- Tomasz Foszmańczyk wraca do Ekstraklasy po siedmiu latach, ale tym razem zagra w niej z klubem, w którym stawiał pierwsze kroki w seniorskiej piłce
- W rozmowie z nami szeroko opowiada o czasach, które mogły zakończyć się upadkiem Ruchu
- Mówi także, co zyskuje drużyna, której szatnia niemal wyłącznie składa się z Polaków
Ruch Chorzów znów w Ekstraklasie
Przemysław Langier: Mając 37 lat wciąż da się odczuwać mrowienie przed startem ligi?
Tomasz Foszmańczyk (pomocnik Ruchu Chorzów): Jasne, że tak. I tak samo odpowiedziałbym, gdybym zaraz miał zacząć sezon nie w Ekstraklasie, a w I lidze. Prawdę mówiąc trudno mi wyobrazić sobie, by jakiś piłkarz nie odczuwał emocji związanych z początkiem rozgrywek.
Myślałem, że Ekstraklasa budzi jednak większe emocje niż niższe ligi.
Bo to prawda. Chciałem po prostu zaznaczyć, że napięcie i to uczucie “nie mogę się doczekać” towarzyszy zawsze, a różni się trochę skala. Ja nie spodziewałem się, że będę miał jeszcze okazję zagrać w Ekstraklasie, więc trudno, bym nie był podekscytowany w większy sposób. To wielka rzecz, której nie mogę się już doczekać.
“Nawet nie marzyłem”
Przychodząc do Ruchu w 2019 roku, gdy grał w II lidze, i w dodatku niedługo później z niej spadł, musiałeś brać pod uwagę, że karierę zakończysz na dość niskim szczeblu. Nie przeszkadzała ci taka wizja?
Nie, bo powiedziałem sobie jasno: stary, pewnie już nie osiągniesz Ekstraklasy, ale możesz stać się facetem, który pomoże zrobić pierwszy czy drugi krok w kierunku powrotu Ruchu na mapę Polski. Nawet w snach nie miałem prawa mieć awansu z Ruchem z III ligi do Ekstraklasy. Skupiałem się jedynie na planach krótkoterminowych. Zaczynamy trzecią ligę, więc trzeba awansować do drugiej. Jak już tam byliśmy – postarać się powalczyć o pierwszą. Wszystko, co wyżej – byłem pewien – będzie się dziać już bez mojego udziału. Ale zrobiliśmy to tak szybko, że nagle z piłkarza grającego na czwartym poziomie, stałem się zawodnikiem klubu Ekstraklasy.
Co zastałeś w klubie w 2019 roku, gdy do niego wróciłeś po latach?
W moim uznaniu niezłą drużynę, choć rozbitą po serii niepowodzeń i kiepskich wyników. Organizacyjnie w II lidze nie było tragedii, ale najgorsze było pół roku później po spadku do trzeciej. Wtedy realnie pojawiło się widmo upadku klubu. Tego przyznam szczerze nie zakładałem w momencie transferu – nie zakładałem, że spadniemy i nastąpi najgorsze.
Ruch leciał sezon po sezonie, a mówisz o organizacji bez tragedii. Jednak to zaskakujące.
W Ruchu zawsze było tak, że zawodnikom niczego nie brakowało pod kątem czystopiłkarskim. Warunki do treningu, bliskość hali, siłowni, zawsze stanowiły plus nawet na tle innych klubów. Nie można było narzekać na infrastrukturę, choć jeśli miałbym powiedzieć, co się zmieniło pod tym względem w porównaniu do mojego poprzedniego pobytu w Ruchu, powiedziałbym, że nic. Co w sumie można postrzegać jako minus, bo stadion jest stary. Na szczęście dziś już jest plan na coś innego. Ale patrząc tylko przez pryzmat tego, co piłkarz powinien mieć i co dostałem po przyjściu tu kilka lat temu, nie miałem powodów do narzekania.
Jaki był krajobraz po spadku do III ligi? Trzecim spadku z rzędu…
Były zgliszcza. Wszystko zmierzało do upadku, ale na szczęście nikt nie podjął decydującego kroku w tym kierunku. W tamtym czasie przychodziliśmy do klubu ze zwieszonymi głowami. Obserwowaliśmy pracowników, którzy mocno odczuli spadek. Było po nich widać, jak ich to dotknęło. Mieliśmy dwa wyjścia – albo się poddać i złożyć rękawice, albo powalczyć. Choć niewiele brakowało, byśmy nawet nie mieli okazji na walkę na boisku.
Mówisz, że klub mógł przestać istnieć. Jak to się stało, że nie przestał?
Przerażała wizja upadku sama w sobie. To by się wiązało z oddaniem symbolu i z oszukaniem ludzi, bo pracownicy, którzy przez długi czas czekali na swoje wypłaty, w ogóle by ich nie dostali. Zamknięcie Ruchu wiązało się z tyloma negatywnymi krokami, że to nie byłoby jak zamknięcie jakiegoś małego biznesu. Prawdę mówiąc nawet nie wiem, czy była jedna osoba decydująca, co dalej, ale w tamtym czasie grupy ludzi spotykały się w klubie – piłkarze, pracownicy i przedstawiciele kibiców. Rozmawialiśmy, czy warto podjąć rękawicę i na szczęście tak się właśnie stało.
Nowe otwarcie w Ruchu
Kiedy namacalnie dostrzegłeś jakieś zmiany zachodzące w Ruchu?
Mieliśmy bardzo kiepski początek sezonu w III lidze. Nie mając żadnego zwycięstwa na koncie po paru kolejkach, pojechaliśmy na ciężki wyjazd do Bielska-Białej. Na trybunach usiadło dwa tysiące kibiców Ruchu, a my wygraliśmy mecz z Rekordem 3:0. To był przełomowy moment pod kątem piłkarskim. Organizacyjnie zaczęło się zmieniać, gdy kibice dzięki swoim staraniom osiągnęli porozumienie z właścicielami i zakończył się ich bojkot, a później, gdy do klubu przyszedł prezes Siemianowski. Nagle okazało się, że mamy w klubie ludzi, którzy wiedzą, co robić, którzy są bardzo sprawni organizacyjnie, a do tego mają w sercu Ruch. Dla środkowiska to był znak, że ten klub może się wkrótce odbudować.
Od III ligi, po rocznym zatrzymaniu się w niej, szliście do góry rok po roku nie dokonując jakichś rewolucji w składzie. Aż tak niewielka jest różnica między kolejnymi ligami?
Nie do końca. Myślę, że już w III lidze mieliśmy bardzo mocny zespół, więc żadna rewolucja po awansie nie była potrzebna. Mieliśmy wielu piłkarzy, którzy już wtedy poradziliby sobie bez trudu w I i II lidze. Odchodzili od nas ludzie, którzy byli co najwyżej uzupełnieniem składu, albo wchodzili z ławki, a cała pierwsza jedenastka została po tym pierwszym awansie. Podobnie stało się rok później po wejściu do I ligi.
Mecz, przed którym był strach
Mieliście jakiś przełomowy moment sezonu w I lidze?
Nawet dwa. Pierwszy, gdy po przerwie zimowej graliśmy swój pierwszy mecz w Gliwicach. Nikt nie wiedział, jak to będzie wyglądać, nikomu na rękę nie było opuszczanie własnego stadionu. W klubie wszystkich to dotknęło, bo przecież straciliśmy jeden z najważniejszych atutów. Dziś już wiemy, że te obawy były niepotrzebne, ale wtedy pojawił się wielki znak zapytania. Żeby go usunąć, musiał pojawić się wynik. Pamiętam, że przed startem rundy mówiłem chłopakom, jak istotne jest, by wygrać w Gliwicach z Chrobrym Głogów. Jeśli wygramy – kibice dalej będą za nami jeździć, nakręcą się i zaraz będziemy mieli w Gliwicach drugi dom. Przy porażce, w dodatku w kiepskim stylu, podejrzewam, że zamiast 9 tys. ludzi na kolejnym meczu mielibyśmy 6-7 tys., a później tendencja byłaby malejąca. Wygraliśmy, w dodatku po golu w 100. minucie, co zbudowało atmosferę i już do końca w Gliwicach graliśmy bardzo dobrze.
Drugi przełom to mecz z Wisłą Kraków. Trafiliśmy na rozpędzony zespół, gdy sami byliśmy w małym kryzysie. Wisła przyjechała do Gliwic jako ekipa, która właściwie z każdym gładko sobie radziła. Mieliśmy obawy, w dodatku w szatni pojawił się jakiś wirus i trzeba było na szybko coś zmieniać. Na kilka godzin przed meczem nawet nie znaliśmy składu, jaki jest na siłach wybiec, a zagraliśmy jeden z lepszych meczów w sezonie. Po tym meczu eksplodowała wiara. Mieliśmy Wisłę za sobą, a w głowach przekonanie, że jesteśmy z każdym wygrać.
A z drugiej strony. Był moment, gdy czuliście, że ten awans może się wymknąć z rąk?
Ani przez moment nie straciliśmy wiary, że skończymy poniżej strefy barażowej, ale jeśli chodzi o awans bezpośredni, to tak. Po porażce w Katowicach, gdy Wisła miała następnego dnia mecz z Zagłębiem Sosnowiec, myślałem, że jest już po wszystkim.
Polska szatnia
Zdarzały się w tamtym sezonie mecze, że pełna meczowa kadra Ruchu składała się wyłącznie z Polaków. Masz poczucie, że to też pomaga w awansie? Że pomaga budować np. szatnię? Czy narodowość nie ma większego znaczenia?
Nie chciałbym generalizować, bo są różni Polacy i różni obcokrajowcy, ale generalnie jestem zwolennikiem tego, jak to wygląda u nas. Mam doświadczenie z innych klubów i widziałem często podejście wśród obcokrajowców na zasadzie: nie jestem związany z klubem, więc nie będę próbował wszystkiego naprawić, bo po co mam się zarzynać, jeśli za cztery miesiące mnie już tu nie będzie. Zdarzało się, że myśleli przede wszystkim o własnym zdrowiu, bo to w kontekście szukania następnego klubu ma przecież znaczenie. W Ruchu jest inaczej. Każdy jest na własnym podwórku, na mecze przyjeżdżają rodziny. Ci piłkarze naprawdę żyją Ruchem, nawet jeśli wcześniej nie byli związani ze Śląskiem. Inaczej się gra u siebie w domu, a inaczej w obcym kraju, w którym niekoniecznie dobrze się zaaklimatyzowałeś.
Widziałeś naocznie sytuacje, w których obcokrajowcy mieli kolokwialnie mówiąc wywalone? Zdradzisz nazwiska?
Na pewno nie będę tutaj wywlekał takich rzeczy. I w sumie nie wiem, czy nazwałbym to w ten sposób, że mieli wywalone, ale tak – widziałem różne fochy, które pojawiają się, gdy trener sadzał ich na ławce, albo gdy ich forma nie była optymalna. To wpływało na atmosferę w szatni i na pewno nie w sposób pozytywny. U nas takie rzeczy są szybko eliminowane, co w międzynarodowych szatniach już takie proste nie jest.
Tamte czasy już minęły…
Ten poprzedni Ruch, grający swoje ostatnie sezony w Ekstraklasie, kojarzył się z wiecznymi problemami. Na przykład z zaległościami finansowymi. Zdarzało się, że po powrocie też trzeba było poczekać?
Chyba tylko w pierwszych miesiącach po spadku do III ligi. Dziś nawet nie pamiętam, ilu miesięcy sięgały zaległości, ale później przyszedł prezes Siemianowski i postawił sobie za punkt honoru, by od tego momentu Ruch był kojarzony z regularnością. Będąc piłkarzem Ruchu mam obecnie pewność, że wszystko będzie na czas.
No to czas na test. Premia za awans do Ekstraklasy jest już na kontach?
Tak. Była wypłacona zaraz po awansie. Tak samo jak w przypadku wejścia do I ligi rok temu. Nie są to pieniądze porównywalne z tymi, jakie wypłaca się w innych klubach, ale pewnie dużo łatwiej kogoś przekonać do przyjścia do klubu obiecując taką premię i ją płacąc, niż dając wirtualne miliony. A nawet z tego sezonu znam sytuację z innych klubów, że nie wszyscy piłkarze otrzymali to, co mieli powiedziane.
Słyszałem, że w przeszłości twój agent wydzwaniał do Ruchu spytać, czy byłoby miejsce na twój powrót. Skąd takie przywiązanie?
Bo zawsze miałem sentyment do Ruchu i faktycznie chciałem tu wrócić. Trafiłem tu jako junior, stawiałem młodzieńcze kroki, trafiłem do pierwszej drużyny. Jak się nie mylę, trzykrotnie próbowałem dostać się tu z powrotem, ale za każdym razem byłem odprawiany z kwitkiem. Wtedy Ruch najwidoczniej nie potrzebował Foszmańczyka, ale potrzebował w trudniejszym momencie i fajnie, że ostatecznie spięło się to klamrą.
Po tylu awansach, po sięgnięciu po Ekstraklasę, jest w ogóle jeszcze coś, o czym sportowo marzysz?
Nie mam wielkich oczekiwań. Chcę w niej po prostu grać i by drużyna godnie reprezentowała Ruch.
Jesteś dziś kimś w rodzaju gościa, który za pomocą swojego doświadczenia trzyma krótko młodych? Kiedyś wspominałeś, że różnica w ich podejściu do piłki między kiedyś a dziś jest spora.
Zgadza się, choć u nas aż tak źle to nie wygląda. Staramy się, by funkcjonowały wzorce z dawnych czasów, choć z wyrzuconymi elementami, które były skrajnie negatywne. Dlatego młodzi w Ruchu na pewno nie mają łatwo, ale jestem pewien, że po czasie to docenią. Sam przecież też przed laty marudziłem na starych, a dziś jestem im wdzięczny. Dlatego staramy się prowadzić młodych taką drogą, by doceniali, co mają i gdzie się znaleźli. I że jedynym sposobem na utrzymanie się tu lub pójście wyżej jest ciężka praca.
Jest jedna podstawowa różnica, jeśli chodzi o młodzież w piłce kiedyś i teraz. Przepis o młodzieżowcu.
On raczej nie rozleniwia, ale jest dobry pewnie tylko dla dwóch chłopaków w klubie, którzy grają regularnie. Dostają minuty i de facto mają je zagwarantowane, ale jeśli jesteś trzecim-czwartym, to trener nie puści cię na wypożyczenie, jak miałoby to miejsce kiedyś, bo musisz być w odwodzie, gdyby pierwszy lub drugi złapał kontuzję. To się w sumie rzadko zdarza, więc chłopaki jeżdżą na mecz tylko po to, by sobie go pooglądać. Nie może w tym czasie grać w rezerwach, nie może w juniorach, bo mecze często się pokrywają.
Jakim trenerem jest Jarosław Skrobacz? Typ kolegi z szatni, czy gościa z twardą ręką?
Oczywiście, że potrafi walnąć pięścią w stół, ale raczej ta pierwsza odpowiedź jest poprawna. Sprawy załatwiamy po przyjacielsku. Jest dużo rozmowy, mało skakania do gardeł. Trener daje nam wolną rękę w zarządzaniu szatnią i wkracza dopiero, gdy pojawia się jakiś problem przekraczający możliwości kapitana czy rady drużyny. Ten model się sprawdza, a relacja, którą zbudowaliśmy na przestrzeni lat, jest bardzo fajna.
Traktuje cię jako przedłużenie swojej ręki?
Chyba tak. Naszą relacja z mojej perspektywy jest wzorowa. Każdy trener chce mieć w drużynie kogoś doświadczonego, by nie musieć wszystkiego robić samemu i tracić na to czas. W Ruchu takiego problemy nie ma.
Co po zakończeniu nadchodzącego sezonu w Ekstraklasie nazwałbyś sukcesem?
Utrzymanie na pewno będzie sukcesem, a spokojne utrzymanie – nawet dużym. Osobiście chciałbym, byśmy wychodzili na każdy mecz z przekonaniem, że możemy wygrać, bo to będzie znaczyć, że punktujemy regularnie.
Komentarze