- Siedem kolejek – i to w dodatku niepełnych, bo przecież trzy zaległe mecze ma już teraz Wisła Kraków – wystarczyło, by pracę utraciło aż pięciu szkoleniowców w klubach I ligi – co ciekawe, i z dołu, i ze środka tabeli.
- Brak cierpliwości, który powoli wychodził już z mody, jeśli chodzi o polską piłkę (dowodem choćby Ekstraklasa w tym sezonie!), w I lidze wrócił z podwojoną siłą. I właściwie trudno się temu dziwić.
- Specyfika pierwszej ligi wymaga wręcz absurdalnego ryzyka od klubów, a często również miast, przy czym nie ma nawet namiastki gwarancji jakiejkolwiek “nagrody pocieszenia” – przy stole siedzi sześciu czy ośmiu, wygrywa maksymalnie trzech, reszta… traci wszystko.
Więcej niż karuzela
Pierwszy był Rafał Smalec w Polonii Warszawa. Trener, który doprowadził Czarne Koszule do dwóch awansów z czwartego na drugi szczebel rozgrywkowy, ale jednocześnie nieomal spuścił do II ligi w ubiegłym sezonie. Już w poprzednich rozgrywkach głowy trenera domagali się kibice, Gregoir Nitot postanowił dać mu ostatnią szansę jednocześnie porządnie wzmacniając kadrę – co zresztą sam ogłosił na swoim koncie facebookowym, pełniącym rolę najszybszego kanału informacji na linii zarząd Polonii – kibice. Polonia zaczęła fatalnie, zamiast walki w czubie tabeli jest błąkanie się w strefie spadkowej, więc Nitot najpierw napomknął o swoistym ultimatum, a potem zanim jeszcze Smalec zdążył zareagować – po prostu go zwolnił.
Ta sytuacja jeszcze nie uruchamia żadnej lampki alarmowej – na zwolnienie Smalca zanosiło się już od bardzo dawna, a rozstrzał pomiędzy oczekiwaniami (uzasadnionymi budżetem czy siłą kadry) oraz boiskiem był bardzo zauważalny. Podobnie zresztą jest w przypadku Warty Poznań. Wydawało się, że Piotr Jacek został trenerem trochę przypadkiem, bo nikt poważny nie chciał wskakiwać do klubu tańczącego nad przepaścią. Po paru meczach w wykonaniu Warty okazało się, że dość losowy skład z dość losowym trenerem notuje wyjątkowo łatwe do przewidzenia wyniki – i Jacek z Poznaniem pożegnał się po niespełna dwóch miesiącach pracy. Zastępuje go Piotr Klepczarek, który ostatnio uwiarygodnił się solidną pracą ze Świtem Szczecin.
To zwolnienia i roszady mimo wszystko dość klasyczne – w przypadku Warty pozostaje chyba liczyć na cuda, więc poznaniacy będą w tym sezonie cudowali, a to z trenerem, a to ze składem. Polonia jest trochę w sytuacji Korony Kielce – tak naprawdę i Smalca, i Kuzerę pozostawiono na stanowisku trochę na kredyt, którego obaj trenerzy nie zaczęli nawet spłacać na początku sezonu 2024/25. Bierzesz ten kredyt zaufania, dobierasz jeszcze chwilówkę – wiadomo, że za rogiem czeka już windykator, który w tym sezonie przyszedł po prostu wyjątkowo wcześnie.
Gorzej, jeśli spojrzymy na trzy kolejne rozwody. Wojciech Łobodziński stracił pracę w Arce Gdynia, niemal równocześnie z GKS-u Tychy zwolniono Dariusza Banasika, a Ruch Chorzów pożegnał się z Januszem Niedźwiedziem. I tu akurat można doszukiwać się wielu wspólnych punktów wykraczających daleko poza strategię konkretnego klubu.
I liga, czyli system argentyński
Sprzedaż produktów w systemie argentyńskim generalnie jest w Polsce zakazana. Szwindel jest dość prosty – grupa osób deklaruje chęć zakupu towaru, albo zaciągnięcia pożyczki, po czym zaczyna się zrzucać. Ze środków, które pozyskuje grupa, czyli z tej właśnie zrzutki, fundowane są pożyczki/produkty dla tych, którzy czekają najdłużej, zapłacili najwięcej rat, czasem zaś po prostu w drodze losowania. Reszta cierpliwie czeka, licząc, że nowe osoby w programie ufundują pożyczki/produkty również dla nich. Całość jest jednak tak niejasna, tak zawiła i często tak karkołomna, że w efekcie zostaje grupa ludzi wystrychnięta na dudka – oraz organizator systemu argentyńskiego, ukrywający się przed służbami, może nawet i w Argentynie.
Niestety, I liga ma w sobie naprawdę wiele z systemu argentyńskiego i najświeższe zwolnienia trenerów w GKS-ie, Ruchu i Arce po prostu to potwierdzają. Jeśli spojrzymy na to na chłodno – rosną warunki “wejścia”, rośnie ta wstępna opłata, po której warto w ogóle siadać do stołu. 14 milionów złotych wypłaconych przez Płock jego Wiśle to już niemalże symbol, ale przecież nikt nie ma złudzeń – to wcale nie gwarantuje wiślakom statusu ligowych bogaczy, którzy bez trudu są w stanie przelicytować resztę stawki. Ostatnio Mateusz Dróżdż, prezes ekstraklasowej Cracovii, zdradził, że I-ligowa Wisła Kraków może momentami płacić większe pieniądze swoim gwiazdom. Gregoir Nitot chwali się (albo w sumie bardziej żali) rekordowymi kwotami, które miał samemu przelać na konta Polonii. Wielkie pieniądze stoją za Bruk-Betem oraz Miedzią, gdzie państwo Witkowscy oraz Andrzej Dadełło również marzą o Ekstraklasie. Marcin Gruchała, właściciel Arki Gdynia, w rozmowie z Weszło zdradził, że miejskie dotacje to około 1/4 budżetu klubu – a wspominało się w tym kontekście o ponad 3 milionach złotych.
Kilka lat temu budżety tego typu potrafiłyby w I lidze zdziałać cuda. Dziś nie robią na nikim wrażenia, wrażenie zrobiła Lechia Gdańsk, która praktycznie od początku sezonu płaciła ekstraklasowe pieniądze – najlepszym przykładem jest zresztą Luis Fernandez. Pół biedy, gdy w lidze pojawia się jedna taka Lechia. Ale obecnie? Budżet, który kilka lat temu niemal gwarantowałby walkę o dwa pierwsze miejsca, dzisiaj nie jest w stanie zapewnić nawet kontaktu z miejscami barażowymi. Transfery gotówkowe? Proszę bardzo. Wyciąganie zawodników z Ekstraklasy? Czemu nie. Celowanie w zagranicznych piłkarzy z CV, które spokojnie mogłoby pozwolić na angaż w Ekstraklasie? Potrzymajcie mi mojego Hiszpana, pójdę sprawdzić, czy wychował się w Betisie, czy w Barcelonie.
– Dobra, Olki, smęcisz o tym, jaka I liga jest silna mniej więcej co dwa tygodnie – mógłby ktoś wtrącić i słusznie. Ale tym razem nie chodzi o siłę ligi, chodzi o to, jak wielkie stawki pojawiły się w grze i jak te stawki totalnie wywracają ligową rzeczywistość.
Arka, Ruch czy GKS Tychy inwestowały w tym sezonie dość grubo, licząc, że 8-cyfrowy budżet to niemalże gwarancja boju o najwyższe cele. Trudno im się dziwić – każdy z tych klubów płaci niemal ekstraklasowe pieniądze, więc ma wszelkie prawo sądzić, że za moment dostanie ekstraklasową jakość. Największą przeszkodą jest jednak fakt, że takich klubów w I lidze nie ma dwóch (jak 10 lat temu) czy trzech (jak 5 lat temu), tylko z osiem. Przecież nawet oszczędny ŁKS po kadrowej rewolucji to nie jest totalny gołodupiec, który rzuca się na ligę jedenastką trampkarzy. Tu dochodzimy do największego dramatu uczestników systemu argentyńskiego, tego piłkarskiego Amber Gold. Płacisz te 10, 15 czy nawet 20 milionów. Wierzysz, że za moment odbierzesz to w Ekstraklasie, nawet z nawiązką. Ale odbiera tylko trzech, nie ośmiu. Pozostałej piątce to argentyńskie szarlataństwo krzyczy: dawaj następne piętnaście! Albo nawet dwadzieścia! Teraz się uda, skoro rok temu się nie udało.
Większe stawki, większe ciśnienie
Nawet najspokojniejszy i najbardziej wytrwany pokerzysta może mieć problemy z opanowaniem emocji, gdy w grę wchodzi jego dalsza kariera, jego dalsze funkcjonowanie na rynku. A do tego w praktyce zaczyna zmuszać sytuacja w I lidze. Wiadomo, że w I lidze nie możesz tylko trwać – każdy planuje awans, albo od razu (bardzo drogo), albo za rok (teraz drogo, a za rok bardzo drogo). Na razie wciąż jest jeszcze ogonek, który sprawia, że utrzymanie nie należy do zadań z kategorii “mission impossible”, ale i on pewnie wkrótce zniknie. Natomiast co się dzieje obecnie?
Arka wie, że już nie ma czasu – zgubiła na zapleczu zbyt wiele lat, a ubiegły sezon był smutnym ukoronowaniem. GKS Tychy po prywatyzacji też utracił istotną cząstkę swojej cierpliwości – nacisk na sportowy sukces jest tak duży, że sztormu nie przetrwał nawet posiadacz tak mocnej marki na polskim rynku trenerskim jak Dariusz Banasik. Ruch Chorzów chce wrócić po roku i każda zmarnowana kolejka przybliżała nas do roszady Szulczek w miejsce Niedźwiedzia. Ale czy inaczej zachowałby się po takim falstarcie wykwintny szachista Andrzej Dadełło? Czy gdyby nie dwa ostatnie zwycięstwa, wciąż niezachwiana byłaby wiara władz ŁKS-u w Jakuba Dziółkę? Całe szczęście, że Kazimierz Moskal miał te europejskie puchary – do zimy powinien wytrzymać.
Ten rosnący nacisk na bardzo krótkofalowy sukces już teraz jest niebezpieczny – trenerzy nie otrzymują jakiejkolwiek szansy na przezwyciężenie kryzysu, a czasem przecież sukces rodzi się w bólach – Szymon Grabowski z Lechią po 7. kolejce ubiegłego sezonu był ósmy z 10 punktami w 7 meczach – Łobodziński miał 9, Banasik 8. Ale trenerzy to grupa, która i tak sobie poradzi. Gorzej, że wszyscy znamy już kolejne kroki – znamy z historii, znamy z Ekstraklasy, znamy z walki o utrzymanie w najwyższej lidze. W jeszcze większą odstawkę pójdą młodzi piłkarze, którzy zwyczajnie muszą gdzieś popełnić swoje błędy, zanim wejdą na mistrzowski poziom. Zaufanie do nieopierzonych będzie jeszcze mniejsze, bo wśród aspirujących do awansu będzie coraz mniej miejsca na jakąkolwiek pomyłkę. Wiadomo, na co zostaną wydane te coraz większe, coraz mocniej napompowane budżety – będą to oczywiście inwestycje nie na dekady, czy nawet na lata, ale na najbliższe pół roku, byle uzyskać ten najważniejszy, wyśniony cel. Byle w systemie argentyńskim być tym wygranym, a nie tym zrzucającym się na wygraną.
Im wyższe stawki w grze, tym coraz więcej pokus, by iść na skróty, by ułatwiać, by schodzić z tej dłuższej, trudniejszej i ambitniejszej ścieżki. Wszyscy szydziliśmy od lat z zimowych zaciągów w imię utrzymania w Ekstraklasie, gdy Zagłębie Sosnowiec sprowadzało takich tytanów jak Martin Toth czy Lukas Gressak. Ale teraz zimowe desperackie zaciągi będą nas czekały już w środku I ligi – wśród ekip, które celowały w bezpośredni awans, a pozostanie im walka o wejście do Ekstraklasy barażowymi drzwiami. Skąd wiem, że takie się pojawią? Kurczę, wszyscy wiemy, to wynika z matematyki.
Dla Miedzi, Bruk-Betu, Arki, Ruchu, Wisły Płock i Wisły Kraków, miejsce poza pierwszą szóstką podczas zimowej przerwy będzie gigantycznym rozczarowaniem i impulsem do intensywnych zmian. Wystarczy jeden niespodziewany gość w TOP 6, by gdzieś rozpoczęła się rewolucja. A przecież cały czas mówimy o piłce nożnej, o tej królowej przypadkowości, o najbardziej losowym spośród sportów o tej popularności i randze. Ile tu znaczy nawet tak prozaiczna sprawa jak terminarz. Ruch zaliczył już chyba trzy z czterech najtrudniejszych wyjazdów – był w Niecieczy, Płocku i Gdyni, przywiózł dwa punkty. Gdyby zamiast tego grał ze Stalą Stalowa Wola czy Wartą Poznań, Janusz Niedźwiedź pewnie dalej by pracował.
Jasne, możemy też założyć, że po prostu władze tych pięciu klubów na chłodno przeanalizowały sytuację, zbadały dokładnie rynek, mają stały wgląd w pracę trenerów na treningach, porównują postępy poszczególnych zawodników, mają szczegółowe materiały pozwalające na wykazanie, że to Niedźwiedź, Łobodziński czy Banasik ponoszą winę za kiepskie wyniki papierowych faworytów. Że tak się po prostu wszystko złożyło, że to zbieg okoliczności.
Ale moim zdaniem przy naprawdę grubym pokerowym stoliku ludzie zaczynają się coraz intensywniej pocić. Pewnie to dobrze dla widowiska, dla postronnych widzów, dla emocji, które przeżyjemy w tym sezonie I ligi.
Jednak czy dobrze dla samych klubów?
Komentarze