrać ktoś inny. Jeśli chodzi o jakieś inne kruczki i zawiłości – czemu robić z tego tajemnicę? Czemu dozować te informacje w taki sposób, jakby cokolwiek było do ukrycia?
No i właśnie – pierwszy krok był kiepski, ale jeszcze gorsza była transmisja z wykonania tego kroku. Screen z telefonu. Na telefonie odpalony notatnik. W notatniku wypisane kluczowe decyzje dotyczące m.in. pionu sportowego. Całość umieszczona na znikającej po pewnym czasie instagramowej rolce. Żarty pisały się same, łącznie z tym, że Rafał Collins mógł przybić swoje decyzje nabazgrane na serwetce restauracyjnej do drzwi sosnowieckiego kościoła. Odżyły wspomnienia o Wiśle Kraków, która puszczała dwa zdania z Worda jako poważne oświadczenie w temacie problemów zdrowotnych pana Vanny Ly. Rafał Collins już teraz pokazał się jako gość, który nie zasługuje na zestawienia z kambodżańskim księciem, pieczarkowym magnatem bez fortuny czy innym zapaśnikiem ze Szwecji. A jednak, sposób komunikacji i formuła zakupu uplasowały go na tej półce. Jesteśmy polskimi kibicami, jesteśmy boleśnie doświadczeni przez los, przewinęły nam się przez futbol takie cyrkowe atrakcje, że zdecydowanie łatwiej wzbudzić niepokój niż zbudować zaufanie.
A takim wejściem, a’la Conrado Moreno na skuterze, może wywołać jedynie ten znany, oswojony i popularny lęk przed nowym inwestorem. Lęk obecny nawet w klubach, gdzie do potencjalnego zakupu staje poważny biznesmen z armią prawników i pr’owców. Co dopiero tam, gdzie właściciel posługuje się screenem z telefonu, z odpalonym notatnikiem, wrzuconym na instagramową rolkę.
Ile dywizji ma Rafał Collins?
Jakby komunikacyjnych i wizerunkowych wtop na wstępie było mało, szybko Rafał Collins nieco zakręcił się w temacie opisywania swoich związków ze światem sportu. Plus dla niego, że stara się nie kłamać – pytany o znajomość z Vadimem Shablii, ukraińskim szefem sporej agencji menedżerskiej, nie udaje, że słyszy to nazwisko po raz pierwszy. Co więcej, dodaje też, że na pewno będzie się z Vadimem kontaktował, by skonsultować swoje ruchy. Między słowami dodaje, że bez wsparcia finansowego i know-how Rafała Collinsa, nie byłoby w Zagłębiu tak cenionych fachowców jak Chackiewicz czy Zalewskij. Można to odczytywać właściwie tylko w jeden sposób: gdyby nie moje finanse i know-how mojego znajomego, to takich ludzi byśmy w Zagłębiu nie mieli szans zatrudnić. Jedyny błąd, z mojej perspektywy oczywiście, to ta delikatna sprzeczność. Collins wysyła nam sygnały, że “ma znajomych”, że “oni pomagają”, że “jego telefon jest rozgrzany”, ale jednocześnie stroni od przyznania wprost, że to Zagłębie Sosnowiec nie jest do końca pomysłem, na który wpadł siedząc w wannie.
Czy to może dziwić? Cóż, z jednej strony jednak dziwić nie powinno. Obecne przepisy w piłce nożnej, również jeśli chodzi o zwykłe kluby, nie tylko te samorządowe, nie do końca pozwalają na swobodne sprzedawanie klubu gdzie popadnie, na najbliższym targu. Nie bez przyczyny Jarosław Kołakowski, wzięty menedżer piłkarski, nigdy nie zdecydował się na zakup własnego klubu. Oczywiście, nie powstrzymywał przed tym swojego syna, Michała, właściciela Arki Gdynia, ale samemu nigdy nic, może co najwyżej jakieś doradztwo po godzinach, w prywatnych rozmowach z najbliższym członkiem rodziny. Poza tym interesy Jarosława Kołakowskiego swoje, a Arka Gdynia swoje – żadnych punktów stycznych, żadnych niejasnych powiązań, żadnych protestów. No i przede wszystkim – żadnych kar, ani dla menedżera za ewentualne rządzenie klubem, ani dla klubu, za ewentualne bycie rządzonym przez menedżera.
Ktoś złośliwy mógłby wypalić, że to gra pozorów i generalnie “coś z tym trzeba zrobić”. Tyle że Arka wreszcie radzi sobie w miarę nieźle, nikogo nie zdziwi awans gdynian do Ekstraklasy, a o tym, jak elastyczne bywają piłkarskie przepisy w stosunku do tych, którzy osiągają sukces sportowy najlepiej wie Goncalo Feio. Co jakiś czas ktoś podnosi, że może to nie do końca okej, że może nie warto. Ale generalnie to takie wołanie na pustyni, bo przecież jak w praktyce wyłapać, gdzie przebiega ta cienka linia między byciem troskliwym ojcem, a faktycznym zarządcą klubu. Zresztą, Kołakowscy wcale nie pierwsi, i nie ma też sensu udawać, że Polska to jakieś specyficzne miejsce. Zawiszę Bydgoszcz najpierw zabrał w piękny lot, a potem totalnie zdewastował Radosław Osuch, menedżer. Ale przecież Wolverhampton tych wszystkich Portugalczyków też nie zatrudnił przez przypadek. Gdybyśmy wgryźli się w interesy Piniego Zahaviego czy niektórych byłych menedżerów, moglibyśmy dojść do wniosku, że woda jest bardziej mętna niż może się wydawać oburzonym na sposób działania Zagłębia, Sosnowca oraz samego Collinsa.
Etyczny wymiar jest ważny, ale w świetle doświadczeń z całego świata pytanie: “czy czasem za Collinsem nie stoi agencja menedżerska” nie jest wcale najbardziej istotne. O wiele ważniejsze jest pytanie: “czy agencja menedżerska, która może stać za Collinsem, jest mocna”?
Skok na kasę nie ma racji bytu
Jestem specjalistą od czarnych scenariuszy. Gdy najadę na puszkę, oczami wyobraźni liczę już ile mechanik weźmie za urwane koło i złamaną podłużnicę. Gdy dzwoni redaktor naczelny, zazwyczaj już zastanawiam się, kto mnie na tym rynku w ogóle będzie chciał, jak już mnie zwolnią. Dlatego też nie ukrywam, perwersyjną przyjemność sprawi mi wykreślenie najczarniejszego scenariusza dla Zagłębia Sosnowiec.
Scenariusz, w którym potwierdzają się wszystkie obawy wynikające z pewnego braku transparentności, jakim od początku błyszczy cała transakcja. Scenariusz, w którym Zagłębie faktycznie traci, i to traci dużo. Najoględniej rzecz ujmując: zakładamy tutaj popularne wystrychnięcie miasta na dudka. Na czym miałby polegać szwindel? Ktoś kupuje klub za grosze. Mami miasto pięknymi wizjami, więc miasto spokojnie przelewa pieniądze, które i tak miałoby przelać na konto klubu – ale zarządzanie oddaje już w nowe ręce, z wiarą, że obecne przelewy z miejskiej kasy będą już ostatnimi. Kasa z klubu pozwala na ściągnięcie kasztanów z agencji menedżerskiej nowego właściciela – na podpisanie z nimi dzikich, długich umów, na zgarnięcie prowizji z każdego takeigo transferu. Miejskie pieniądze szybko przeciekają przez Zagłębie do zawodników z tej stajni oraz samej stajni. Sosnowiec nim się zorientuje w temacie, spada do II ligi z gromadką zawodników na wysokich kontraktach, które trzeba będzie płacić, nawet jeśli właściciel się zawinie. Agencja wyssała klub jak cytrynę i porzuciła, Sosnowiec traci ligę, czas oraz duże pieniądze, a ruszać musi właściwie od zera, bo zapewne to właśnie miasto odkupiłoby klub po takiej przygodzie.
Problem? Cóż, skala takiego numeru. Sosnowiec maksymalnie dałoby się nakroić mniej więcej na kwoty, które miasto przelewa dla klubu – a są to kwoty mimo wszystko niewielkie. Nawet zakładając, że Zagłębie jest dość bogate, że płaci dużo – w tym konkretnym wypadku mówimy o potencjalnym zagrożeniu ze strony agencji Vadima Shablii. Pan Vadim ma w swojej stajni zawodników, którzy są warci kilkukrotnie więcej niż wszystkie wpłaty Sosnowca do Zagłębia w ostatnich kilkudziesięciu miesiącach. Rzucanie się na te pięć czy nawet dziesięć milionów złotych, w chwili, gdy zaraz możesz zgarnąć prowizję od transferu Witalija Mykołenki z Evertonu? Albo już teraz wartego według Transfermarkt 18 milionów euro Georigiya Sudakowa?
To trochę tak, jakby schować cukier przed Michałem Świerczewskim – bo ponoć w gościach lubi posłodzić podwójnie, a i do kieszeni trochę przesypać. Nie ta skala, nie te możliwości, nie ten adres. Z podobnych przyczyn odpada też manewr “flotowy”, że tak go roboczo nazwę. Do Floty Świnoujście swego czasu wpadł mołdawsko-rumuński gang, głównie po to by ustawiać sparingi. Też ściągnęli kupę swoich piłkarzy, w teorii by pomóc Flocie, w praktyce: by trochę oszukać azjatyckich bukmacherów. Ale raz jeszcze – wtedy do Floty trafiali jacyś ludzie z przeszłością w drugiej lidze mołdawskiej, za którymi ciągnęły się zresztą zarzuty match-fixingu. Teraz przy Zagłębiu? Ludzie z innej bajki.
To nie oznacza, że zagrożeń nie ma. Są, ale zdecydowanie nie mogą bazować na krótkofalowym szwindlu.
Czy menedżerowie lubią swoich zawodników?
“Bo oni tu upchną swój szrot”. Tak, to jest zagrożenie, którego nie wolno lekceważyć. Natomiast znów, warto zadać pytanie – cui bono? Załóżmy, że agencja menedżerska faktycznie przejmuje klub i faktycznie umieszcza tu ośmiu swoich piłkarzy, którzy nigdzie indziej się nie nadawali. Biorąc pod uwagę, że rzecz dzieje się w I lidze – gdzie tu jest deal dla tej agencji? Ci piłkarze po roku jeszcze mocniej stracą na wartości, spadek z ligi to też spadki w rubrykach finansowych, a przede wszystkim – to skrajne psucie towaru. Handlarz zawodnikami ma zawodników pokazywać tak, by znaleźć kupca. A to oznacza, że dany klub zwyczajnie ma zwyciężać, albo przynajmniej nie zajmować 18. miejsca, jak Zagłębie Sosnowiec w I lidze.
Uważam, że niepokój byłby wskazany nawet w przypadku zespołów z dolnej części Ekstraklasy – tam faktycznie nieodpowiedzialna agencja mogłaby pójść na rympał, byle szybko wypromować paru swoich, zgarnąć pieniądze z Canal+, z miasta i ruszyć dalej. Ale to jest Zagłębie Sosnowiec, 18. zespół I ligi, z widokami na spadek o poziom niżej. Przychody są żadne. Scena do promowania diamentów żadna. Jedyne, co to faktycznie może widzieć agencja, to potencjał, by tanio kupić a potem tanio zbudować maszynkę do promowania. Ale w tym wypadku kluczowe jest właśnie “tanio zbudować”, co zapewne kibiców Zagłębia Sosnowiec nie powinno martwić. Wystarczy, że celem agencji będzie wyprowadzenie Zagłębia chociaż na poziom solidnej przyzwoitości pierwszoligowej.
Tu znów pewnie wracają pytania natury etycznej, gdzie klub, gdzie agencja, czyje interesy nadrzędne, jak to w ogóle długofalowo godzić. Ale tonący rzadko zwracają uwagę na etykę czy kolor koła ratunkowego, bardziej na to, czy da się to koło złapać ręką.
Moim zdaniem niebezpieczeństwem dla Zagłębia Sosnowiec nie jest żadna agencja menedżerska, żadne niejasności, żadne niezbyt transparentne układy. Niebezpieczeństwo jest bardziej trywialne, jak to zresztą często bywa. Boimy się w lesie niedźwiedzia, a ostatecznie łamiemy nogę na wystającym kawałku korzenia. Największym zagrożeniem dla Zagłębia jest fakt, że nawet najbardziej ceniona agencja menedżerska z najczystszymi intencjami i największymi pieniędzmi nie może być niczego pewna w I lidze. Bo to jest I liga, gdzie pieniądze nie dają przewagi, know-how nie daje przewagi, w ogóle nic nie daje przewagi, poza chichotem losu i łaskawym okiem bogini szczęścia.
A w takich warunkach nawet ceniony właściciel może szybko się zniechęcić. Czy to Rafał Collins, czy Rafał Collins z kolegami, czy koledzy z twarzą Rafała Collinsa – efekt może być taki sam. I wówczas wszystkie debaty na temat szczerości intencji czy rzeczywistej mocy agencji menedżerskiej będzie można odłożyć na półkę.
Tuż obok notatnika z Google’a, który już na zawsze spoczął na pawlaczu polskiej piłki, gdzie trzymamy różne graty i wspomnienia.
Komentarze