Olkiewicz w środę #30. Nic nie boli bardziej, niż służbista na drodze pasjonata

Jakub Olkiewicz w środę
Obserwuj nas w
Na zdjęciu: Jakub Olkiewicz w środę

Zacznę górnolotnie: piłka nożna to dla wielu ludzi największa pasja. To ten moment tygodnia, w którym świat przestaje na moment krążyć, problemy na moment przestają istnieć. Niezależnie od sposobu, w jaki chłoniesz futbol, odczucia są zbliżone. Kibic na stadionie na moment ma przed oczami wyłącznie ulubionego zawodnika i tą łachudrę, bramkarza rywali. Nie liczą się inflacje, bomby, ceny, liczy się lewa noga Pirulo i prawa ręka tego typa między słupkami.

Piłkarz-amator przez chwilę zapomina o nadwadze, o raporcie do przygotowania na ASAP, o tym, że ukochany kiosk właśnie się zwinął. Jest on, jego własne ograniczenia, zielony dywan pod nogami i podobnie otyły przeciwnik po drugiej stronie wysypanej wapnem linii. Trener dzieciaków na moment zapomina, że połowa jego drużyny nie płaci składek, a rachunki za prąd mocno skoczyły do góry, liczy się potencjał, jaki widzi w Kowalskim, licząc, że kiedyś z dumą powie o nim: to mój wychowanek. A kto wie, może kiedyś Kowalski nawet przyniesie koszulkę Wigier Suwałki z podpisem: dla pierwszego trenera.

Jakkolwiek banalnie, patetycznie, karykaturalnie to zabrzmi – to są chwile, które łączą bez względu na granice, status materialny, posiadane umiejętności, status, doświadczenie, wiek. To są chwile, gdy słowo “pasja” brzmi najpełniej i najpiękniej, chwile, gdy naprawdę da się niemalże namacalnie poczuć uczestnictwo w czymś naprawdę dużm, globalnym, o światowym zasięgu. Nawet jeśli właśnie pod nosem wyzywasz sędziego na B-klasowym kartoflisku, nawet jeśli to tylko mecz biznesowej ligi szóstek. Niezależnie od tego, czy jesteś kibicem, sędzią, trenerem czy piłkarzem. Właśnie porzuciłeś ciepły fotel, właśnie zrezygnowałeś z możliwości obejrzenia kolejnego odcinka ulubionego serialu, właśnie wyparłeś się jakże kuszącego scenariusza w postaci przepysznego obiadu u mamy lub babci. A to wszystko po to, by oddać się bez reszty własnej pasji. Wydrzeć mordę, strzelić gola, poprowadzić drużynę do zwycięstwa. Uczestniczyć w futbolu. Pisać kolejne epizodziki tej wielowątkowej epopei. Nawet jeśli przy opasłych rozdziałach pisanych przez profesjonalistów, każdy z nas jest jakimś pokracznym bohomazem na marginesie – to jest właśnie nasz pokraczny bohomaz.

Okej, mam już ten tandentny, banalny i karykaturalny początek za sobą, więc mogę napisać teraz zupełnie wprost i bez ogródek – nieprawdopodobnie wkurwia mnie obecność na świecie ludzi, którzy za życiowy cel postawili sobie stać na drodze między pasjonatami a ich pasją. A niestety, muszę tu wskazać od razu dwa bardzo głośne przypadki z ostatnich tygodni, które są dla mnie tak irracjonalne, że niemal trudne do uwierzenia.

Uwaga natury generalnej – amatorski futbol jest momentami przesadnie obwarowany ograniczeniami. Co prawda sporo już się zmieniło, co prawda trudno tutaj porównywać na przykład niesamowicie pro-amatorski Łódzki Zwiążek Piłki Nożnej i choćby jeden z sąsiednich związków, zakładających, że już B-klasowy klub musi się mocno profesjonalizować. Ale jednak, zasadniczo można narzekać – dałoby się to zrobić jeszcze prościej, być może ratując w ten sposób kilka klubów, których zawodnicy rozpierzchli się po ligach szóstek. Natomiast nie jestem anarchistą. Zdaję sobie sprawę, że B-klasowy piłkarz wybiegający na boisko w ramach okręgowego Pucharu Polski w teorii ma przed sobą jakieś 23, może 25 meczów, by zagrać w europejskich pucharach. Staje się częścią organizmu, który już za rogiem robi się w pełni poważny. Możemy się oszukiwać, ale w na poziomie III ligi są już naprawdę niezłe pieniądze i porządna konkurencja, szczyt IV ligi też płaci godnie. Zabawa w futbol to tak naprawdę A-klasa i B-klasa, bo i już w okręgówce zazwyczaj da się coś zarobić – a gdzie da się zarobić, tam zabawa zamienia się niepostrzeżenie w robotę. No ale właśnie. Po coś ta B-klasa oraz A-klasa istnieją. I z jakichś względów nikt nie oburza się, gdy określa się to granie “zabawą w futbol”.

Tak, chcę nawiązać do sytuacji z Interem Warszawa, bo to kuriozum na tak wielu poziomach, że sam się zastanawiam – kto właściwie chce to firmować? Po co? Inter Warszawa występuje w warszawskiej B-klasie, to typowa drużyna hobbystyczna, bez ambicji szybkich awansów rok po roku, bez ściągania gwiazd z nazwiskami. Tak samo ich rywale sprzed paru dni, Kamionek Warszawa, oba zespoły spokojny środek tabeli, trudno ich posądzać o to, że przyjeżdżają na mecze w celach innych niż realizowanie swojej pasji, o której sieknąłem ten patetyczny wstęp. Miejsce akcji – urokliwe jak cała piłka niższych lig, stadion warszawskiego AWF-u, na którym grała chyba większość drużyn z warszawskiego folku futbolowego. Tak, również w tym sezonie. Tym razem jednak na stadionie zawitał OBSERWATOR z MZPN-u. Brzmi jak potwór z Diablo, a zachowuje się jeszcze gorzej.

Instytucja obserwatora w B-klasie, który w dodatku poczuwa się do czegoś innego niż obejrzenie sobie jak fajnie chłopaki w piłeczkę grają i ewentualnie jak tam sędziemu gwizdanie wychodzi, to jakieś kuriozum. W jakim celu na meczu B-klasy znajduje się w ogóle obserwator? Czy on tam chce weryfikować ciężar piłek? Sprawdzać, czy w protokole nikt błędu ortograficznego nie zrobił? Jakie ma kompetencje, których nie ma arbiter i jego dwójka asystentów? Z odpowiedzią przyszedł Michał Zachodny, dziennikarz i człowiek związany z Interem Warszawa. Otóż obserwator zażądał oficjalnych dokumentów potwierdzających wymiary boiska. Boiska, na którym grano przed Interem i po Interze, ba, nawet tego samego dnia. Boiska, które jest w bezustannym użytku, z którego – jak zresztą z większości warszawskich boisk – ludzie prawie nie schodzą. Gość się uparł, koniec. Mecz się odbył, w końcu obie amatorskie drużyny piłkarskie przyjechały – co za dziwactwo – zagrać amatorsko w piłkę. Ale obserwator wysmarował sążniste pismo do swojego pracodawcy, a MZPN przybił Interowi walkower za “nieprzygotowanie boiska do meczu”. Nieprzygotowaniem tym miał być brak okazania licencji oraz “nieokazanie weryfikacji boiska”. Swoją drogą – ciekawe, czy MZPN konsekwentnie wlepi walkowery innym drużynom, które tego dnia grały na tym właśnie boisku – a jeśli nie, to czy jakieś kary spotkają innych obserwatorów, którzy haniebnie nie dopełnili swoich jakże istotnych obowiązków.

Cała sytuacja generalnie życia nikomu nie zmieni, amatorzy ostatecznie i tak sobie pograli, wynik w tabeli aż tak istotny nie jest, gdy grają dwa zespoły środka. Oczywiście, finansowo straci pewnie Inter, za te wszystkie bzdety, które trzeba teraz wyprostować za pomocą oficjalnych pism, natomiast nie sądzę, by Inter od tego upadł. Chodzi jednak o zasady. Jakiś gość stanął twardo na drodze stuprocentowych pasjonatów i ich ogromnej pasji. Choć starałem się uważać na polskim, a następnie wiele lat spędziłem stukając w klawisze – trudno mi znaleźć odpowiednio obelżywe słowa, by uhonorować zachowanie tego typu działacza. Piłkarze chcą grać, sędziowie chcą gwizdać, mecz się odbywa, choć oczywiście bez błogosławieństwa MZPN-u z całą łaską płynącą z tego uświęcenia. Tylko jeden typ próbuje poczuć się ważniejszy, niż jest w istocie.

Potem – również w MZPN-ie – nastąpi wielkie zdziwienie – czemu ludzie przewędrowali do Playareny, gdzie wystarczy się zdzwonić a potem wklepać wynik w Internet? O ile pamiętam – Playerana pewnie nie rozsyła delegatów, którzy weryfikują, czy boisko na pewno nie zmieniło swoich wymiarów od ostatniego spotkania rozegranego kilkanaście godzin temu.

To jest jeden rodzaj irracjonalnego służbisty – delegat, który spieprzył niedzielę 40 pasjonatom, spotykającym się na arenach 8. ligi. Drugi rodzaj to instytucjonalne stawanie na głowie, by pasjonatom maksymalnie utrudnić życie. Nie chcę się tutaj rozckliwiać prywatnymi historiami o całościowym koszcie wyjazdu na mecz ŁKS-u w Chojnicach, wliczając w to mandaty, moim zdaniem dość naciągane. Skupię się na fanach Polonii Warszawa. Od początku sezonu mają mocno pod górkę z lokalną policją, co oburzyło nawet grono polityków. Uznanie wszystkich spotkań przy Konwiktorskiej jako meczów “podwyższonego ryzyka” zakrawało o absurd, szczególnie, biorąc pod uwagę klasę ligowych rywali, wśród których znalazły się kluby z tak krwiożerczymi fanatykami jak Wisła Puławy czy Garbarnia Kraków (najbardziej brutalni są kibice Garbarni, stara przyśpiewka, której nauczył mnie serdeczny kolega Radek z Kartoflisk).

Gdy w końcu wspólnymi wysiłkami kibiców, klubu oraz polonijnego środowiska politycznego udało się zdjąć tę irracjonalną i utrudniającą życie decyzję (podwyższone ryzyko to m.in. ograniczone możliwości cateringowe, większe koszty ochrony, trudniejsze wejście na stadion i szereg innych upierdliwych detali), policja zrobiła… to.

Policja wypuszczała kibiców tzw. szpalerem, znanym doskonale fanatykom, którym zdarzyło się uczestniczyć w meczach wyjazdowych. Na czym szpaler polega – nietrudno się domyślić. Bramy sektora otwiera się w taki sposób, by kibice wychodzili pojedynczo (absolutnie ignorując, jakim zagrożeniem dla bezpieczeństwa jest tego typu sztuczny tłok). Następnie kibice kroczą pomiędzy policyjnymi tarczami, czasami jeszcze – okazjonalnie – pozując do policyjnej kamery z dowodem osobistym przy twarzy. O ile wyjazdowicze są już raczej zaprawieni w bojach i na nikim takie bonusowe 40 minut na świeżym powietrzu nie robi wrażenia, o tyle mecze domowe, gdzie często zabiera się dziadka, babkę i trójkę wnucząt… Cóż, do tej pory takich trików policja raczej nie stosowała.

Trzy tysiące kibiców, pojedynczo, wąskim przesmykiem między policjantami w pełnym ekwipunku. Chuligani, ultrasi, ale też zwykli sympatycy futbolu, może jacyś turyści, pewnie trochę dzieciaków i seniorów, których widać nawet na fotorelacjach. Po co? W jakim celu? Zwłaszcza na stadionie wyposażonym w zgodny z II-ligowymi wymogami monitoring?

Co się udało osiągnąć szpalerem, czego nie udałoby się osiągnąć analizą monitoringu?

Apeluję z tego miejsca do wszystkich, których życiową ambicją, celem oraz wielką misją jest utrudnianie realizowania swojej pasji kibicom, piłkarzom-amatorom, trenerom. Znajdźcie sobie jakąś swoją pasję. Najlepiej jak najdalej od nas.

Komentarze