- Wydawać by się mogło, że bogaci, oczytani i znający biznes od podszewki biznesmeni wniosą do świata piłki nożnej nową jakość, zwłaszcza w kontekście zarządzania organizacją.
- Przykłady Motoru Lublin czy Polonii Warszawa są głośne, ale to zaledwie wierzchołek gigantycznej góry lodowej amatorki w polskich klubach – amatorki wynikającej z irracjonalnej niechęci do inwestowania we własne struktury.
- Koszt regularnych potknięć organizacyjnych czy wizerunkowych jest w teorii niewielki, ale składa się na przaśny obraz polskiego futbolu, jaki piłka prezentuje na zewnątrz własnej banieczki. A to już zjawisko, które może być groźne i kosztowne.
Biznesmeni to wciąż tylko ludzie
Muszę przyznać, że rzeczywistość jest wyjątkowo konsekwentna w sprowadzaniu mnie na ziemię. Ilekroć pomyślę sobie, że ultra-bogaci ludzie o niebywale wysokiej wartości netto to jakieś półboskie istoty, których sama obecność w danym miejscu uświęca całe otoczenie… Cóż, przed kamery wychodzą a to Zbigniew Jakubas, a to Gregoir Nitot, o innych bogaczach pokroju Janusza Filipiaka nie wspominając. Istnieje nurt w dyskusji publicznej, między innymi w komentarzach wymienianych między kibicami, by traktować te postacie z nimbem i w pełni zasłużonym szacunkiem wynikającym li jedynie z zawartości licznych kont bankowych. Ten tok myślenia jest dość uwodzicielski – skoro dorobili się tak gigantycznych pieniędzy, to z pewnością znają się na biznesie, znają się na życiu, znają się na piłce, piłkarzach, marketingu, zmianach logotypów i programach kosmicznych (wcale nie uśmiecham się pod nosem na mgliste wspomnienie czasów, gdy portal X był Twitterem). Jest w tym jakaś logika – człowiek sukcesu ma za sobą długą drogę, najczęściej drogę, na której musiał pokonywać liczne przeszkody. Jeśli nie jest to akurat rosyjski oligarcha, który przeszkody pokonywał łapówkami, bronią i koneksjami politycznymi, można założyć, że mamy do czynienia z człowiekiem utalentowanym.
Dlatego też – jako człowiek nieprzesadnie majętny, z nieprzesadnie majętnej dzielnicy zdecydowanie nieprzesadnie majętnego miasta – z automatu zakładam, że Jakubas, Nitot, Filipiak czy Kulesza są ode mnie mądrzejsi. Ale potem widzę jak na dłoni ich przeogromne zaskoczenie faktem, że rzeczywistość nie nagina się do ich woli – i uświadamiam sobie, że to wciąż tylko ludzie.
Zacznijmy od Zbigniewa Jakubasa, bo to jest historia chyba najweselsza. Właściwie trudna do uwierzenia, ale przez to urocza, może nawet filmowa, w taki malowniczy sposób. Nie amerykański slap stick, nie brytyjski czarny humor, raczej ciepła opowiastka o nietypowych pomyłkach, albo z Francji, albo z Włoch. Jeden z najbogatszych Polaków, ale na potrzeby opowieści możemy użyć hiperboli: najbogatszy Polak, jaki kiedykolwiek stąpał pod słońcem. Ma klub piłkarski. W tym klubie piłkarskim ma nieco niesfornego trenera, ale ma też nieczynny sklepik. Co się mogło wydarzyć? Najbogatszy Polak tłumaczy na konferencji, że panie odpowiedzialne za sklepik wzięły klucze i zniknęły. I tyle, bez szerszego wchodzenia w detale dotyczące umów, w tym ich przedłużania. Chichot jest na miejscu, ale spójrzmy na to z pewnej perspektywy – mówimy o klubie, który w pewnym sensie miał stanowić wzorzec. Bogusław Leśnodorski, który akurat na futbolu zjadł zęby, wieszczył, że Jakubas w Ekstraklasie to właściwie kwestia wyłącznie determinacji samego biznesmena. Ale dzisiaj widzimy – on się naprawdę stara, próbuje, walczy, a w praktyce jego klub jest ciągnięty za uszy przez utalentowanego trenera furiata, który poza świetnymi wynikami sportowymi gwarantuje też niezapomniane emocje.
Co jest w tym najbardziej kuriozalne – da się wyczuć między słowami, ale i w całokształcie działań władz Motoru, że ten romans z Goncalo Feio staje się trochę niewygodny. Widzą to wszyscy na zewnątrz klubu, ale widzą to też ludzie w środku, nie wierzę, by nie widział tego sam prezes Jakubas – Feio robi się większy od klubu, najlepiej było to widać wczesnym rankiem, 1 lipca, gdy jeszcze nie było wiadomo, co właściwie miał oznaczać wysłany kilkanaście godzin wcześniej mail od klubu. Ale w sumie czemu się dziwić, że Feio jest większy od klubu? Kto ten klub właściwie tworzy? Abstrahując od tego, kto miał rację – jak trafnie i celnie zauważył sam pan Jakubas, klub niemal z dnia na dzień stracił prezesa Pawła Tomczyka. Być może również dlatego, że w sporze między prezesem a trenerem właściciel stanął po stronie rzucającego kuwetką, ale to detale – fakty są takie, że w organizacji zrobiła się wyrwa. W dziale komunikacji druga. W klubowym sklepiku trzecia. Motor Lublin jako klub ma wiele niedoróbek, na co narzeka… sam Feio, utyskując, że wynik sportowy o całą długość wyprzedził resztę organizacji – zwłaszcza na szczeblach finansowo-marketingowym, ale też na szczeblu organizacyjnym właśnie.
Kto mógł się spodziewać, że budowa klubu na jednym charyzmatycznym trenerze przy jednoczesnym radosnym usuwaniu kłód spod jego nóg – nawet jeśli kłodą jest prezes czy rzeczniczka – skończy się taką sytuacją. Że do dziennikarzy wychodzi sam pan Jakubas, zasypany zaległym sprawami po własnym urlopie, po czym zaczyna tłumaczyć, dlaczego sklepik jest nieczynny i gdzie zniknęły klucze wraz z pracownicami (tzn. tego ostatniego nie tłumaczy, jedynie zajawia temat).
Może zatrudnienie prezesa, potem powierzenie temu prezesowi budżetu na zbudowanie pionu organizacyjnego, usprawnienie marketingu i może nawet skonstruowanie jakiejś własnej strategii komunikacyjnej by pomogło? A może nie, może jednak lepiej samemu wyjść do dziennikarzy i wypalić, po pełnej suspensu pauzie, że ludzie ze sklepiku… zniknęli.
Gregoir Nitot, kolejny biznesmen w świecie futbolu, wątpliwości nie ma – w strukturach muszą być sprawni ludzie, doskonale zorganizowani, posiadający rozliczne kompetencje we wszystkich możliwych kierunkach działania futbolowego organizmu. W miejsce Marcina Bratkowskiego, który nie spełniał wymagań właściciela Polonii Warszawa, klub szuka trochę szefa marketingu, trochę szefa sprzedaży, trochę koordynatora komunikacji, trochę tragarza, trochę tłumacza, trochę niani, trochę szofera i trochę biletera. Jak oceniają fachowcy z branży – wymagania, które w swoim słynnym już ogłoszeniu zawarł warszawski klub można spełnić za pomocą sprawnie zarządzanego zespołu czterech, może pięciu osób. Oczywiście według ogłoszenia Polonii te wszystkie obowiązki miałby mimo wszystko realizować jeden człowiek, choć tu należy postawić gwiazdkę – człowiek sugeruje pracownika z naszego gatunku, a nasz gatunek potrzebuje snu. Jegomość, który zostanie zatrudniony w Polonii snem hańbić się nie powinien, bo obowiązków ma na jakieś 20, może 25 godzin na dobę.
To są kluby pierwszoligowe, ale z aspiracjami i przede wszystkim potencjałem na Ekstraklasę. To są właściciele, którzy dorobili się gigantycznych fortun, to są ludzie na określonym, bardzo wysokim poziomie. I żaden z nich nie rozumie, że klub to nie jest tylko jedenastu piłkarzy z trenerem, ale firma, która musi być zarządzana, która musi mieć odpowiednie piony, która musi zostać nasycona pracownikami, by to, co się w niej dzieje, było faktycznie zaplanowaną działalnością, a nie bezradnym dryfem od meczu do meczu. Kurczę, świeży fakt – Lechia Gdańsk znowu zgłosiła stadion na mniejszą liczbę osób, niż liczba chętnych, by obejrzeć mecz. Osiem tysięcy miejsc na czterdziestotysięczniku samo w sobie brzmi dość kiepsko, ale gdy dołożymy, że dla części kibiców zabrakło na tym 40-tysięczniku miejsca… I znów: kto jest winny? Prezes Urfer? Już nie prezes, ale wciąż ważny element układanki Zbigniew Ziemowit Deptuła? Może któryś z ich pracowników? Ale ilu właściwie mają pracowników? I w jakich warunkach oni wykonują swoje obowiązki?
Nawet PZPN
Lechia ma dość długą historię takich drobniutkich kompromitacji, które zresztą czasem gasi na Twitterze sam prezes Deptuła. A to gacie bez herbu, a to przeboje biletowe, a to jakieś marketingowe czy komunikacyjne niedociągnięcia. Dałoby się ich pewnie uniknąć, gdyby nie fakt, że w Lechii większość działów jest scalona i powierzona jednej osobie, w dodatku zazwyczaj wymienianej po kilka razy na sezon. Hiperbolizuję, ale gdy przyłożyć ucho do podcastów gdańskich insajderów… wcale nie jakoś bardzo mocno.
Dlatego też tak uderzający, a może nawet druzgocący był dla mnie tekst Maćka Wąsowskiego z Weszło o kulisach działania obecnego PZPN-u. Choć wielu rzeczy się domyślałem, a o kilku zwyczajnie wiedziałem z prywatnych rozmów – krajobraz jest przerażający. Wydawało mi się bowiem, że zwłaszcza pierwsza kadencja Zbigniewa Bońka niejako wyznaczyła kierunek, z którego czerpać mogły w pełni również polskie kluby. Kanał Łączy Nas Piłka, kamera w szatni i na leżance u fizjo, pełna otwartość, własne portale, własna telewizja, własne wywiady, materiały marketingowe, własne noty prasowe. PZPN działał na poziomie, o którym marzy większość marketingowców w piłce. To przekładało się – ale dopiero długofalowo! – na zainteresowanie kibiców, sponsorów, poprawę wizerunku, nawet na łatanie dziur, gdy zdarzały się wtopy. Bo generalnie po to budujesz struktury – nie na czas prosperity, gdy klub ciągną piłkarze i ich wyniki, ale na czas gorszy, gdy to właśnie struktury, niezależnie czy mowa o marketingu, czy akademii, są twoją polisą na gorsze czasy.
No i co zostało z tego potężnego PZPN-u? Jak podaje Maciek Wąsowski, nie zatrudniono nikogo na miejsce Piotra Szefera, dyrektora biura zarządu, człowieka, który miał stać za marketingowym sukcesem kampanii Cezarego Kuleszy, ani na miejsce Grzegorza Stańczuka, dyrektora sponsoringu i marketingu. Łukasz Wachowski już wcześniej łączył etaty – bo mimo że został nowym sekretarzem generalnym, przejmując obowiązki Macieja Sawickiego, to przecież Cezary Kulesza nie jest prezesem pokroju Zbigniewa Bońka – najdelikatniej rzecz ujmując nie ucieka przed przekazywaniem części obowiązków swoim współpracownikom. A przecież ani przez moment nikt nie zapomniał o “pochodzeniu” Wachowskiego, który był specjalistą od wszelkich kodeksów i praw, a także od procesu licencyjnego oraz kwestii związanych z VAR-em. Gdy dorzucono mu jeszcze obowiązki Szefera i Stańczuka… Cóż, przestaję się powoli dziwić, czemu PZPN tak totalnie nie ogarnia rzeczywistości.
Nawet PZPN. NAWET PZPN. Skoro w tej organizacji ktoś uznał, że właściwie struktury są zbędne, wystarczy silny prezes, jakiś jeden ogarniacz od wszystkiego, a potem to niech już drużynka bierze piłeczkę i sobie kopie… W jakim punkcie jesteśmy?
Nasz futbol wygląda coraz lepiej, naprawdę, te pierwsze dwie kolejki to delicje. Ale ktoś z tym musi dotrzeć do kibiców, sponsorów, zwyklaków. Ktoś to musi zaprezentować, ktoś to musi posortować, podać w zjadliwej i przystępnej formie, ktoś wreszcie musi to sprzedawać, czy to fanom, poprzez bilety i karnety, czy to sponsorom, poprzez obietnicę ogrzania się w cieple czegoś przyjemnego.
Ilu Wachowskich na potrójnych etatach jest w stanie to robić skutecznie? A ilu szybko wypali się i ucieknie do jakiejś normalniejszej branży, jak choćby wspomniany Szefer, który wczoraj rozpoczął współpracę z PKO Bankiem Polskim?
Więc będziemy się tak toczyć od wpadki do wpadki, od pożaru do pożaru. Najwyżej wyśle się Wachowskiego z kocem gaśniczym.
Po prawdzie to już po tej aferze Sii z kolesiem od związku zawodowego można było powiedzieć “mamy Elona w domu”.