Olkiewicz w środę #121. Styl czy wynik, czyli pytania bez odpowiedzi

Ta dyskusja wraca z coraz większą mocą, a zapewne po turnieju będzie trwać jeszcze przez długie miesiące. Zwłaszcza, że pomijając króciutkie epizody, gdy udawało nam się łączyć oba czynniki (albo na obu frontach zawodzić) - debata ciągnie się już z dziesięć lat. Brzydki remis czy pełne okazji i dramaturgii 0 punktów? Wymęczone, wymodlone i wyproszone wyjście z grupy, czy odpadnięcie z otwartą przyłbicą, naparzając się na całego z najsilniejszymi? Odpowiedzi są bardzo złożone i nie należą do oczywistych.

Nikola Zalewski Reprezentacja Polski
Obserwuj nas w
Pressfocus Na zdjęciu: Nikola Zalewski Reprezentacja Polski
  • W piłce klubowej sprawa jest jasna – ciągłość klubu, czasem wręcz jego dalsza egzystencja zależy wyłącznie od osiąganych wyników, dlatego nie ma fizycznie możliwości, by przedkładać styl ponad rezultaty.
  • Zabawa zaczyna się jednak przy próbie przeniesienia tych reguł na podwórko kadrowe – gdzie każdy turniej to tak naprawdę zamknięta całość, z której pozostaną nie tylko suche wyniki, ale i wspomnienia kibiców.
  • Długo szamotaliśmy się od ściany do ściany, ale po obecnym turnieju materiału porównawczego będzie dość, by wypracować spójne stanowisko. Sęk w tym, że… o następne turnieje może być wyjątkowo trudno.

Być Puszczą, a nie Miedzią

Żeby w ogóle usiąść do dyskusji: remis z Meksykiem czy porażka z Holandią, trzeba najpierw odpowiedzieć sobie na pytanie – czy w ogóle możemy tutaj celować w jakieś uniwersalne wnioski? Zacznijmy od tego, że piłka reprezentacyjna i piłka klubowa pod tym kątem to dwie kompletnie różne sprawy, dwa odmienne systemy walutowe. W piłce klubowej od wyniku zależy… Cóż, od wyniku zależy wszystko. Ile osób utrzyma posady w administracji klubu, ile pieniędzy akademia otrzyma na transfery utalentowanych 15-latków, na ile dni wyjedzie pierwszy zespół na obóz, ile marketing wydrukuje plakatów. Nie ma właściwie elementu działalności klubu, który nie byłby w bezpośredni sposób zależny od wyniku. Frekwencja wisi na wynikach, utargi sklepu klubowego wiszą na wynikach, kontrakty piłkarzy, trenerów i dyrektorów sportowych często mogłyby zostać podarte w drobny mak, gdyby piłka odbijając się od słupka skręciła w stronę bramki, a nie na aut.

Nawet mądrze zarządzane kluby są w pełni uzależnione od osiąganych wyników – to od wyników zaczyna się zresztą rozpisywanie budżetu na kolejny sezon, od rozpisanego budżetu zaczyna się budowanie drużyny i tak dalej. Może byłoby inaczej, gdyby dysproporcja pomiędzy ligami w kwotach z tytułu praw TV nie była tak gigantyczna, ale to nie czas, by to roztrząsać. Po prostu – taka jest rzeczywistość, nikt zdrowy na umyśle nie pogardzi nawet jednym czy dwoma miejscami w tabeli wyżej – choćby w zamian trzeba było się wyrzec wszystkiego, w co wierzyli Wojciech Stawowy i Zdenek Zeman. Najbrzydsze, najbardziej koślawe, oparte na nieczystych zagrywkach na granicy faulu oraz wtaczaniu piłki do bramki tyłkiem czy udem utrzymanie jest warte więcej niż najpiękniejszy spadek.

Tu nie ma najmniejszego pola do dyskusji, między bajki można wrzucić te historie o “budowaniu tożsamości”, o tym, że dany styl rozwija piłkarzy. Jesteś polskim klubem – musisz zdobywać punkty, choćby widzowie jęczeli z bólu po twoich antymeczach. Jasne, są wyjątki na takim poziomie, że za wynikami musi u nich iść styl, albo chociaż realizowanie polityki klubu, natomiast nadal – lepsze najbrzydsze, wyszarpane trzecie czy czwarte miejsce z pucharami, niż ugrane z polotem i fantazją piąte miejsca poza Europą.

Romantyzm jest naprawdę fajny, pocieszanie się wysokim miejscem w tabeli expected points też, wspomnienia, że gdyby tylko nie te cztery słupki w starciu z Utrzymankovią Utrzymawice to praktycznie sól futbolu. Ale jak spadniesz ligi, to solą futbolu możesz sobie co najwyżej posypać rany.

Reprezentacja, czyli zbiór opowiadań

Klub to serial. Jeśli pominiesz parę odcinków, albo co gorsza – twórcy położą cały sezon, możliwe, że nie będzie już do czego wracać. Premiera każdego odcinka to sprawdzanie, czy następny powinien w ogóle powstać. Każdy sezon to bezustanne zabieganie o widza, bo gdy go zabraknie – cała ekipa będzie musiała szukać nowego zajęcia. Reprezentacja? Zdaje się, że piłka w wydaniu międzynarodowym bardziej przypomina luźny zbiór opowiadań, połączonych kilkoma postaciami i lokalizacją, ale niewiele więcej.
W eliminacjach do wielkich imprez da się jeszcze wyszukać punkty styczne z piłką klubową. Chlebem w reprezentacjach jest udział w mistrzostwach – czy to światowych, czy kontynentalnych. I jest to chleb, bez którego trudno przetrwać, bez którego trudno sobie poradzić z frustracją kibiców czy działaczy. Dlatego tutaj też chwilowe zamknięcie oczu, by nie widzieć, jakich ohydnych zagrywek dopuszczają się piłkarze, jest akceptowalne, jeśli ma przynieść ostatecznie awans na turniej. Tam można składać wrażenia estetyczne na ołtarzu skuteczności, tam można ustawić jedenastu zawodników w polu karnym z zadaniem dotrwania do rzutów karnych – tutaj piłka kadrowa idzie pod rękę z klubową. Jeśli będziesz zbyt naiwny to spadniesz, albo nie pojedziesz na turniej. A wówczas na pewno nikt nie będzie wspominał twojej gry – jedynie utracone i odebrane marzenia.

Natomiast na wielkich imprezach? Na wielkich imprezach ta narracja jest totalnie nieuprawniona. Czy to Euro, czy mundial – zaczynasz od prologu, niezależnie co się działo w eliminacjach – dla milionów kibiców twoja historia rozpoczyna się tutaj, mecz otwarcia jest jej pierwszym zdaniem. Turniej kończy z kolei epilog. Nie żaden “cliffhanger”, sprytna zapowiedź kolejnego sezonu. Na turnieju musisz napisać ostatnie zdanie, postawić kropkę, całość wydrukować i pchnąć do księgarni. Nie ma innej możliwości, bo naród patrzy i oczekuje, jaką historię dla niego rozpisałeś.

Na wielkich turniejach nie istnieje ani przeszłość, ani przyszłość. Jest kilka tygodni, podczas których zaczynasz z czyściutką kartką, a kończysz z gotową pracą, którą ocenią wykładowcy z każdego miasteczka w Polsce. Takie postrzeganie turnieju – jako swoistej zamkniętej całości, która stanowi zupełnie odrębną pozycję w głowach kibiców – ma pewne bardzo istotne konsekwencje. Mianowicie – turnieje wspomina się z uwagi na historię, którą dla nas napisały. Nie pamięta się nazwisk zawodników, którzy poczynili postęp i nabrali doświadczenia. Nie pamięta się eksperymentów taktycznych, nie pamięta się testowania nowych ogniw. Tutaj sprawa jest prosta – albo myślisz o tych trzech czy czterech meczach i się uśmiechasz, albo samo wspomnienie sprawia ci fizyczny ból.

Tak, zmierzam do tego, że czasem lepiej zapamiętasz dwa remisy i porażkę, niż wymęczone zwycięstwo oraz trzy porażki – ostatnią już w fazie pucharowej. I mam na to trochę kulawe, ale jednak: argumenty z przeszłości.

Sousa czy Michniewicz? Raczej Węgry czy Polska

Najpopularniejsze i pewnie najbardziej uczciwe byłoby zestawienie dwóch turniejów, gdzie dostaliśmy dwie różne koncepcje. Euro 2020 wspominane jest przez pryzmat odważnej gry z Hiszpanią, urwanego faworytom remisu, a przy tym naparzance ze Szwecją. Tak, Słowacja to drzazga, ale jednak – najmocniej wryły się w pamięć indywidualne błędy poszczególnych zawodników. Mundial 2022? Abstrahując od afery premiowej, pamiętamy ten czas jako jedną wielką powódź memów dotyczących naszej niemożliwej do oglądania gry. Czesław Michniewicz na o wiele trudniejszym turnieju zdobył trzy punkty więcej w grupie, a z faworytem takim jak Hiszpania też pokazał się nieźle – bo przecież za Francję nikt nie ma większych pretensji. Ale czy za osiem, dwanaście albo szesnaście lat naprawdę będziemy z takim rozrzewnieniem wspominać niską porażkę z Argentyną, która dała nam upragniony awans? Czy może z czasem częściej będziemy z uśmiechem wspominać jak sfrustrowani byli Hiszpanie (i jak mocno faulowany był Zieliński)?
W tym starciu nie potrafiłem długo zająć stanowiska i chyba nadal nie jestem na to w pełni gotowy. Ale mam innego rodzaju “head to head”, które przynajmniej mi dało do myślenia. Węgrzy przed czterema laty. Grupa z Portugalią CR7, obrońcami tytułu, grupa z Niemcami oraz Francją.

Najpierw trzymanie w szachu Portugalczyków, do 84. minuty utrzymywał się remis. Mimo porażki ponad 50 tysięcy fanatyków – bo Węgrzy grali u siebie – odczuwało dumę, widać to po filmach, które zachowały się z tamtych mistrzostw. Potem Francja, prowadzenie 1:0 utracone w drugiej połowie, ale naszpikowana gwiazdami ekipa mistrzów świata nie była w stanie tego meczu wygrać. No i na zamknięcie remis 2:2 z Niemcami, gdzie znów to Niemcy musieli się gimnastykować i dwukrotnie odrabiać wynik. Trzy mecze, dwa remisy, powrót do domu – w przypadku Węgrów dosłownie, bo po dwóch meczach w Budapeszcie trzeci rozegrano w Monachium. Węgrzy wtedy odpadli, ale właściwie stworzyli definicję odpadania z honorem. Gdy nakładamy to na Polaków, ich remis z Meksykiem, wygraną nad Arabią Saudyjską oraz oklepy z Argentyną i Francją, mamy sporo materiału do analizy. Przede wszystkim – czy ten jeden mecz jest faktycznie tak ważny? Czy fakt, że zagramy cztery razy brzydko, to już gwarancja, że zapamiętamy turniej lepiej niż dowolny z trzema spotkaniami? Wiem doskonale, nie da się tego rozstrzygnąć na poziomie uniwersalnym. Ale na konkretach: jeśli ktoś zapyta Euro Sousy, czy mundial Michniewicza, no to mundial Michniewicza. Ale jeśli ktoś zapyta Euro Węgrów, czy mundial Michniewicza, chyba wybiorę tych dzielnych Węgrów.

Jaką reprezentację Polski wolisz?

Co jest lepsze?
Ładnie przegrać 76%
Antyfutbol, ale remis 24%
46+ Głosy
Oddaj swój głos:
  • Ładnie przegrać
  • Antyfutbol, ale remis

Trawa u sąsiada

Istnieje jeszcze jedno zagrożenie związane z rozważaniami pomiędzy pragmatyzmem a romantyzmem. Zagrożenie płynące prościuteńko z naszych wspólnych genów, zagrożenie zwyczajowym, tradycyjnym, nieusuwalnym narzekactwem. Trawa? Zawsze bardziej zielona u sąsiada. Gdy mamy wyniki, ale nie mamy stylu, chcemy styl. Gdy mamy styl, ale nie mam wyników, chcemy wyników.

Najczęściej kończy się to zresztą tak, że nie mamy ani stylu, ani wyniku.

Jeśli chodzi o życzenia na dalszą część turnieju, chciałbym, żebyśmy zapamiętali go lepiej niż Euro Sousy oraz mundiale Michniewicza i Nawałki. I na ten moment jest mi bez różnicy, czy stanie się to za sprawą osiąganych wyników, czy za sprawą gry. A to przecież nigdy nie jest tożsame.

Komentarze