- Piłka nożna jak żaden inny sport jest wyczulona na kit, o czym boleśnie przekonali się najważniejsi krajowi politycy
- Mariaż futbolu z polityką jest coraz bardziej intensywny, co niesie za sobą szereg korzyści – ale i szereg zagrożeń
- Czy górnośląska lekcja zostanie zapamiętana przez obie strony, i środowisko futbolowe, i świat wielkiej polityki?
Stadion dla Ruchu i politycy
W tym dramacie mieliśmy trzy akty, każdy bardziej bolesny od poprzedniego. Zaczęło się dość niewinnie – od genialnego pomysłu, by hit I ligi, zgodowy mecz Ruchu Chorzów z Wisłą Kraków, rozegrać na Stadionie Śląskim. Tak naprawdę pomysł wydawał się pozbawiony wad – dwie rozpędzone ekipy grające o awans do Ekstraklasy. Wielka przyjaźń, która od paru lat łączy kibiców z obu miast. Gigantyczne zainteresowanie kibiców, którzy regularnie wypełniają do ostatniego miejsca i stadion w Gliwicach, gdzie tymczasowo gra Ruch, i stadion w Krakowie, na którym występuje Wisła. Do tego dochodzi kryterium geograficzne oraz brak utrudnień logistycznych – z Krakowa na Stadion Śląski przejedzie się w półtorej godziny, a dla niektórych fanclubów Wisły – jak choćby z Olkusza – wycieczka na Śląski byłaby w sumie mniejszym wyzwaniem niż wyjazd na mecz domowy w Krakowie.
Nie będę starał się szacować dokładnych liczb, ale przekroczenie 20 tysięcy widzów wydaje się formalnością, szczególnie, jeśli obie ekipy utrzymają formę i swoje miejsca w tabeli do momentu rozegrania meczu. Wydawało się więc, że to święto I ligi i całej polskiej piłki – w końcu na murawie mierzyliby się zdobywcy łącznie ponad 25 mistrzostw – musi mieć odpowiednią oprawę. Musi być rozegrane na Stadionie Śląskim.
Negocjacje rozbiły się podobno o sposób podziału kosztu ewentualnych napraw, zwłaszcza napraw bieżni, jeśli zostałyby przypalone środkami pirotechnicznymi. Na Śląskim mają się odbywać liczne imprezy lekkoatletyczne, w tym z udziałem gwiazd światowego topu, a jednak niewiele potrzeba, by doszło do uszkodzeń, nawet bez intencji kibiców, tworzących meczową oprawę. Choć negocjacje zakończyły się w dość chłodny, może nawet zimny sposób – obie ekipy poszły w swoją stronę, Ruch zajął się organizacją meczu w Gliwicach, Stadion Śląski przygotowaniami do swoich imprez. Kibice wystawili pod stadionem transparent “zakaz gry w piłkę”, ale tak naprawdę na tym się skończyło. Oczywiście – cała afera tylko podkreśliła, jak głęboki jest problem z infrastrukturą Ruchu Chorzów. Na nowo rozgorzała dyskusja o tym, jakim cudem prezydent obiecujący budowę nowego stadionu dla Niebieskich już w 2014 roku, nadal nie wybudował nic. A przecież w międzyczasie Cicha 6 przestała być bezpieczna dla kibiców i Ruch został zmuszony do wyprowadzki.
Sprawa poniosła się echem dwutorowo. Zaczęło się od wizyty Donalda Tuska na Górnym Śląsku, który został zapytany przez jednego z uczestników spotkania o nowy stadion dla Ruchu Chorzów. Wszak prezydent Andrzej Kotala to samorządowiec, który do wyborów szedł w barwach Platformy Obywatelskiej, więc prośba o interwencję do niejako zwierzchnika Kotali wydawała się uzasadniona. Oczywiście Donald Tusk zapewnił o wsparciu, a nawet spontanicznie przyjął zaproszenie od kibica do wspólnego oglądania meczu reprezentacji Polski. Była piłka w prezencie dla dzieciaków, sympatyczne krótkie filmiki z żonglerki w przedpokoju, słowem: piękny piłkarski klimat, bo przecież wszyscy kochamy futbol. Problem pojawił się dopiero wówczas, gdy ten sam kibic Ruchu odwiedził kolejne spotkanie Donalda Tuska, już w Strzelcach Opolskich, pytając o ten sam problem, który nie został w najmniejszym stopniu poruszony pomiędzy spotkaniami. I wówczas już piękny piłkarski klimat został nieco nadpsuty – kibicowi zabrano mikrofon, a następnie z sieci zniknęły ckliwe materiały z niedawnych odwiedzin w jego domu.
Spoiler: stadion dla Ruchu nadal nie powstał. Nie ma też wiarygodnych informacji o tym, jakie kary wymierzył prezydentowi Chorzowa Donald Tusk za jego opieszałość w tym temacie.
To byłaby nawet sympatyczna opowiastka o tym, jaką rolę odgrywa w życiu nadzieja – otóż żadną, przedłuża jedynie złudzenia i potęguje rozczarowanie. Ale niestety, jak to w polityce – jeśli napastnik rywala marnuje sytuację, przeciwnik jest po prostu zmuszony wyprowadzić kontratak.
Mateusz Morawiecki, nasz premier, który w piłce nożnej zasłynął m.in. wrzuceniem granatu w postaci niesławnej premii w okresie przedmundialowym, postanowił przycupnąć na jednej z chorzowskich ławeczek i świeżym spojrzeniem zachwycić cały Górny Śląsk.
– Mecz I Ligi pomiędzy Ruchem Chorzów a Wisłą Kraków może jeszcze się odbyć na Stadionie Śląskim! Stadion Śląski, którego właścicielem jest Marszałek Chełstowski, nie był w stanie zabezpieczyć obiektu, strony nie doszły do porozumienia. Dlatego wzywam Marszalka, aby nie blokował działań państwa. Jesteśmy w stanie ubezpieczyć odpowiednie elementy na stadionie. Możemy mieć na Śląsku piłkarskie święto! – napisał na Twitterze premier, wywołując prawdziwą konsternację nawet u władz Ruchu Chorzów.
Klub grzecznie podziękował za zaangażowanie, ale jednocześnie zaznaczył, że na zmianę obiektu jest już zbyt późno, właśnie zresztą rozpoczyna sprzedaż biletów na mecz Ruch – Wisła w Gliwicach, a więc temat jest zamknięty. Dlaczego Mateusz Morawiecki wyjechał nagle ze swoim “w moim słowniku nie ma słowa niemożliwe”? Trudno powiedzieć na ile to reakcja na górnośląskie problemy Donalda Tuska, a na ile szczera chęć pomocy chorzowianom i przy okazji Wiśle Kraków. Niestety dla Morawieckiego – podobnie jak zimą, w okolicach afery premiowej, dość szybko wyszło na jaw, że premier totalnie, ale to naprawdę totalnie nie interesuje się piłką nożną. Ta gorąca propozycja, ten wielki apel do Marszałka – to pierwsza część, wypadałoby się przed tymi gorliwymi prośbami skonsutlować z Ruchem Chorzów, czy w ogóle technicznie taka operacja ma szansę powodzenia. Gorzej, że premier postanowił dodatkowo wypowiedzieć się w temacie nieco szerzej.
– Stadion Śląski to nie tylko perła sportu z historii, ale to może być również perła, którą będziemy się szczycić w przyszłości. To nie tylko duma Polaków wszystkich, bo przecież na tym stadionie odnosiliśmy wspaniałe zwycięstwa. To także niezwykle ważny stadion dla wspaniałego klubu sportowego Ruch Chorzów – powiedział premier cytowany przez PAP. Jak dodaje Eska: szef polskiego rządu dodał, że państwo jest w stanie przeznaczyć, co najmniej 50 proc. na to, aby ten stadion jak najszybciej wrócił do życia. – Aby kibice Ruchu Chorzów, wszyscy fani polskiego sportu, mieli Stadion Śląski z powrotem w swojej dyspozycji.
Czy premier pomylił Stadion Śląski ze stadionem przy Cichej 6? Czy w ogóle ma świadomość, że to są dwa różne obiekty? Czy wie, albo czy wiedział podczas swojego apelu do marszałka, że Ruch jest bezdomny nie z uwagi na złośliwość władz Stadionu Śląskiego, ale z uwagi na stan techniczny obiektu przy Cichej? Czy premier będzie próbował wyremontować świeżo oddany do użytku Stadion Śląski? Czy jednak ta obietnica dotyczy Cichej?
Politycy a Ruch
- Ręce precz od Ruchu!
- Trudno przewidzieć
- Oczywiście, klub może otrzymać miliony
- Może, ale nie musi, nie?
- Po wyborach Ruch nie będzie potrzebny politykom
Tyle pytań, a tak mało odpowiedzi. Plus jest jeden – dość szybko środowiska obu polityków zorientowały się, że ten Ruch Chorzów to jest jakiś dziwny i nie ma sensu z nim dłużej współpracować.
Ale w praktyce – taki jest chyba świat futbolu. Być może to doświadczenia z barwnej historii tej dyscypliny w Polsce. Przez gabinety rodzimych stadionów przewinęła się taka galeria postaci, że naprawdę dałoby się z tego uskładać całą kohortę ludzi o tak oryginalnych pomysłach na szwindle, tak absurdalnych sposobach rozwiązywania konfliktów i tak nieszczerych uśmiechach, że można byłoby podbić dowolny kraj bez jednego wystrzału. Latami hartowano nas jak najtwardszy metal, rzucając nam tych wszystkich Meresińskich, Cacków czy Królów. Każdy był inny, każdy miał zupełnie inny zestaw podejrzanych cech, ale jednocześnie łączyło ich jedno – każdy kolejny wzmagał czujność, potęgował ostrożność u całego środowiska piłkarskiego. Wyczuleni na kit, sceptyczni do granic. A wobec tego – dla polityków jednak niezbyt przydatni.
Zobacz także: Co dalej z dopingiem na Narodowym?
To jedna strona medalu, nie da się tutaj zrobić prostej kampanii wyborczej. Ale sęk w tym, że tam gdzie nie działa łopata, może działać sztylet. Te dość brutalne zagrywki z udziałem topowych polityków to przecież tylko głośny pierwszy plan. Na planie drugim mamy spółki skarbu państwa coraz szczelniej oplatające niektóre kluby, ale też całe organizacje. Mamy lokalnych polityków, których wsparcie potrafi być przydatne przy rozmowach ze sponsorami, szczególnie z branży energetycznej. Mamy Orlen, PGE, mamy PKP Cargo i całą resztę spółek, które pukają do drzwi futbolu. Mamy wrocławskie ZOO, mamy Miasto Zabrze i mamy sesje Rady Miasta w Kielcach. Korzyści są oczywiste – dla wielu klubów kroplówki z tych miejsc to sens istnienia. Wystarczy spojrzeć całościowo na historię GKS-u Bełchatów, jego imponującego rajdu aż do wicemistrzostwa oraz spektakularnego upadku, aż do obecnej pozycji w IV lidze.
Ostatnie ruchy, drobne, ale jednak zauważalne, potwierdzają, że świat wielkich pieniędzy, kierowanych w określone miejsca wyłącznie dzięki politycznemu wstawiennictwu, coraz intensywniej flirtuje z futbolem. Ale czy długofalowo to na pewno odpowiednia droga?
Nie chcę tutaj udawać ślepego na jednego oko – pamiętam wciąż mistrzostwo Piasta Gliwice, ufundowane w dużej mierze przez gliwickich podatników. Pamiętam podium Zagłębia Lubin i Śląsk Wrocław z mocną bandą. Ale jednocześnie mam wrażenie, że nasz futbol przeżywa moment dość intensywnego “cywilizowania”. Powoli klaruje nam się czwórka, która wyraźnie ucieka peletonowi – nie chodzi tutaj wyłącznie o ligową tabelę, ale też całą organizację klubu, od akademii po piramidę sponsorską. Ktoś powie – dobrze sobie radzą, więc nie potrzebują wsparcia samorządu. A jednak – Lech, Pogoń i Raków to firmy, które po prostu od lat robią swoje, konsekwentnie, bez nerwowych ruchów i bez wiecznego targowania o wysokość daniny z odpowiedniej jednostki samorządowej. Legię traktuję w nieco innych kategoriach, bo niestety widziałem jej sprawozdania finansowe oraz jej własne komentarze do sprawozdań finansowych. Mimo wszystko jednak, trzeba jej oddać – Dariusz Mioduski bawi się głównie za swoje.
W I lidze w TOP 4 mamy zbliżoną sytuację, gdzie Bruk-Bet, Wisła i ŁKS to kluby praktycznie pozbawione istotnego finansowego wsparcia samorządowego. A jednak – kluby, które potrafiły rzucić rękawice konkurencji z o wiele większymi wpływami ze swoich jednostek, albo wręcz – konkurencji o statusie spółek miejskich.
- Zobacz także: Tabela 1 Ligi – aktualna sytuacja
Byłoby dużym nadużyciem streścić problemy Górnika Zabrze, Śląska Wrocław czy na zapleczu: GKS-u Tychy albo Zagłębia Sosnowiec, wyłącznie do struktury właścicielskiej. Natomiast zaczynają nam się zarysowywać pewne trendy, które moim zdaniem – mogą już pozostać z nami na dłużej. Jak to się niezbyt elegancko ujmuje w środowiskach biznesowych, cytując Warrena Buffeta – podczas odpływu widać, kto pływał nago.
Ten absurdalny początek kampanii wyborczej moim zdaniem powinien stanowić nauczkę dla obu stron. Przypływ potrwa do wyborów, może trochę dłużej. Potem w grę wejdzie reguła Warrena Buffeta. Kto za mocno uwierzy w zbawienną moc polityków, czy to lokalnych, czy na szczeblu krajowym – może się przebudzić na plaży.
Komentarze