- Łódzki Klub Sportowy na końcu ubiegłego sezonu był bliski sięgnięcia dna – sportowego, organizacyjnego, finansowego a nawet frekwencyjnego
- sukces obecnego sezonu, choć najpełniej i najmocniej wybrzmiał dopiero w ostatnich meczach, gdy ŁKS pokazał swoją najpiękniejszą twarz, wykuł się w lipcowych i sierpniowych bólach
- wybitnie oklepanym banałem jest hasło o tym, że przyjaciół poznaje się w biedzie, ale jednocześnie na pewno, zwłaszcza w piłce nożnej, w biedzie łatwiej o towarzystwo, które nie ucieknie w chwili próby
ŁKS Łódź. Od domowej porażki z GKS-em do domowej porażki z GKS-em
GKS Katowice żadna potęga, w sumie typowany podobnie jak my – do spokojnego środka tabeli, bez dygotania o utrzymanie, ale i bez większych szans na awans. Może, przy pomyślnych wiatrach – zakręcenie się w okolicy szóstego miejsca i modlitwy o cud barażowy. Ale sam mecz nie znaczył aż tak wiele – każdemu się może zdarzyć domowa porażka na wejściu, zwłaszcza, gdy postawiłeś klub do góry nogami i przeprowadziłeś te słynne “zmiany strukturalne”. Ale tamta porażka z GKS-em znaczyła dla nas coś więcej – a przynajmniej tak się wówczas wydawało.
ŁKS Łódź sezonem 2021/22 nie tyle zawiódł oczekiwania kibiców, co po prostu zdewastował reputację, na którą pracował właściwie przez dekadę, od początku odbudowy klubu w IV lidze w sezonie 2013/14. Nie zgadzało się nic. Słynna cierpliwość do trenerów? Od spadku z Ekstraklasy klub prowadzili Wojciech Stawowy, Marcin Pogorzała, Ireneusz Mamrot, Kibu Vicuna i znów Marcin Pogorzała. Spokój organizacyjny, budowanie na miarę własnych możliwości? Najpierw zakontraktowano gwiazdy na wysokich kontraktach, takie jak Ricardinho czy Rygaard, potem zaś przestano tym gwiazdom płacić. Część z zawodników rozwiązała kontrakty z winy klubu, sztylet w serce wbił nam zwłaszcza Antonio Dominguez, który najpierw klepał się ochoczo po przeplatance, a potem zwiał z klubu na 4 dni przed derbami z Widzewem. Co gorsza – trudno było nawet go winić, winowajcy siedzieli w klubie – pogrążeni w bałaganie, zaległościach, chaosie na każdym szczeblu. Nie dało się podjechać na al. Unii 2, by nie słyszeć warczenia – najczęściej w każdym kierunku, bezustannego, czy to szatnia, czy to gabinety.
Złość. Wkurwienie. Pretensje. Żal. Smutek. Gniew. Właściwie trudno wymyślić jakąś nieprzyjemną emocję, która nie wylewała się wiadrami z naszego ukochanego stadionu. Najgorsza była świadomość, że sami tego chcieliśmy. Sami zaparliśmy się własnych zasad, tej pokory, która szła z nami krok w krok od sezonu 2013/14, gdy zaczynaliśmy od zera. ŁKS za Wojciecha Stawowego miał mieć pakę na opędzlowanie całej ligi, Ricardinho i Rygaard ściągani byli jako “zabezpieczenie awansu oraz wzmocnienia już na Ekstraklasę”. ŁKS coraz częściej zrywał kontakty z rzeczywistością. Kluczył, wił się, udawał przed kibicami, że okręt wcale nie tonie, choć przecież wszyscy czuliśmy jak toksyczny klimat panuje nad miejscem, w którym się wszyscy wychowaliśmy.
Dlatego tak ważna była ta przerwa między sezonami. Czy uważam, że Krzysztof Przytuła był przyczyną wszystkich problemów? Piłkarze, którzy zostali oddani bez żalu, ci którzy zerwali własne kontrakty? Ludzie w strukturach, którzy też nie przetrwali tornada? Nie, w żadnym wypadku. Nie było jednego winowajcy, ale stało się jasne, że potrzebne jest nowe otwarcie. Jakiekolwiek, choćby symboliczne. Na tej fali poproszono o pomoc i mnie, na co oczywiście się zgodziłem. Była tona ludzi do przeproszenia – od szatni, przez kibiców, aż po partnerów, a niczego w życiu nie robię lepiej. ŁKS zaczął rewolucję w świetny sposób – od przeprosin kierowanych w każdym dostępnym kierunku, od popiołu wysypanego na głowę z takim impetem, jakby właściciel był grabarzem (bo w sumie jest grabarzem). Czerwiec był dość szalonym czasem – nowy dyrektor sportowy, sprzedaż karnetów, nowe twarze w drużynie, wreszcie ten najważniejszy aktor – nowy trener, Kazimierz Moskal.
Współtworzyłem materiały, które klub wypuścił w momencie ogłoszenia nominacji nowego szkoleniowca. Postawiliśmy na pokerowy motyw, nawiązujący do w sumie już niemal kultowych słów właściciela, Tomasza Salskiego. Właściciel w lokalnej telewizji w czasach spadku z Ekstraklasy zapewnił: jeśli z trenerem Moskalem spadniemy, to też z trenerem Moskalem awansujemy. W naszym filmiku przypomnieliśmy tę wypowiedź, a trener powiedział: sprawdzam.
Mieliśmy jeszcze jeden pomysł na promocję, którym podzieliliśmy się z trenerem, zażartowałem: ale trenerze, to ten drugi pomysł już wykorzystamy przy pańskim następcy, nie zmarnuje się na pewno. Jak to ja – zakładałem najgorsze, choć wokół ludzie zachowywali się, jakby w tunelu zaświeciło światełko.
Dlaczego o tym wszystkim opowiadam – bo wtedy znów ludzie zaczynali powoli wierzyć. Naprawdę przyjęli, że ta seria trzech domowych porażek od otwarcia to już przeszłość, że jest nowa siła, nowa energia. Że piłkarze, którzy z nami zostali, teraz będą grać już z czystszą głową, również z uwagi na nieco częściej wpływające pensje. Nie żeby regularnie, ale przynajmniej raz na jakiś czas, to i tak progres.
I co? I 0:2 z Katowicami. Czwarta domowa porażka, czwarta bez gola. Nowy stadion stał się prawdziwą twierdzą nie do zdobycia. Tylko że to Rycerze Wiosny nie mogli tej twierdzy zdobyć. Utkwiła mi w pamięci scena, gdy stałem z tatą i teściem na trybunach, kupiłem im z okazji dnia ojca karnety, sam też oczywiście dorzuciłem cztery dla swojej rodziny, namawiałem na to wszystkich znajomych i nieznajomych. Gdy w 89. minucie ludzie zaczęli powoli wychodzić z trybun, niektórzy patrząc mi z wyrzutem w oczy, zapytałem taty: tata, oni idą tylko do toalety, prawda? Zaraz wrócą, prawda?
Tak, wiele musi się zmienić, by wszystko pozostało takie jak wcześniej. Tylko wtedy jeszcze nie wiedziałem, że wcale nie chodzi o kolejny fatalny sezon.
– Tata, jak typujesz – spytał mnie Stasiu w drodze do Tychów.
– Synu, jak zawsze.
– 2:0 dla naszych przeciwników?
– …
I już w Tychach wygraliśmy, po golu Pirulo, niezawodnego. Tylu Hiszpanów przychodziło i odchodziło, tylu wycierało sobie twarz sloganami o wierności, o rodzinie. A on, trochę niepozorny, został. I znów zaczął ciągnąć grę. Trzecia kolejka, 30. minuta. Mateusz Kowalczyk, nasz wychowanek i uczeń Szkoły Gortata, strzela pierwszego gola dla ŁKS-u w historii Stadionu Króla. I wtedy się autentycznie popłakałem.
Myślę że to tamte chwile były kluczowe. Mecz z GKS-em Katowice obejrzało niespełna 7 tysięcy osób, niemal identyczne grono wpadło na kolejny mecz ze Skrą. 2:1, pierwszy wygrany. Skład nie był jeszcze tak mocny jak teraz, nie było Mokrzyckiego, w bramce nie stał absolutny bohater, Olek Bobek, nie było jeszcze Tutyskinasa, z ławki wchodził jeszcze Javi Moreno. Ale to właśnie wtedy, gdy ŁKS mógł spokojnie po meczu z GKS-em Katowice zagrzebywać się głębiej i głębiej, blisko dna, ŁKS zobaczył, kto zostanie przy nim “w biedzie”. Wydaje mi się, że klub był silną właśnie tą reakcją na biedę – i kto wie, czy to nie tego typu paliwo dowiozło cały wehikuł do awansu.
Gdy jesteś – jak w sezonie 2020/21 czy w sezonie 2021/22 – kreowany na mocarza, któremu miejsce w Ekstraklasie właściwie należy się już po pierwszej kolejce sezonu I ligi, wpadka wywołuje szok. Gdy wszyscy powtarzają, jak doskonale zorganizowany, jak wielki i zasłużony jest to klub, każdy poślizg w pensji podcina skrzydła, odbiera tlen. Piętrzą się pretensje, piętrzą się wzajemne oskarżenia, atmosfera się zagęszcza, nawet gdy wspólnie udajecie, że wszystko jest w porządku.
Ale gdy jesteś w tak głębokim dołku – a i tak widzisz przy sobie te zdeterminowane twarze… Jest inaczej. Nie powiem, że wierzyłem – bo nie wierzyłem. Nie powiem, że się tego spodziewałem – bo się nie spodziewałem. Ale to były prawdziwe lekcje charakteru – oparte przede wszystkim na świadomości, że nikt nas z tego gówna nie wyciągnie. Nie przyjdzie żaden książę na białym koniu, który przywiezie ze sobą 10 tysięcy kibiców, 10 milionów dolarów i 10 ligowych punktów. O każdego kibica na stadionie muszą walczyć wszyscy pracownicy i współpracownicy klubu, razem z fanatykami, którzy wykonali tytaniczną robotę w celu zbudowania frekwencji. O każdą złotówkę trzeba powalczyć na rynku, każdy punkt trzeba wyjąć rywalom z gardła.
7 października 2022 roku, w Krakowie, mieliśmy puentę. ŁKS przegrywał 0:2 z Wisłą Kraków i zremisował 2:2. Ostatni raz takie odwrócenie wyniku miało miejsce w meczu z… Widzewem, wiosną 2021 roku. ŁKS jak już wygrywał, to najczęściej do zera, albo po meczu, w którym szybko zyskiwał przewagę. Odrobienie jednej bramki zdarzało się incydentalnie, odrobienie dwóch bramek – wcale. ŁKS długo uchodził za drużynę słonecznej plaży – gdy jest słoneczko, jest przyjemna atmosfera, szybko wpada bramka – ŁKS grał widowisko za widowiskiem. Ale wystarczył delikatny wybój na drodze, by cała konstrukcja się posypała – jak w pamiętnym barażu z Górnikiem Łęczna. ŁKS meczów prawie nie odwracał – w tym sezonie jak odwrócił z Wisłą, tak zaczął to robić nagminnie.
Nie ma moim zdaniem jednego architekta. Kazimierz Moskal jest z pewnością najważniejszym elementem układanki – bo to on przede wszystkim stał się pierwszym psychologiem dla zmęczonych głów piłkarzy, którzy tkwili w naszym bagnie od spadku z Ekstraklasy. Do tego taktyka, odważne postawienie na młodych bohaterów, czyli Kowalczyka i Bobka, do tego słynna już pracowitość, która ograniczyła do minimum liczbę wolnych dni w sezonie. Ale przecież swoje zrobił Tomasz Salski ze swoimi ludźmi, którzy zaczęli wyprowadzać klub na prostą pod względami finansowymi. Choć parę razy było bardzo blisko – nikt tym razem nie opuścił Łodzi w środku rejsu. Dalej piłkarze, którzy albo w przepiękny sposób się odbudowali – jak Marciniak, Monsalve, Trąbka czy Dąbrowski, albo świetnie się rozwinęli – jak Bobek, Kowalczyk czy Szeliga, który dał mnóstwo konkretów po przesunięciu na lewą pomoc. Nie byłbym sobą, gdybym nie pochwalił grupy, do której należę – Galera przynajmniej w meczu z Podbeskidziem bez wątpienia poniosła piłkarzy, a myślę, że i szaleńczy doping na wyjeździe w Gdyni był słyszalny jeszcze przed golem Kowalczyka.
W większości to ludzie, którzy spotkali się w jednym, biednym miejscu. Na jednej wysłużonej starej łajbie, gdzie silnik już dawno wysiadł – za wiosła musiał chwycić każdy, od kapitana, po majtków. Nikt nie narzekał na swoją rolę, nikt nie narzekał, że znowu na obiad ryba, nikt nie narzekał, że ląd cały czas był gdzieś w oddali, a kapitan obiecywał jedynie krew, pot, łzy i cierpienie.
Bo tylko przez biedę, krew, pot, łzy i cierpienie da się dojść na szczyt. Łódzki Klub Sportowy to zrobił.
A jakie jest rzeczywiste rozwiązanie zagadki z GKS-em Katowice? Za pierwszej kadencji Kazimierza Moskala w sezonie 2018/19 też graliśmy przeciw GieKSie u siebie. Też przegraliśmy, a ultrasi ŁKS-u wywiesili wówczas dość odważną oprawę z czarodziejem nad szklaną kulą, który zaręczał: za rok cię widzę w najwyższej lidze.
Nie wiem, co nas czeka dalej, może kolejne deja vu w postaci spadku z Ekstraklasy. Ale na ten moment czuję po prostu dumę. Z tych kilkunastu tysięcy ludzi, którzy obejrzeli fenomenalny mecz z Wisłą Kraków, ale przede wszystkim z tych, którzy obejrzeli obie porażki z GKS-em Katowice.
I nie zawrócili z wybranej drogi.
Komentarze