- Latami w polskiej piłce inwestor kojarzył się z bogatym szejkiem lub wujkiem z USA, który swoją ogromną fortuną wywinduje klub do poziomu europejskiej potęgi
- Doświadczenia z zagranicznymi (i nie tylko) inwestorami pokazują jednak, że często transakcja może przypominać bardziej kosztowny i nieprzemyślany ślub, niż hollywoodzką bajkę
- Obecne zmiany właścicielskie w polskiej piłce udowodniły, że sam tytuł “zagranicznego inwestora” nie jest jakąkolwiek gwarancją, dlatego każdy przypadek należy badać dogłębniej, niż tylko poprzez pryzmat nagłówków
Inwestorzy w polskiej piłce. Opowieść smutna
“Szacunek budzi nie to co przyjmujesz, a czego odmawiasz” – wyśpiewał kiedyś popularny raper Mes, sugerując, że czasem to właśnie odpuszczenie, odmowa, wycofanie się bez brawury bywa rozwiązaniem najbardziej chwalebnym. Zapewne nie miał na myśli wyłącznie transakcji właścicielskich w polskich klubach piłkarskich, ale wielu zapewne zgodzi się, że słowa pasują w pełni do rodzimego futbolu w latach dwudziestych XXI wieku. Wiele wskazuje na to, że wreszcie, po wielu latach, po wielu nieudanych próbach, w Polsce zaczyna kiełkować namiastka realizmu politycznego.
Cofnijmy się bowiem o kilkanaście lat i przypomnijmy sobie, jaką niekłamaną, szczerą i hurraoptymistyczną euforię budziły choćby najdrobniejsze wzmianki o inwestorze. “Inwestor” w polskiej piłce przez lata stał się bytem niemalże z pogranicza metafizyki. Każdy klub miał przynajmniej jedną wzruszającą historię o szejkach z Dubaju, którzy już pakowali walizki na lotnisku, ale zatrzymał ich wybuchający na Islandii wulkan. Każdy klub miał postać, którą wspominał z rozrzewnieniem – tak, to on reprezentował właśnie ten fundusz inwestycyjny, ale niestety – zamiast w moją Drużynowiankę zainwestowali w FC Team z Anglii. Inwestor. Może to naleciałość z lat dziewięćdziesiątych, gdy wystarczyło mieć garnitur i szelki, by uchodzić za człowieka interesu? Może to jeszcze echa kompleksów wobec świata zachodniego, pielęgnowanych przez całe dziesięciolecia? Albo po prostu naiwność wynikająca z oczywistego braku merytorycznego przygotowania, by trafnie oceniać intencje potencjalnych kupców?
Trudno wskazać jednoznaczną przyczynę, ale latami inwestor w polskiej piłce to był gość. Można się dzisiaj śmiać, ale na kambodżańskiego księcia działającego w komitywie ze szwedzkim wrestlerem nabrali się nie tylko kibice Wisły Kraków, ale i część dziennikarzy. Kurczę, w dobie prześwietlania wszystkich na sto sposobów jakiś gość dotarł do punktu, gdy czas poświęcił mu prezydent Krakowa. Do dziś nie wiem, kim był ten dżentelmen z parasolką, którego prezydent Majchrowski raczył określić mianem “pana skośnookiego”. Może aktorem, może przypadkowym słupem, a może naprawdę księciem z Kambodży, który latał tanimi liniami. Księciem ze zubożałej rodziny królewskiej, to przecież możliwe. Tak czy owak – przyjęto go z honorami, tylko dlatego, że miał łatkę INWESTORA.
Jakub Meresiński na tytule poważnego inwestora przewiózł się przez dwa miasta, gdy część dociekliwych odkrywała kolejne czerwone flagi migające gdzieś obok głowy popularnego “Meresia”, część wierzyła na słowo – to gość, któremu warto powierzyć interesy naszego klubu. To inwestor z prawdziwego zdarzenia, to jest facet, który da nam upragnione sukcesy.
Nie chodzi tu o wytykanie palcami czy wyszydzanie tych, którzy złapali się na cyrkowy numer. W Kielcach specjalną konferencję miał legendarny w pewnych kręgach pan w dżinsowej kurtce, który miał reprezentować jakichś przepotężnych bogaczy. Okazało się, że był na tyle tajemniczy, że nie zdradził nie tylko personaliów swoich i swoich mocodawców, ale też jakichkolwiek planów na Koronę. Ktoś go wpuścił do konferencyjnej, ktoś poważnie potraktował obietnice i zapewnienia. Ale czy można winić? To miał być przedstawiciel INWESTORA.
Sam jestem kibicem, właściwie fanatykiem, sam wiem, co to oznacza. Sam czekałem na lotnisku na szejków z Dubaju, z Kataru, z Doha, z różnych miejsc, bo mieli nas odwiedzać jednocześnie chyba wszyscy bliskowschodni biznesmeni. I sam wiem, jak wielkim miodem na serce jest ta nadzieja, że idzie dobre, a przynajmniej lepsze. Natomiast wątpię, by działał tutaj tylko motyw kibica, który zawsze chce wierzyć w dobre czasy dla swojego klubu. To musiało być podszyte jakimś głębokim kompleksem, jakimś przekonaniem, że rodzimy właściciel z niewielką rodzinną firmą jest spoko, ale to nie to samo co zagraniczny fundusz inwestycyjny. Dlatego dochodziliśmy do momentu, gdy wystarczyło mieć garnitur i zgłosić chęć zakupu klubu, a już otworem stały gabinety najważniejszych polityków czy działaczy.
Dlatego, gdy wczoraj Jarosław Królewski oficjalnie, dobitnie, klarownie i szczerze zaznaczył, że zakończyły się rozmowy z inwestorem – poczułem się dziwnie. Przecież wciąż jesteśmy w tym sezonie, gdy nowego właściciela pozyskał GKS Tychy – a jedną z jego pierwszych decyzji była propozycja rozwiązania rezerw. Jesteśmy w tym sezonie, gdy Lechia Gdańsk targuje się z Michałem Brańskim o kwotę, którą Lech płaci za pojedynczego zawodnika. Jesteśmy w momencie, gdy Śląsk Wrocław został wystawiony na sprzedaż za niespełna 2,5 miliona euro. Okoliczności wszędzie wokół nakazywały sądzić, że jeszcze nie jesteśmy mentalnie gotowi na dopuszczenie do siebie takiej konstrukcji: klub ma chętnego inwestora, ale… mu odmawia.
Mogę się tylko domyślać przyczyn, nie mam żadnej zakulisowej wiedzy. Ale wydaje mi się, że to mimo wszystko niezła wiadomość, nawet nie tylko dla Wisły Kraków. Pamiętajmy – ostatnio Wisła w składzie Sarapata-Dukat była sprzedawana w takim pośpiechu, że nikt nawet nie spytał pana Ly z której konkretnie strony jest spokrewniony z królem Kambodży. Teraz – przynajmniej według tego, co widzimy obecnie – ma właściciela zdolnego do odrzucania ofert inwestycyjnych. Ale spójrzmy na to szerzej – Lechia Gdańsk między słowami daje do zrozumienia, że Michał Brański przed ustalaniem w mediach szczegółów zakupu klubu mógłby podpisać NDA, niezbędne już przy pierwszych etapach zakupu klubu. Arka Gdynia, a konkretnie rodzina Kołakowskich, też systematycznie odrzuca oferty za klub. Co to za dziwne miejsce, czy to na pewno wciąż polska piłka? Jeśli właściciele, nawet na zakręcie, nie chcą się klubów pozbywać, wyłącznie po to, by zrzucić z siebie ciężar, to znaczy, że kluby mają wartość. Że kluby naprawdę chce się posiadać, że istnieje w wachlarzu opcji możliwość zatrzymania klubu w swoim portfolio, mimo zainteresowania ze strony tych mitycznych inwestorów.
Tak, ja też mam duże obawy, czy Jarosław Królewski finansowo udźwignie temat Wisły w I lidze. Jeszcze większy strach towarzyszy moim przemyśleniom o Arce czy Lechii, gdzie obecni właściciele najdelikatniej rzecz ujmując nie mają dobrej passy (ani dobrej prasy). Natomiast coś musiało się ruszyć w piłce na tyle, że ludzie zarządzający klubami w I lidze wcale nie rzucają się na szyję każdemu w garniturze z plakietką “inwestor” niedbale wepchniętą za szybę parkującego pod klubem Audi. Będzie potrzeba dużo czasu, by ocenić, czy faktycznie nie lepiej było rzucić się na szyję choćby i przypadkowym przechodniom, którzy mogliby przejąć klub. Ale zmiana jest widoczna i niemal namacalna.
Wracając zaś do samej Wisły Kraków – Królewskiemu na Twitterze odpisał Kiko Ramirez, obecnie chyba posiadacz najmocniejszego kredytu zaufania w całym środowisku wiślackim. Odpisał: “mądra i przemyślana decyzja”. Ma to oczywiście swoją wymowę i łagodzi skutki bólu głowy po tym, jak wiślacka społeczność została zmuszona do pogodzenia się z zakończeniem snu o inwestorze z bajki.
Najciekawsze z punktu widzenia polskiej piłki będzie obserwowanie, jak radzą sobie równolegle kluby, które w różny sposób reagują na zdarzenia oraz zainteresowanie zewnętrznych podmiotów. Weźmy np. Wisłę Kraków, którą zostawił sobie Jarosław Królewski oraz GKS Tychy, zarządzany już obecnie przez Pacific Media Group. Albo, jeśli do sprzedaży dojdzie – ŁKS oraz ktoś z tej półki, kto inwestora ostatecznie pozyskać nie zdołał. Wtedy pewnie nie zabraknie wniosków: mógł chłop sprzedać. Mógł chłop oddać inwestorom, gorzej by nie było.
Tym bardziej zresztą podziwiam Jarosława Królewskiego za odwagę. Jego decyzje już na wejściu kosztowały pewnie parę ładnych baniek, które właściciel Wisły będzie musiał dorzucić do klubu. Ale przede wszystkim: jego decyzje dokładają do i tak olbrzymiego gara z presją. Przy każdym potknięciu Królewski będzie pytany: a może jednak trzeba było kontynuować rozmowy? A może jednak inwestor zrobiłby to lepiej? A może z inwestorem nie trzeba byłoby sprzedawać Fernandeza, i tak dalej, i w tym stylu? Duża odwaga, duża odpowiedzialność i duże prawdopodobieństwo wywrotki. I to właśnie może te emocje sprawiają, że obecni właściciele klubów wcale nie kwapią się, by oddawać swoje ukochane kluby w obce ręce?
Czekam na rozstrzygnięcia w pozostałych czterech czy pięciu prowadzonych transakcjach. Ale już teraz czuję, że powoli zmienia się sposób myślenia o inwestorze. Nie pan z bajki, a człowiek, którego trzeba bardzo dokładnie przepytać, prześwietlić, sprawdzić. W końcu chcemy mu oddać nasz najcenniejszy skarb. Bo co może być cenniejszego od naszych klubów?
Komentarze